Barak tranzytowy spełniał również w naszym obozie rolę Instytutu Badania Koniunktur Politycznych z żywymi wskazaniami cen pracy niewolniczej i odchyleń ideologicznych w postaci napływających fal więźniów. I tak – wedle opowiadań moich towarzyszy – w roku 1939 gościł on resztki dogorywającej już Wielkiej Czystki, dobierane chaotycznie i bezplanowo. Rok 1940 był świadkiem rytmicznych przypływów Polaków, Ukraińców, Białorusinów i Żydów ze wschodniej Polski oraz Bałtów i Ukraińców z Rusi Zakarpackiej. W roku 1941 przyszły pierwsze transporty Finów i krasnoarmiejców z „finskogo plena”, którzy prosto przez umajoną bramę tryumfalną w Leningradzie z napisem „Rodina pozdrawlajet swoich gierojew” i w takt marsza Budionnego odmaszerowali na bocznicę kolejową za miastem, do zaplombowanych wagonów towarowych. W pierwszych miesiącach po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej w „pieriesylnym” pojawiły się niedobitki zruszczonych zupełnie Niemców nadwołżańskich i ogłupiałe grupki Ukraińców i Białorusinów, zbiegłych w głąb Rosji z rodzinnych wsi przed posuwającym się szybko naprzód frontem. Pamiętam nawet parę nazw, jakie w baraku inżynierów ukuto ze śmiechem dla tych ofiar wojennych peregrynacji. Do nas, Polaków, przylgnęło miano „antigitlerowskich faszystów”, nieszczęsnych krasnoarmiejców nazwano „gierojami z finskogo plena”, a zbiegłych przed Niemcami Ukraińców i Białorusinów „partizanami otieczestwiennoj wojny”.
W lutym 1941 roku spotkałem w „pieriesylnym” trzech Niemców, którzy od reszty mieszkańców odróżniali się pewną odruchową wyniosłością gestów i stosunkowo przyzwoitym ubraniem europejskim. Najniższy przy tym – tęgi brunet o szerokiej twarzy i świdrujących oczkach, krępy i zwalisty jak kloc – nosił na głowie czarny berecik z ogonkiem, wysoki i barczysty blondyn miał zawiązany pod szyją szalik sportowy, a szczupły młodzieniaszek o pociągłej i inteligentnej twarzy nie rozstawał się z podkutymi butami narciarskimi. Razem więc posiadali coś w rodzaju zdekompletowanego stroju turystycznego i istotnie na pierwszy rzut oka mogli uchodzić za trójkę bezrobotnych inteligentów w schronisku wysokogórskim. Jakież tedy było moje zdziwienie, gdy się później okazało, że tylko młodziutki Stefan studiował na uniwersytecie w Hamburgu, a pozostali dwaj – rosły Hans i przysadzisty Otto – pracowali w warsztatach mechanicznych w Disseldorfie. Zaczęliśmy rozmowę po rosyjsku (wszyscy trzej posługiwali się z trudem topornym i przeraźliwie niemelodyjnym rosyjskim ze sporą domieszką ukraińskiego), ale po paru minutach przeszliśmy na niemiecki i wdrapałem się do nich na górną pryczę, żeby się lepiej odgrodzić od huczącej w baraku czarnej giełdy.
Wszyscy trzej należeli przed puczem hitlerowskim do niemieckiej partii komunistycznej, ale nie znali się nawzajem, mimo że Hans i Otto pracowali przecież w tym samym mieście. Po pożarze Reichstagu partia, przeżarta prowokacją i rozkładająca się na oczach milionów własnych członków, wysłała ich za granicę; cel ucieczki mógł być tylko jeden – przybrana ojczyzna Dymitrowa, w owym czasie także przybrana ojczyzna wszystkich komunistów świata. Szli do niej różnymi drogami: Hans przez Danię, Szwecję i Finlandię, Stefan i Otto przez Paryż, Włochy i Bałkany. Przerzucani gładko z kraju do kraju, podziwiali sprawność europejskich organizacji komunistycznych, a w czasie długich godzin nocnych, spędzanych na coraz to nowych kwaterach, śnili na jawie pospołu z przygodnie napotykanymi towarzyszami obraz ojczyzny proletariatu światowego taki, jakim go pamiętali z ilustrowanej bibuły partyjnej i opowiadań wysłanników stamtąd. Niedzielne szkółki partyjne odbywały się w pierwszym roku terroru w Niemczech zazwyczaj za miastem, toteż w ich wspomnieniach wszystko, co dotyczyło Rosji, skojarzyło się mimo woli z dojrzałym pięknem lasów, pól i rzek, z leniwym dosytem sadów i napęczniałych piersi dziewczęcych kołyszących się nad głowami wpatrzonymi w niebo, z powolnym przepływaniem obłoków wiosennych i przyjemnym zmęczeniem całego ciała, gdy się powłócząc nogami wraca pod wieczór do miasta z wycieczki na skraj dalekiego horyzontu.
Otto i Hans spotkali się w roku 1936 w charkowskiej fabryce maszyn, Stefan zaś próbował w tym czasie studiować w Kijowie. Ich pierwsze wrażenia nie były podobne do marzeń ze szkółek niedzielnych, ale wiele jeszcze rozczarowań można było wówczas położyć na karb pierwszych przeszkód w aklimatyzacji i nieśmiertelnego okrążenia kapitalistycznego. Otto i Hans pracowali ciężko, zarabiali nieźle i mieszkali znośnie, a wieczorami – gdy poznali już na tyle język – rozkoszowali się w świetlicy fabrycznej wysokim poziomem referatów z „politgramoty”. Pierwsze próby odżywek w „swobodnej dyskusji” ostudziły nieco ich zapał; Otto wymykał się teraz często po pracy na piwo i bilard, a Hans zaczął odprowadzać do domu młodą robotnicę ukraińską. Co ich obu w tych „swobodnych dyskusjach” uderzyło i zaskoczyło, to kłamstwa, jakie głoszono nieustannie na temat stopy życiowej na Zachodzie. Kiedy Hans próbował raz w dyskusji wyjaśnić, że „niewola kapitalistyczna na Zachodzie polega na czymś zupełnie innym”, osadziło go z miejsca ostre pytanie referenta, „czyby przypadkiem towarzysz przedmówca nie miał ochoty wrócić tam, skąd przyjechał, lub przemyśleć wszystkiego od nowa”. Nie wiedział jeszcze, co oznacza owo „przemyślenie wszystkiego od nowa”, wypowiedziane tak osobliwym tonem pogróżki, i nie miał ochoty „wracać tam, skąd przyjechał”. Słuchał więc odtąd w milczeniu i szukał wzrokiem w tłumie słuchaczy młodej robotnicy, która raz przy pożegnaniu wspięła się na palce i powiedziała mu na ucho, że lepiej „nie rassuż-daj, kogda dokładywajut czleny prawitielstwa”; zwykłe miejsce Ottona na odczytach świeciło dalej pustką. W połowie roku 1936 Hans ożenił się z młodą Ukrainką, wyprowadził się ze wspólnego pokoju i zamieszkał przy rodzinie żony. W tym czasie padło po raz pierwszy to słowo. Na ślubie swego towarzysza, po kilku toastach starych majstrów, zupełnie już pijany Otto wstał, podniósł szklankę wódki do góry i rozkraczywszy krótkie nogi jak zdyszany byk, krzyknął głośno: „Niepobiedimyj Sowietskij Sojuz jest dreck”. Zebrani wzięli widać to jędrne słowo za coś w rodzaju niemieckiego „urra!”, bo trąciwszy się szklankami, przytaknęli „prawilno!”, ale Hans wypchnął Ottona za drzwi i szybko odprowadził do domu. Stefan nie studiował jeszcze wprawdzie w Kijowie, ucząc się ciągle języka, był już natomiast honorowym członkiem komitetu studenckiego i cenionym mówcą na mityngach międzynarodowych.
Nadszedł wreszcie pamiętny rok trzydziesty siódmy. Wielka Czystka zbliżała się jak nadciągająca burza, lecz wyładowywała się na razie krótkimi spięciami błyskawic i dalekim odgłosem gromów za siedmioma górami i rzekami. Nie dawano wiary dziwnym pogłoskom, sprzecznym wiadomościom i tajemniczym listom z Moskwy lub Leningradu. Wezbrana fala przerwała jednak wreszcie stawidła rosyjskiego upustu i wdarła się z ogłuszającym hukiem na Ukrainę, zabierając po drodze kogo popadło, jak powódź unosząca dachy, belki stropów i wiązań, puste ramy okienne, meble i stogi siana. Ludzie przychodzili do biur, urzędów, fabryk, uczelni i domów z jednym jedynym pytaniem na ustach: „Kogo siegodnia bierut?” Rychło przecież wzburzony nurt powodzi został uregulowany i biegł już tylko wzdłuż wyznaczonych grobli. Na pierwszy ogień poszli cudzoziemcy. Ottona zabrano z fabryki, Stefana z uniwersytetu, a Hansa z domu. Wyszedł nie uścisnąwszy przerażonej żony i płaczącego niemowlęcia i mimo wysyłanych ustawicznie listów nie otrzymał już od nich nigdy żadnej wiadomości.
Śledztwo było monotonne i kręciło się całymi miesiącami wokół zarzutu szpiegostwa. Hansa i Stefana bito tylko parę razy i stosunkowo niegroźnie, Otto natomiast miał odbite od kopania wnętrzności i wyłamane zęby za swój pijacki „dreck”. W pierwszych miesiącach 1939 roku umieszczono pięciuset siedemdziesięciu komunistów niemieckich w osobnym skrzydle jednego z więzień moskiewskich (mimo największych wysiłków pamięci nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy Hans mówił o Łubiance, czy o Butyrkach) i tam we wspólnej celi Hans i Otto poznali i przygarnęli wystraszonego Stefana.
Była to już chyba pierwsza połowa września, bo dozorca donosił im codziennie z zachwytem o zwycięskim pochodzie armii niemieckiej w Polsce, gdy z przyległej celi wystukano pewnego popołudnia, że jeden z więźniów znalazł w wychodku kawałek gazety z tekstem paktu sowiecko-niemieckiego. Wiadomość poszła dalej i wróciła wkrótce z decyzją – od następnego dnia rano głodówka z żądaniem, aby do więzienia przyszedł ambasador niemiecki w Moskwie, przedstawiciel ich zaprzyjaźnionej ojczyzny. Rosjanie wytrzymali tę grę tylko tydzień. Przed zakończeniem głodówki delegacja komunistów niemieckich, po jednym z każdej celi, wyszła na spotkanie z wysłannikiem hr. Schulenburga. Stawiali tylko jeden warunek: że nie będą ukarani za komunizm i nielegalną ucieczkę z kraju. Reszta była im najzupełniej obojętna, mogą być nawet natychmiast po przekroczeniu granicy wcieleni do Wehrmachtu. W czasie tej głodówki, w której Żydzi niemieccy i niektórzy rdzenni Niemcy wzięli udział na znak solidarności, wypowiadając się jednak przeciwko własnej repatriacji, władze sowieckie nie zastosowały żadnych środków represji. Rokowania rosyjsko-niemieckie trwały parę miesięcy, a zbuntowany pawilon cieszył się tymczasem zwiększonymi i polepszonymi racjami jedzenia i codziennymi spacerami na dziedzińcu więzienia. Wreszcie ta sama delegacja została wezwana, aby wysłuchać decyzji. Rosjanie zgadzali się w zasadzie na repatriację byłych komunistów niemieckich, rezerwując sobie jedynie prawo zatrzymania kilkudziesięciu w Rosji według własnego uznania. Urzędnik niemiecki dodał, że powtórna głodówka do niczego nie doprowadzi, ponieważ ambasada zaakceptowała warunki rosyjskie. Strajkujący nie mieli więc wyboru i zgodzili się również. W grupie tych kilkudziesięciu zatrzymanych przez władze sowieckie znaleźli się Hans, Otto i Stefan. W styczniu 1940, w innej już celi, odczytano im wyroki dziesięcioletnie, a w lutym posłano ich etapem do Jercewa. O szczęśliwych pięciuset, do których uśmiechnął się los, nic nie wiedzieli.
Gdy Hans skończył swe opowiadanie, zapytałem – zwróciwszy się do wszystkich trzech – czy sądzą, że istotnie niemieckie obozy koncentracyjne są lepsze od sowieckich obozów pracy. Hans wzruszył ramionami i odmruknął coś lekceważąco, lecz Stefan zdawał się mieć pewne zrozumienie dla tego punktu widzenia. Wówczas milczący dotąd Otto podniósł swój olbrzymi łeb, przeszył go zimnym spojrzeniem maleńkich ślepi i powiedział prawie dosłownie: Du hast eine Lust zu philosophieren, Stefan, aber Heimat ist immer Heimat, und Russiand wird immer ein Dreck sein. Zrezygnowałem i ja z tego „filozofowania”. W sytuacji, w jakiej znajdowaliśmy się wszyscy czterej, mówić im o potwornościach hitleryzmu znaczyłoby tyle, co tłumaczyć trzem szczurom uwięzionym w potrzasku, że najbliższa dziura w podłodze prowadzi do takiej samej pułapki.