Prowadzę ją powoli w stronę murku. Idzie jak kaleka, przy każdym kroku wydaje bolesne jęki. Pomagam jej usiąść.
– Moje biedactwo.
– Oooo…
Przykucam i całuję jej biedne kolanka. Na jednym zrobiła się dziura w rajstopkach.
– Nigdy ci tego nie wybaczę – mówi Ewa.
– Jak chcesz. Ale mam u ciebie moją teczkę. Muszę ją wziąć. Ona wyciąga rękę i czochra mi włosy.
– Co to ma do rzeczy? Rozkaz to rozkaz. To, że nigdy ci tego nie wybaczę, to jedno. A drugie to to, że cię uwielbiam, wariatko. Wyprostowuje nogi. Zauważa dziurę.
– Holender – mówi z żalem. – Trzy dolary wyrzucone.
– To czemu nie mówiłaś, że takie drogie? Bym ci tekturę podłożyła.
– Spokojnie. Ciebie mój rozkaz będzie kosztował tysiąc razy drożej.
– Nie mam nic tak drogiego. Moje rajstopy kosztowały trzysta pięćdziesiąt złotych. Chyba, że ta sukienka od ciebie. Chcesz, to potnij ją w kawałki.
– Po co mi twoja sukienka? Wkrótce się przekonasz, jak zapłacisz za moją mękę. Tylko myśl o słodkiej zemście pozwoliła mi wytrwać do końca.
W tym momencie cichnie ta głośna muzyka z okna, to bębnienie. Rozlega się potężny głos z radia: – Usłyszeli państwo koncert Antoniego Dworzaka! Ewa śmieje się.
– Zapamiętam tego Dworzaka na całe życie.
– Ja też – mówię.
– Ty? – dziwi się Ewa. – To przecież nie ty klęczałaś na śmietniku podczas jego koncertu…
– Ale się wreszcie przekonałam, jaka jestem naprawdę – mówię i czuję, jak drętwieją mi leciutko wargi.
– Jesteś potworem – mówi Ewa.
– Yhm.
– Ty mnie kiedyś zabijesz.
– Yhm.
Ewa schodzi z murku. Zdejmuje buty i ściąga szybko rajstopy. Zwija je w kulkę i wyrzuca. Spogląda na mnie.
– To co – mówi – chcesz na tym śmietniku klęczeć do nocy? Robi mi się gorąco i zaraz zimno. Ale nic nie mówię. Ewa bierze mnie za rękę i prowadzi do kubłów. Pokazuje palcem to samo miejsce, w którym ona klęczała.
Klękam, podnoszę ręce.
– Co tak nisko? Wyżej! Podnoszę je wyżej.
– A teraz… jeśli mnie ładnie poprosisz, to może nie każę ci klęczeć do nocy – mówi Ewa. – Będziesz klęczeć tylko przez godzinę.
– Proszę – mówię cicho.
– Ładniej.
– Bardzo cię proszę.
– Jeszcze ładniej.
– Ewuniu, błagam, nie każ mi klęczeć do nocy. Proszę cię, bardzo cię proszę…
Spogląda na zegarek na mojej wyciągniętej w górze ręce. I mówi:
– No dobrze. Tak ładnie mnie prosiłaś… że doszłam do wniosku… że… są ładniej pachnące miejsca dla spełnienia mojej zemsty. Wstawaj, głupia, idziemy do domu.
Podrywam się z ziemi, rzucam się w jej objęcia.
– Moja słodka, moja kochana, moja śliczna!
Leżymy na tapczanie w pokoju Ewy i przeglądamy zagraniczne katalogi i żurnale z modą. Gadamy o sukienkach i o wszystkim. Otwieram katalog na następnej stronie… Pełno tu zegarków. Na każdym ta sama godzina, dziesięć po dziesiątej. Odruchowo spoglądam na swój. Na moim dziesięć po siódmej. Wzdycham.
– Co? – pyta Ewa.
– Muszę iść do domu.
– Jeszcze ci rozkazu nie wydałam.
– To jutro wydasz, bo teraz muszę iść. Naprawdę.
– A może byś została u mnie na noc – mówi Ewa. – Przecież jutro jest niedziela, będziemy spały do południa. A później wezmę od Tutu samochód i pojeździmy sobie.
– Nie mogę – mówię, wstając z tapczanu.
– Rozkazuję ci, żebyś została.
– Nie nie nie – mówię szybko. – Oni mnie zabiją, jak nie wrócę.
– Kto?
– Tatuś i mamusia. Żebyś wiedziała, co to było wczoraj, jak wróciłam od ciebie. Tata chciał mnie zbić pasem, ja go popchnęłam a on się przewrócił i uderzył głową w gazową kuchenkę. To cud, że mi podarował. Ale teraz dostałabym potrójnie. Muszę już iść. Uwierz mi, muszę!
– Nigdzie nie pójdziesz.
– To zobaczysz mnie w szkole w poniedziałek, jaka będę cała popuchnięta.
– Bujasz.
– Przysięgam ci, że nie bujam. Tata nie żartuje.
– To jakiś psychopata – mówi Ewa.
– Nie. Jest bardzo dobry, jak się nie zdenerwuje, albo nie popije.
– Ale mi dobry – mówi Ewa ironicznie. Odwracam się do niej plecami.
– Rozsuń mi zamek – mówię.
– Po co?
– Bo jak pójdę w tej sukience do domu, to mamusia będzie pytała, skąd ją mam.
– To powiesz, że dostałaś ode mnie.
– Nie, bo będzie na mnie krzyczeć, że dziaduję. Rozsuń.
– Sama sobie rozsuń…
– Chyba się zaciął – mówię z ręką na plecach. Szarpię dzyndzelek mocniej, nic z tego, zaciął się.
– Proszę…
– Zresztą i tak nigdzie nie pójdziesz – mówi Ewa. A ja:
– Zrozum, muszę. Ile ja się musiałam nagadać, żeby mnie raz mamusia puściła na noc do Kasi. A po tym, co było wczoraj, to już nigdy mi nie uwierzy. Widziała nas z balkonu i myślała, że jesteś chłopakiem.
– To ty spałaś u Kasi? – Ewa robi się zła.
– Bo była chora, a jej mama miała akurat dyżur na pogotowiu.
– A skąd wiesz, czy ja nie jestem chora? To u niej mogłaś zostać, a u mnie nie możesz? O nie, nie podaruję ci tego! Masz u mnie zostać do poniedziałku. To rozkaz. Słyszałaś? Rozkaz.
Nagle puszczam dzyndzelek od zamka i siadam na tapczanie, bo zaczynam się dusić. Nie mogę złapać ani odrobiny powietrza, coś mnie ściska w gardle. Co to się ze mną dzieje? Wiję się jak rozdeptana dżdżownica, trzepię rękoma i nogami. Duszę się!
Umieram…
To coś puszcza, już mogę oddychać. Łapię powietrze wielkimi haustami. Pochyla się nade mną Ewa.
– Co ci jest? – pyta przerażona.
– Już nic – mówię.
– Czy to może epilepsja?
– Nie. Tylko że coś mnie zatkało. To chyba ze strachu.
– Żebyś mi tylko nie umarła.
– Nie bój się – mówię. – Zła siekiera nie utonie.
– To przez ten rozkaz?
– Nie wiem. Ale już nie mam domu. Oni mnie już nigdy tam nie wpuszczą.
– I bardzo dobrze – mówi Ewa. – Po co ci taki dom. Będziesz mieszkała u nas i już nigdy się nie rozstaniemy. Bardzo się wszystkim u mnie spodobałaś. I Mimi, i Tutu… a Michał powiedział, że jesteś nieziemska. Ewa kładzie się obok, przytula mnie do siebie.
– Zobaczysz – szepcze – będzie nam razem cudownie. Czemu płaczesz? Nie płacz…
Wcale nie chcę płakać, ale płaczę.
– Majeczka, nie płacz – prosi Ewa. A to przecież nie ja płaczę, to ta głupia Marysia we mnie płacze. Płacze na pewno z żalu za mamusią, za Zenusiem, za Tadziem i za dziewczynkami. I za tatusiem, choć go nigdy nie ma w domu, a jak jest, to śpi.
– Przepraszam – mówię. Nie mogę przestać płakać, choć bardzo chcę przestać. Przestań się mazać, mówię do Marysi. Idź, becz u siebie, zostaw mnie w spokoju, ja chcę się śmiać razem z moją Ewunią.
– Tak bardzo się boisz? – pyta Ewa.
Nic nie mówię, przyciskam twarz do poduszki. Ewa wstaje z tapczanu i mówi:
– To popłacz sobie. Ja zaraz wrócę, gdzieś za pół godziny. Mam coś do załatwienia na mieście. A żebyś mi nie uciekła, zabieram ci buty.
– Gdzie idziesz? – pytam. Podnoszę głowę, ale jej już nie ma, zobaczyłam tylko zamykające się drzwi. Poszła sobie moja siostrzyczka z drutu, a ta druga, pluszowa, ciągle beczy. Co tu robić?
Ocieram łzy. Leży na tapczanie katalog, w nim śliczne, kolorowe dziewczyny i wszystkie uśmiechają się do mnie.
Chodź do nas, mówią, uśmiechnij się, popatrz. Może chcesz tę sukienkę? Kosztuje tylko 48 dolarów.
A ta jest tańsza, ale też śliczna. Tylko 42.
A może wolisz ten kostiumik? 66 dolarów.
Albo ten za 120.
A ten pulowerek z cekinami… czyż nie cudny? Tylko 100.
Te różowe dżinsy opchnę ci za 25 $.
Ta spódniczka za 40 $, ale zobacz jaka fajna, jak fajnie się w niej chodzi. Weź do niej bluzeczkę za 19 $.
Pantofelki 34,20 $.
Torebka 28 $.
A ta 31,30 $.
Majteczki, siedem sztuk na cały tydzień, tylko za 9,50.
Przymierz ten kostium kąpielowy. Czysta Lycra!
Dwuczęściowy 24,90 $.
Jednoczęściowy 22.
Zresztą, co tam. Kup wszystko, niech wszystko będzie twoje.
Już wszystko moje. W tej sukience pójdę w poniedziałek do szkoły, tę założę jutro do kościoła, a tę na wieczór, jeśli będzie chłodno. W tym będę się opalała, w tym pojadę na narty. W te sukieneczki ubiorę moje przyszłe córeczki.
A to kurteczka dla mego syneczka.
To są moje garnki, a to moje talerze. O, mój salon, moje telewizory. Ten dywan położę w sypialni, a ten dam w prezencie mamusi. Tym samochodem pojadę do ślubu. Ten chłopak zostanie mym mężem. Nie, ten ładniejszy. Nie, ten nie, co to za mąż w samych majtkach. O, tego biorę. Będzie ciągle chodził opalony.
Majkel ma na imię. Majka i Majkel.
To my na wakacjach. A tu też my na przyjęciu w perskiej ambasadzie. O, ten zegarek jest dla mnie w sam raz. A ten dam Majkelowi. Nie, ten mu dam, za 210 $.
– Wyciągnij rękę i zamknij oczy – mówię do Majkela. Zamyka rękę i wyciąga oczy… – Odwrotnie, głuptasie!
Zapinam mu zegarek.
Patrzy, uśmiecha się zadowolony. – Super tajm – mówi. – Sękju wery macz ajlafju!
Całuje mnie przy komplecie naszych ogrodowych fotelików i rozsuwanym stoliku. Wszystko razem tylko 400 $. Plus parasol, za 30 $.
– Może usiądziemy, co będziemy stali – mówię. Siadamy. Jak ja dobrze gadam po angielsku, Majkel wszystko rozumie, co mówię.
– A gdzie dzieci? – pytam nagle. Majkel ręką, na której nowy zegarek mu błyszczy, pokazuje na basen. Są dzieci, pluskają się w wodzie błękitnej.
– Która to godzina?
Majkel zegarek mi swój pokazuje. O, już dziesiąta dziesięć. Przez ogród pokojówka idzie, tacę z napojami niesie. Na stoliku stawia.
Na zegarek jej spoglądam. Dobrze chodzi, też dziesiąta dziesięć.
Już goście się schodzą. Wszyscy pięknie opaleni, identycznie jak my, tylko trochę słabiej. – Hellou! – wołają i się rozsiadają.
Patrzę… u nich zegarki też dobrze chodzą, na każdym dziesiąta dziesięć.
Jeden tylko gość nie podchodzi. Stoi pod palmą, jakiś blady, wystraszony, w szarym swetrze i zegarka nie ma. I do tego okularnik. Oj, to chyba jakiś Polak.
Biorę dwie szklanki koktailu „Pomarańczowy Szantaż” i podchodzę do niego. Idę, lód w szklankach brzęczy, stukają po marmurowych płytach moje obcasy.