Pięć złotych potrzebuję.
O, coś błyszczy na chodniku.
Schylam się, to pięć złotych. A tam stoi budka. Wszystko przygotowane na moje poruszenia. Niosę pięć złotych do budki.
Wrzucam monetę do szparki gadającej skarbonki. Kręcę palcem kółka.
Coś mi w uchu pika. Nagle głos słyszę:
– Słucham?
To Kasi głos. Głośny i wyraźny Kasi głos.
– Halo, słucham!
To Kasi głos. Wieszam słuchawkę. O, ja głupia. Kasia żyje, jest w domu, muszę ją zobaczyć, na własne oczy się przekonać, bo jak na razie tylko uszy przekonane.
Jedzie autobus, ja w środku.
Wszyscy się na mnie gapią.
Uśmiecham się do wszystkich. Tak mi cudnie. Ale może jestem brudna?
Spoglądam po sobie… och, mam bose stopy. To dlatego tak się na mnie wszyscy patrzą. A co to ja na siebie włożyłam? Sukienkę do sprzątania, całą w dziurach. To się Kasia uśmieje, jak tak do niej przylecę.
Biegnę przez rynek.
Fontanna w słońcu kwitnie złotym blaskiem.
Przed bramą kulawego pana listonosza spotykam.
– Czy ma pan może list z Warszawy do Kasi Bogdańskiej? Szpera w torbie i mówi:
– Jest, ekspres polecony, trzeba pokwitować. Spadłaś mi jak z nieba, musiałbym mój kulas na drugie piętro targać.
Biorę czerwony długopis, składam niebieski podpis.
Biegnę już po schodach. A jak coś złego tam w środku pisze? Bo jak coś złego, to Kasia się załamie. Patrzę… klej ledwo trzyma. Co tam, otworzę.
„Szanowna, Droga Pani, jak Pani prosiła, natychmiast odpisuję. I od razu do meritum, żeby się Pani niepotrzebnie nie denerwowała.
Nie ulega wątpliwości, że ma Pani Szanowna talent, a biorąc pod uwagę młody wiek Pani (20 lat), to chyba nawet duży. Wysłuchałem kasetki z radością. Co prawda jest tam dużo…”
To od tego krytyka, chwali ją. Cudownie. Kasia umrze z radości.
Zwilżam językiem resztę kleju, już koperta zaklejona i trzyma nawet lepiej, niż przedtem.
Podnoszę rękę do dzwonka, a drzwi się otwierają, choć jeszcze nie nacisnęłam. To mama Kasi, właśnie wychodziła. Patrzy na mnie zdziwiona.
– Dzień dobry, jest Kasia?
– Jest – mówi. – Wejdź, to od razu za tobą zamknę.
Wchodzę, trzask klucza w zamku słyszę. Podchodzę do miodowej kotary, za którą Kasia… Śmiech, śmiech słyszę. To nie Kasi śmiech.
Oko do szpary przysuwam.
Na kanapie, w świetle słońca, siedzi Ewa. Ewa Bogdaj… tutaj?
Obok, odwrócona do niej tyłem, siedzi Kasia. Widzę je z profilu, dwa profile obrysowane słońcem.
Ewa czesze szczotką włosy Kasi.
– To już chyba lekki przesadyzm – mówi Kasia.
– Wiesz przecież, że ja nigdy nie kłamię – mówi Ewa i obydwie wybuchają śmiechem.
– Ała! Szarpiesz!
– Przepraszam. Genialne masz te włosy. Chyba sobie znowu zapuszczę na długie.
– A mówiłam, żebyś sobie nie ścinała. Bardzo lubiłam cię z warkoczem.
– A już najbardziej lubiłaś go ciągnąć. Masz go jeszcze?
– Pewno, że mam. Jak chcesz, mogę ci go wypożyczyć. Dolar za godzinę. Pasuje?
– Bałam się, że go wyrzuciłaś na śmietnik – mówi Ewa. – To już przecież pół roku minęło od naszej strasznej kłótni.
– Coś ty, to było w lutym. Tylko cztery miesiące. Już nawet nie pamiętam, o co nam poszło.
– Nie pamiętasz? – dziwi się Ewa.
– Nie.
Ewa obejmuje Kasię, szepcze jej coś do ucha.
– O ty świnko! – woła Kasia. – Właśnie, że odwrotnie! Dobrze, że mi przypomniałaś. Ooo, nie podaruję ci tego.
– Ja tobie też nie podaruję!
Chichrają się. Ewa znów zaczyna ją czesać.
– A wracając – mówi – to wiesz, co myślę? Co?
– Ona jest chyba autentycznie kopnięta. Ty wiesz… ona brała na serio każdą zabawę.
– Mnie też tak czasem się wydawało – mówi Kasia. – A na początku była taka cichutka i słodka…
– Przyczaiła się. Chciała naszym kosztem zrobić karierę.
– Nie, w to nie uwierzę.
– A ja coś o tym wiem. Ile ja jej rzeczy dałam. Chodzi w moich majtkach, w moich rajstopach, w moich stanikach, w moich sukienkach i jeszcze do tego załatwiłam jej egzamin do liceum. To mało?
– Ja też chciałam jej dać całą szafę ciuchów – mówi Kasia. – Ale było mi jakoś głupio, nie chciałam jej zawstydzać.
– Wcale nie jest taka wstydliwa. Trzeba było spróbować. Zobaczyłabyś. Wyniosłaby dwie walizy, tobół i by jeszcze z wózkiem wróciła po resztę.
– Fuj, jesteś ohydna – mówi Kasia.
– Ty sobie bądź ta święta, ja wolę być ohydna. Każda prawda jest ohydna.
– Czułam w niej jakąś tajemnicę – mówi Kasia. – A to po prostu była naiwność, nieśmiałość, strach. To zresztą nieważne. Żeby chociaż była dobra… Ale i to nawet nie, okropnie się na niej zawiodłam. Fuj fuj.
Kasia otrząsa się.
– Po prostu ma fioła i cześć – mówi Ewa.
– Tajemnica, tajemnica – mówi Kasia. – Doszłam do wniosku, że w ludziach nie ma tajemnicy.
– Nie lubię tajemnic.
– Tajemnica jest tylko w muzyce. Teraz już to wiem. Tylko w muzyce. Zobaczysz, kiedyś ją odkryję.
– W dodatku chciała mi się wżenić w rodzinę – mówi Ewa.
– Och, przestań już o niej gadać! Ona jest nikim, nie ma jej. Ewa śmieje się.
– Ładnie to powiedziałaś, masz rację, to panna Nikt.
Cofam się od kotary. Słyszę ich głosy, ich śmiech. Panna Nikt to ja.
Trzasnęły za mną drzwi. Po schodach w dół biegnę. Śnieg na mnie pada z góry. To strzępki listu podartego przez pannę Nikt piętro wyżej.
Ach, za daleko zaleciałam. To piwnica. Ktoś tu stoi w mroku. Błyszczą okulary.
– Marysiu, jeśli chcesz, podrę wszystko i będzie tak, jakby nigdy nic nie było.
– Odczep się, nie masz prawa, to moje!
Uciekam. Przed bramą, w słońcu stoję. Zostawiłam tam bombę, zdalnie sterowana. Zdejmuję z ręki zegarek. Uderzam nim o chodnik. Pryska szybka. Nastawiam szybko wskazówki na dziesiątą dziewięć. Tik tik tik tik… zaraz im się dom na głowy zawali. Huk. To już?
Nie, to samochód czarny, lśniący podjeżdża właśnie z rykiem trzystu koni. Czerwony na pysku szofer wyskakuje, drzwi przede mną otwiera.
Wsiadam.
Rękawiczka mi upadła. Już się schyla po nią młodzieniec w srebrny frak ubrany. Na kolano klęka, rękawiczkę mi podaje. Rąbek mojej sukni ze złotego jedwabiu całuje z czcią. Na szofera pstryka.
Jedziemy.
– Kim jesteś? – pytam.
– Twym paziem i sekretarzem osobistym, o pani – rzecze młodzieniec, srebno – błękitne oczy ku mnie unosząc. – Tak długo królewna kazała nam na siebie czekać, że już prawie straciliśmy nadzieję. Ale wytrwałość popłaca. O, utęskniona nasza królewno, najukochańsza pani…
Jakiś szmer z tyłu słyszę, oglądam się.
Samochód wielki w środku jak sala balowa i jak sala balowa piękny, z fontanną pośrodku. Grupa młodzieńców i świetnych panien ukłon mi składa. Wszyscy śliczni i fantastycznie poubierani, pałacowo, dyskotekowo.
– Jesteśmy, o pani nasza najukochańsza, gotowi spełnić każde twoje życzenie – mówi paź mój słodki.
– O wszystko mogę poprosić?
– Rozkazać, pani. Jesteś naszą niezawisłą władczynią.
– Więc zróbcie tak – mówię – żeby wszyscy krytycy wyśmiali kompozycję Bogdańskiej Kaśki, a ten krytyk, co chwalił, niech ogłuchnie. Niech Kaśka już nigdy nic nie stworzy i niech strasznie cierpi, że nikt nie docenił jej kompozycji. Niech żyje długo i niech się nie doczeka uznania aż do śmierci, a razem z nią, gdy umrze, niech przepadnie jej kompozycja.
– Och, pani, to drobiazg – rzecze paź, uśmiechając się porcelanowo. – W tym celu nie muszę nawet kiwnąć palcem w bucie. Tak wiele pięknych dzieł przepadło w historii razem z ich twórcami i nie upomniał się o nie nawet szczur z wiejskiego kościółka. Więc to już załatwione. Następne życzenie? Mam dziwne przeczucie, że i pannę Bogdaj Ewę spotka w życiu niespodzianka…
– O tak – mówię. – Niech Ewka będzie tłustą, postarzałą przedwcześnie maciorą z siedmiorgiem dzieci i mężem pijakiem na karku.
– To trochę bardziej skomplikowane – mówi paź mój słodki i ogląda się na me dworki i mych dworzan.
– Ja! Ja się tego chętnie podejmę – zgłasza się ślicznotka w mini tiurniurze, z żywym pawiem w koafiurze. – Wytnę jej sztuczkę z hormonami i przemianą materii. Czy sto dziesięć kilo wagi i słoniowate nogi odpowiadają najukochańszej pani?
– Jasne – mówię i wybucham śmiechem perlistym. Razem ze mną bucha śmiechem dwór mój perlisty.
– I niech będzie biedna – mówię – niech targa wiadra z węglem aż na poddasze, gdzie będą mieszkać jako dzicy lokatorzy. I niech na tydzień przed pierwszym nie będzie miała co włożyć do pyska swoim brzydkim, debilnym bachorom.
– Mam świetny pomysł – mówi na to bikiniarz nad wyraz elegancki, w wężowych spodenkach, w czapce z pozłacanego koguta. – Dobierzemy się do interesu jej tatki. Nie ma takiego interesu, gdzie nie znalazłoby się trochę wstydliwych kwitków. Załatwię dla rodzinki wielkie grzywny i przepadek mienia. Czy wystarczy?
– Myślę, że to będzie akurat – mówię i klaszczę w upierścienione dłonie, a razem ze mną klaszcze moja dworska, dyskotekowa gromadka. Na lustrzaną posadzkę sypią się pierścienie.
– Następne życzenie? – pyta paź.
– A ile ich jeszcze mogę wyrazić? – pytam, nagle strwożona.
– Ile tylko zapragniesz, najsłodsza pani. Sto, tysiąc, milion, miliard…
– Biliardy, gryliardy…! – wołają jeden przez drugiego dworzanie. Oddycham z ulgą, prostuję się dumnie.
– Więc niech będę bogata i sławna. I żeby mi wszyscy zazdrościli. Niech widzą mnie w gazetach, na plakatach, w kinie i w telewizorze. Niech gadają o mnie w autobusach, w pociągach i w tramwajach. A szczególnie niech mi zazdroszczą Ewka z Kaśką.
– Zrobione! – woła paź z zachwytem. – Co jeszcze? Co jeszcze? Potem się zastanowię… A na razie…
– Na razie niech będę po prostu szczęśliwa – mówię.
– Och, jak pięknie to królewna wyraziła. Po prostu szczęśliwa. – Paź do dworu się zwraca.
– Słyszeliście, kochani?
– O, tak, słyszeliśmy! – wołają dworki i dworzanie. – Przecudnie to nasza pani ujęła! Po prostu szczęśliwa!
– Zwróćcie uwagę na to, jakie to głębokie – mówi młodzian z kokiem i diamentowym okiem.