Литмир - Электронная Библиотека
* * *

Przestałem reagować na upływ czasu i ukąszenia insektów. Zaciąłem się w sobie i parłem do przodu. Krok za krokiem, każdy z nich biorąc pojedynczo, jak osobne przedsięwzięcie.

Nawet nasi przewodnicy byli wyraźnie zmęczeni. Na ostatnim postoju zostawili część swoich rzeczy – żeby mieć mniej do dźwigania.

W pewnym momencie, po kolejnym ostrym podejściu, powiało świeżym powietrzem i zaświeciło słońce. Weszliśmy na jakąś przełęcz. To było najcudowniejsze miejsce na ziemi.

Szliśmy grzbietami gór, a na lewo i prawo, przez rzadkie drzewa, można było obserwować przepiękny krajobraz. Dżungla z perspektywy ptaka jest taka… idylliczna: kolorowe stada papug, strzępiaste korony palm, wieże mahoniowców wystające ponad pospólstwo innych drzew, czasem jakaś małpa dyndająca na ogonie. Ani śladu zgnilizny, duchoty i „calówek”.

Od tej pory wędrówka stała się samą radością. Zniknęło błoto, pojawiły się szerokie leśne dukty, w dodatku trafiliśmy na kilka indiańskich domostw. To jeszcze nie były wioski, zaledwie samotne myśliwskie rancza, ale częstowały świeżymi owocami i nadzieją na szczęśliwy koniec wyprawy.

* * *

W pewnym miejscu trafiliśmy na bardzo szeroką drogę przez las. Właściwie długie karczowisko pobrużdżone starymi koleinami maszyn do wyrębu, cięcia i transportu drzew. To była pierwsza po tej stronie gór zapowiedź Panamericany. Droga ta prowadziła znikąd donikąd. Robotników i ciężki sprzęt spuszczono tu z helikoptera. Popracowali kilka miesięcy, ale bez sukcesu – całą operację pochłonął Darien.

Na przeciwległym końcu karczowiska znaleźliśmy wyraźną ścieżkę, która wiodła prosto w górę. To było ostatnie podejście w czasie tej wyprawy. Wkrótce znaleźliśmy się na szczycie góry, a przed nami otworzył się szeroki krajobraz: bezleśne doliny poprzecinane płotami, tu i ówdzie smużka dymu z jakiegoś paleniska, wszędzie stada owiec, kóz i krów, a w oddali na horyzoncie woda – zatoka Uraba. To wszystko była już Kolumbia.

A więc dotarliśmy na drugą stronę. PRZESZLIŚMY DARIEN!!!

…DO ASFALTU

Przecięcie tego pięknego krajobrazu w drodze nad zatokę miało nam zająć cały następny dzień. Noc spędziliśmy w małej osadzie Kuna, gdzie mieszkali nasi przewodnicy. Bladym świtem ruszyliśmy w kierunku odległej o kilka godzin marszu przystani wojskowej. Korzystały z niej także prywatne łodzie, które zabierały okolicznych chłopów na targ do miejscowości Turbo, położonej po drugiej – „cywilizowanej” – stronie zatoki.

W Turbo mieścił się port Kolumbijskiej Marynarki Wojennej. Udaliśmy się tam zaraz po przybiciu do nabrzeża – potrzebne nam były stemple przekroczenia granicy.

Odpowiedniego urzędnika odnaleźliśmy w zapyziałym kantorku wielkości szafy na ubrania. Obejrzał nasze paszporty, spytał kilka razy, czy my rzeczywiście z Polski, a potem zagłębił się w blaszanej szufladzie w poszukiwaniu pieczątek. Wprawdzie był pracownikiem Straży Granicznej, ale na co dzień odprawiał tylko okręty marynarki wojennej i łodzie rybackie. Obywał się przy tym bez stempli, wpisując wszystko do wytłuszczonego zeszytu w kratkę. Byliśmy jego pierwszymi turystami.

Wreszcie znalazł to, czego szukał – upaprane tuszem pudełko.

– To skąd wy tutaj? – zapytał.

– Przyszliśmy z Panamy.

– ??? He!???

– Przyszliśmy z Panamy.

– Jak to przyszliście? Na jakiej łodzi?

– Na nogach. Piechotą.

– Z Panamy?! Niemożliwe! Tam są Kuna i nikogo nie puszczają. Oni najpierw strzelają, a potem sprawdzają, kogo trafili… Aha! Wiem! Mam was, kłamczuszki! Gdzie są wasze pieczątki przekroczenia granicy panamskiej? Jakaś adnotacja posterunku, cokolwiek? He!?

– O, tutaj – pokazałem mu odpowiedni wpis w moim paszporcie – Puesto Paya, data i podpis: Humberto Romero Lois. [Przypis: Humberto Romero Lois co mój wieloletni przyjaciel z Meksyku. W dodatku mąż mojej koleżanki z podstawówki. Humberto oczywiście nigdy nie był w Paya i nic kontrolował mojego paszportu – wpisu dokonałem samodzielnie, a jego nazwisko było pierwszym, które mi przyszło do głowy. Jakiś wpis uważałem za niezbędny – istniało przecież realne niebezpieczeństwo, że bez dopełnienia tej formalności nie zechcą nas wpuścić do Kolumbii i odeślą z powrotem – wolałem nie ryzykować. W podróży trzeba zawsze wozić przy sobie tupet jak taran.]

Urzędnik jeszcze długo kręcił głową i nie mógł uwierzyć, że ma przed sobą dwójkę białych ludzi, która przeszła nieprzebyty Darien. W końcu jednak, bogatsi o dwa niewyraźne stempelki, opuściliśmy Bazę Marynarki Wojennej.

Za szlabanem zaczynała się droga do Medellin. Stanęliśmy czubkami palców na krawędzi asfaltu – to był początek Panamericany i koniec wyprawy.

NA KONIEC

Co trzeba zrobić, żeby pojechać na wyprawę do tropikalnej puszczy, spotkać ostatnich wolnych Indian, zamieszkać pośród nich, zamiast majtek nosić przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywać strzelając z dmuchawki?

Gdy ktoś mnie o to pyta, odpowiadam krótko:

– Sprzedaj lodówkę i jedź!

Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia, a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni przez całe życie czytają o dalekich lądach i śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i ruszają na spotkanie swoich marzeń.

Bardzo wielu tak jak ja, z lodówką na plecach.

Inni niosą komputery, zestawy stereo, stare meble, obrazy, maszyny do szycia, pierścionki po babci, lampy, zegary, dywany… To dlatego, że marzenia nie mają ceny, a bilety lotnicze owszem. Ale niech Cię to nie zatrzymuje!

!!! SPRZEDAJ LODÓWKĘ I JEDŹ!!!

NOTA O TŁUMACZU

Dlaczego w tej książce pojawił się tłumacz? Podróżując po obcych lądach, przestawiam się całkowicie nie tylko na tamtejszy klimat, dietę, kulturę, muzykę i tempo życia, ale także mówię, myślę, śnię, liczę, denerwuję się, czytam oraz p i s z ę w miejscowym języku (jeśli tylko go znam). Wiele tekstów, które tu Państwo mogli przeczytać, napisałem po hiszpańsku lub angielsku – dlatego potrzebny był tłumacz. A kim on jest? Posłuchajcie…

Z Heleną Trojańską spotkałem się po raz pierwszy w redakcji pewnego poczytnego pisma dla Pań. Zaniosłem tam jedno z moich opowiadań, nie pamiętam już które, ale bez wątpienia trafiło ostatecznie do niniejszej książki.

Na korytarzu redakcyjnym lekko zaszumiało. Panie redaktorki (w zasięgu wzroku żadnego mężczyzny) były co najmniej przejęte, jeżeli nie zbulwersowane – ten Cejrowski? u nas? a co on tu robi?

Redaktor Naczelna, świeżo po lekturze mego tekstu, umówiła się ze mną na rozmowę. Chwaliła, że ciekawy, napisany z werwą i „jajem” tylko…

– Panie Wojtku, nie oszukujmy się, pańskie nazwisko jest kontrowersyjne, a my nie chcemy straszyć naszych czytelniczek.

– To jest tekst przygodowy, a nie polityczny.

– Nieistotne, jaki jest ten tekst, tylko kim jest jego autor. W Polsce wciąż obowiązują układy, a pan nie należy ani do żadnego układu, ani sam nie jest specjalnie układny, prawda? I ja, prywatnie, to bardzo podziwiam, bardzo szanuję, mieć odwagę powiedzieć własne zdanie. W pracy muszę się jednak podporządkować opinii większości. Serdecznie pana przepraszam, ale niestety… no nie pasuje nam pan do stopki redakcyjnej.

W tym momencie w gabinecie Naczelnej pojawiła się Helena Trojańska – nieznana nikomu dziennikarka – podróżniczka.

Bywała w Ameryce Południowej, mówiła płynnie w dwóch ulubionych przeze mnie językach obcych, potrafiła dowcipnie i sprawnie operować językiem polskim, a co najważniejsze zgodziła się firmować moje teksty swoim nazwiskiem.

Teraz wystarczyło, żebym pozmieniał czasowniki męskie na żeńskie i sprawa załatwiona. Łamy pisma stanęły przede mną szerokim otworem. Naczelna proponowała cykliczną kolumnę i niezłe pieniądze, tylko…

Ja, ja sam, po namyśle, się nie zdecydowałem. To byłoby z mojej strony tchórzostwo; wyparcie się własnych poglądów i poddanie presji układów, którymi gardzę.

Był jeszcze jeden powód – ambicja. Nie po to przez kilkanaście lat przedzierałem się przez dżunglę, ryzykowałem zdrowiem i życiem, żeby teraz cały mój dorobek zgarnęła pod siebie pani Helenka, świeżo upieczona dziennikarka – podróżniczka. Ostatecznie więc nie opublikowałem tam żadnego tekstu.

Ale jakoś nie mogłem zapomnieć o Helenie… Co jakiś czas wracała w mojej pamięci, jakby pytała, czy może się na coś przydać?

Kiedy więc zacząłem przygotowywać do druku niniejszą książkę, od razu przyszło mi na myśl, że właśnie ona będzie najlepszym kandydatem na tłumacza. To przecież musiał być ktoś, kto bywał w dżungli, widział to, o czym piszę, dotykał, smakował, bał się tego samego. Ktoś, kto czuje temat, zna opisywane rzeczy od podszewki. W dodatku ktoś, kto mi łatwo nie ulegnie, kto będzie potrafił przeciwstawić się memu przywiązaniu do tego czy innego sformułowania i wymusić na mnie jego zamianę na lepsze.

Kimś takim mogłem być tylko ja sam – Helena Trojańska, znana szerzej jako Wojciech Cejrowski.

* * *

A teraz muszę zmienić dedykację, bo kiedy już wiecie, że tłumacz to ja, słowa: niniejszą książkę dedykuję tłumaczowi – bez Tłumacza nie byłaby tym, czym jest, stają się co najmniej pretensjonalne.

dedykuję tę książkę Blondynce – bez Blondynki nie byłbym tym, kim jestem

49
{"b":"89442","o":1}