Литмир - Электронная Библиотека

A jednak – bywają groźne. Przerażające. Do tego stopnia, że zapierają dech w piersiach – tym razem dosłownie. I definitywnie. Raz na zawsze…

Leci sobie baboćka, leci papillon, leci mariposa.,… i nagle okazuje się, że to jednak!!!SCHMETTERLING!!!

Posłuchajcie…

WYPRAWA NA ŁOWY

Kilka dni przez dżunglę. Mroczno. Duszno. Gorąco.

To było prawdziwe indiańskie polowanie. Z dmuchawkami. A także z codziennym rytuałem zabijania ludzkiego zapachu przez dokładne smarowanie ciała zwierzęcym łajnem.

– Na całym ciele, gringo. Razem z włosami i twarzą! Koło nosa i ust nakładaj najgrubiej, bo tu się będziesz mocno pocił.

– Ymhm?

– Tak. Teraz jest dobrze… Oddychaj, gringo, bo się udusisz. Kiedyś w małym sklepie myśliwskim w USA zaproponowano mi specjalne „perfumy” – domowej roboty – które dają ten sam efekt, co zwierzęce łajno. Nazywały się „Swąd do wieczności”, albo „Swąd ostateczny” – dokładnie nie pamiętam, ale na pewno coś w tym guście.

Powąchałem je i szybko opuściłem sklep, w przekonaniu, że właściciel jest niebezpieczny dla otoczenia. Jedna fiolka „Swądu” wrzucona do systemów wentylacyjnych Pentagonu i trzeba by zbudować nowy. (Pentagon.) Ta sama fiolka upuszczona z niezdarnej łapy na podłogę w prywatnym garażu albo w kuchni, i trzeba by przewietrzyć cały powiat.

Teraz, w dżungli, pożałowałem tamtej decyzji – ach, gdybym miał przy sobie „Swąd”…

Jego zapach, podawany w higienicznych kropelkach, punktowo – na przykład na skórę za uszami lub na kołnierzyk – to byłoby ciacho z kremem waniliowym w porównaniu z obowiązującą mnie obecnie Indiańską Procedurą Maskującą (IPM).

Polegała ona na zanurzaniu dłoni w burozielonych plackach pozostawionych przez dzikie zwierzęta (moim zdaniem cierpiące na żołądek); a potem się człowiek dokładnie nacierał i w ten sposób stawał niewidzialny dla zwierząt.

Czasami, kiedy nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego placka, stosowaliśmy zastępczo suche bobki.

Były wielkości małych pączków. Pochodziły z tego samego… źródła, co placki, ale miały tę wadę (poza wszystkimi wadami o.c.z.y.w.i.s.t.y.m.i), że były twarde i trzeba je było wstępnie namaczać.

Potem i tak szorowały skórę, jak pumeks, za to pachniały zdecydowanie bardziej. Bardziej niż pumeks potrafi pachnieć wszystko, a one pachniały bardziej niż cokolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek. Jasne?!

Moich Indian to bardzo cieszyło, a ja, ku własnemu zdziwieniu, powoli przestawałem mieć zdanie.

Kilka dni przez wilgotną dżunglę…

…monotonny marsz od świtu do nocy…

…codziennie dwanaście godzin…

…z plecakiem…

Mroczno…

Duszno…

Gorąco…

…Taki drobiazg jak zapach tracił znaczenie.

* * *

Szliśmy we trójkę. Dwóch czerwonoskórych i jeden biały. A jednak – gdyby ktoś na nas popatrzył z boku – nie różniliśmy się kolorem – wszyscy jednakowo sraczkowaci (IPM), pardon, w barwie gnijącego podłoża pod naszymi stopami.

Ponieważ zwierzynę najłatwiej spotkać przy wodopoju, wybraliśmy trasę wzdłuż małej rzeki bez nazwy…

* * *

Właściwie to ona miała nawet dwie nazwy, ale tylko w miejscowych narzeczach, więc się nie liczy.

Pierwsza – łatwiejsza w wymowie – brzmiała mniej więcej tak, jak robi człowiek, któremu w gardle stanęła ość. W poprzek.

A na tej ości zawiesiło się kilka nitek spaghetti.

I zupełnie niechcący, wciągnęliśmy je w nie tę dziurkę, w wyniku czego jego końce furkoczą nam właśnie wewnątrz płuc. Chłoszcząc je od środka…

A teraz spróbujcie to jakoś sensownie zapisać i nanieść na mapę.

Ha! Mówiłem, że ta nazwa się nie liczy.

W języku sąsiedniego plemienia nazwa rzeczki przedstawiała się jeszcze gorzej – wybrano bowiem jedno z tych indiańskich słów, które dla białego człowieka są w normalnych warunkach niewykonalne – żeby je wymówić musiałbym mieć dodatkowy nos. I katar.

W zapisie trzeba by używać wyłącznie liter m, n i b wraz z dołączoną instrukcją obsługi, jak to czytać. Poszczególne m, n, b zostałyby uzbrojone w cale chmary akcentów, apostrofów i innych drobnych kreseczek oznaczających miejsca, gdzie w danym słowie pojawiają się dźwięki, których nie słychać.

Po co je w takim razie zaznaczać, skoro potem i tak nie słychać?

Bo są!

Indiańskie języki zawierają mnóstwo dźwięków, o których powiedzielibyśmy, że ich w ogóle nie ma. Jednak – mimo że niesłyszalne – istnieją. Ba, je się w y p o w i a d a: bezgłośnym ułożeniem ust, bezdźwięcznym ruchem języka, niesłyszalnym skurczem krtani. Bez tych… bezgłośnych głosek i… bezdźwięcznych dźwięków, wyszłoby nam zupełnie inne słowo.

Wprawdzie w białym uchu brzmiałoby ono dokładnie tak samo, ale Indianie natychmiast wychwytują różnicę. Taka różnica, jakkolwiek subtelna, okazuje się zwykle kluczowa.

(Uderzenie młotem w kowadło pozostaje uderzeniem młota w kowadło – ot zwyczajne DZYNŃŃń – subtelna i kluczowa różnica pojawia się wtedy, gdy ktoś przy okazji trafi w koniuszek palca. Albo inaczej: Uderzyliście się kiedyś w mały palec u nogi? Wtedy najczęściej zapada cisza, a jednak jest to cisza bardzo hałaśliwa – wypełnia ją pozbawione słów podskakiwanie na jednej nodze – jakże wymowne.)

Oto przykład:

W języku pewnego plemienia z dorzecza Rio Negro, różnica między „Chcesz jeść?”, a „Chcesz w zęby?” polega tylko na tym czy te same słowa mówi się wypuszczając powietrze z płuc normalnie – czy na wdechu.

Z tego powodu pewien kościół misyjny, który specjalizuje się w tłumaczeniu Biblii na języki indiańskie, miał poważny dylemat, czy tłumaczyć ją także na język wspomnianego plemienia – taka Biblia odczytana na wdechu stałaby się automatycznie swoją odwrotnością – biblią szatana – miejsce miłości i chleba zajęłaby nienawiść i kamienie. Zamiast „głodnego nakarmić”, pojawiłoby się – „lej w zęby darmozjada”. Te same słowa – tylko tchnienie „do się”, zamiast „do bliźniego”.

* * *

Tak czy owak szliśmy wzdłuż tej rzeczki we trójkę. I gęsiego.

Ja na końcu, z instrukcją, żeby robić dokładnie to, co moi przewodnicy. Miałem nawet stawiać stopy na ich śladach, żeby nie podeptać czegoś co kąsa albo kłuje i ma jad.

Taki sposób maszerowania jest irytujący, ale w pewnych okolicznościach jedyny. Wokół nas była dżungla podmokła. Najgroźniejsza. Ścieżki wycięte maczetą zabliźniały się po kilku godzinach. Ślady odciśnięte w grząskim gruncie natychmiast podchodziły wodą i znikały, jak topniejący wosk. Gdybym się tu zgubił, nie miałem szans. Nikt nie miał. Nawet Indianie. Po tej części puszczy chodzili zawsze parami, albo w większych grupach – nigdy samotnie.

Na terenach bardziej suchych nie ma takich problemów. Jeszcze wiele dni po przejściu daną trasą,, doświadczony myśliwy potrafił odnaleźć własne ślady. Tutaj nie. O tamtej dżungli Indianie mówili „las”, albo „dom”. O podmokłej – w której byliśmy teraz – mówili „dzicz”. Nawet oni.

Wyraźnie czuli przed nią respekt. Niekiedy nawet strach.

W ogóle się nie odzywali.

A jeżeli, to pojedynczymi słowami.

I tylko szeptem.

W pewnej chwili obaj padli plackiem na ziemię i ukryli twarze w dłoniach. Potem w popłochu zaczęli się cofać w moją stronę. Głowy trzymali tuż przy gruncie. Ryli nimi w błocie i liściach, jakby się chcieli zakopać.

Zgodnie z ogólną instrukcją zrobiłem to samo. To znaczy padłem na ziemię, osłoniłem twarz rękami i po omacku zacząłem się czołgać do tyłu. Tylko po co to wszystko?

– Nie oddychaj, gringo, bo się udusisz – krzyknął w moją stronę jeden z Indian.

Nie oddychałem. Bo nie da się oddychać błotem.

– I nie patrz! – dodał drugi.

W ten sposób uratował mi życie, bo właśnie chciałem uchylić jedno oko i sprawdzić przed czym uciekamy.

* * *

Motyl zabójca.

Brzmi to jak fikcja wyjęta z horroru Stephena Kinga. Tyle że takie motyle istnieją naprawdę.

Są bardziej jadowite niż węże.

Wydzielają truciznę, która krystalizuje, tworząc na ich ciele maleńkie igiełki – coś jak wata szklana albo ostre pyłki azbestu. Kiedy taki motyl czuje się zagrożony, gwałtownym ruchem strzepuje skrzydła. Wtedy kruche drobinki jadu odłamują się i zaczynają, unosić w powietrzu.

Obłoczek śmierci…

…prawie niewidoczny…

…coś się lekko skrzy… migocze…

Potem migocze serce, i to już.

Koniec. Zapadła wieczna ciemność. Albo jasność. (W tej kwestii nie ma zgody, więc pewnie zapadają obie naraz.) Małpa zdycha w okamgnieniu. Człowiek tylko odrobinę dłużej. Jeden wdech i wydaje ostatnie tchnienie. Bramą śmierci jest w tym przypadku śluzówka nosa, krtani, oskrzeli, albo półotwarte oko. Mówią, że krew tężeje jak smoła. Bzdury. Do tej pory nikt nie miał szansy opowiedzieć, czy mu coś stężało.

* * *

– To był […] – w tym miejscu Indianin wypowiedział słowo, do którego biali potrzebują trzech nosów.

– Mariposa de Muerte – przetłumaczył drugi.

– Motyl Zabójca? Jak wyglądał? – zapytałem wypluwając błoto.

– Nieciekawie. Jest zupełnie zwyczajny, w kolorze […] – teraz Indianin użył słowa, którego odpowiednikiem byłoby: „barwagnijącegopodłożapodnaszymistopami”.

– Wredny szmeterling – zakląłem pod nosem patrząc na moją połamaną dmuchawkę.

Indianie nie powiedzieli już nic więcej. Patrzyli tylko… w y m o w n i e. Tak, jak to potrafią robić wyłącznie Dzicy. I koty.

Kilka dni wcześniej proponowali mi za tę dmuchawkę kilka innych, obiektywnie lepszych, ale ja nie chciałem się wymienić – byłem bardzo przywiązany akurat do tej. Pochodziła z plemienia, którego już nie ma. Powiedziałem nawet, że dałbym się za nią zabić. (A, jak już wiecie, Indianie traktują wszystko nadzwyczaj dosłownie.)

40
{"b":"89442","o":1}