Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kościół przestał być kościołem. Wdarła się przestrzeń, ale przestrzeń już kosmiczna, czarna, i to nawet nie działo się już na ziemi, lecz raczej ziemia przeistoczyła się w planetę zawieszoną we wszechświecie, kosmos stał się obecny, to odbywało się w jakimś jego miejscu.

Tak dalece, że światło świec, a nawet światło dnia, wdzierające się poprzez witraże, stało się czarne jak noc. Więc nie byliśmy, już w kościele, w tej wsi, ani na ziemi, tylko – i zgodnie z rzeczywistością, tak, zgodnie z prawdą -

gdzieś w kosmosie, zawieszeni z naszymi świecami i naszym blaskiem, i tam gdzieś w bezmiarach wyczynialiśmy te dziwne rzeczy ze sobą i pomiędzy sobą, podobni małpie która by wykrzywiła się w próżni. Było to szczególne drażnienie się nasze, gdzieś, w galaktyce, ludzka prowokacja w ciemnościach, dokonywanie dziwacznych ruchów w otchłani, wykrzywianie się w astronomicznych bezkresach. A temu tonięciu w przestrzeni towarzyszyło straszne wzmożenie konkretności, byliśmy w kosmosie, ale byliśmy jak coś przerażająco danego, określonego we wszystkich szczegółach. Ozwały się dzwonki na podniesienie. Fryderyk ukląkł.

Tym razem uklęknięcie jego było dobijające, podobne do dorżnięcia kury i msza potoczyła się dalej, ale ugodzona śmiertelnie i gadająca jak wariat. Ile, missa est. I… o, triumfie! Jakież zwycięstwo nad tą mszą! Co za durna! Jakby ta likwidacja była mi jakimś upragnionym kresem: na koniec sam, ja sam, bez nikogo i niczego poza mną, sam w ciemności absolutnej… więc dotarłem do ostateczności mojej, osiągnąłem ciemność! Gorzki kres, gorzki smak dotarcia i gorzka meta! Ale było to dumne, zawrotne, naznaczone nieubłaganą dojrzałością ducha, już samoistnego. Ale było to także okropne i, pozbawiony wszelkiego oparcia, czułem się w sobie jak w rękach potwora, mogąc wyrabiać z sobą wszystko, wszystko, wszystko! Oschłość dumy. Mróz ostateczności. Surowość i pustka. Więc cóż?

Nabożeństwo już miało się ku końcowi, ja rozglądałem się sennie, byłem zmęczony, ach, trzeba będzie wyjść, jechać do domu, do Powórnej, po tej drodze piaszczystej… ale w pewnej chwili wzrok mój… moje oczy… oczy w popłochu i ciężkie. Tak, coś przyciągało. 18 oczy… i oczy. Zniewalająco, kusząco – tak.

Co? Co przy ciągało, co nęciło? Cudowność, niczym we śnie, miejsca za-woalowane, których pożądamy nie mogąc odgadnąć i krążymy wokół nich z niemym krzykiem, we wszechpożerającej tęsknocie, rozdzierającej, szczęsnej, zachwyconej.

Tak ja krążyłem wokół jeszcze spłoszony, niepewny… ale już rozkosznie przeniknięty zniewoleniem giętkim, które ujmowało – urzekało – zachwycało -

czarowało – wabiło i podbijało – grało – i kontrast pomiędzy mrozem kosmicznym owej nocy a tym źródłem bijącym rozkoszy był do tego stopnia niezmierzony, iż pomyślałem mętnie, że Bóg i cud! Bóg i cud!

Co to było, jednak?

To było… Kawałek policzka i nieco karku… należące do kogoś kto stał przed nami, w tłumie, o kilka kroków…

Ach, omal nie udławiłem się! To był…

(chłopiec)

(chłopiec)

I pojąwszy, że to tylko (chłopiec), ja zacząłem gwałtownie wycofywać się z ekstazy mojej. Bo zresztą ja jego prawie nie widziałem, tylko trochę zwykłej skóry – karku i policzka. Gdy wtem poruszył się i ruch ten, nieznaczny, przeszył mnie na wskroś, jak niesamowita atrakcja!

Ależ przecież (chłopiec).

I nic tylko (chłopiec).

Jakież kłopotliwe! Zwykły kark szesnastoletni, z włosami przystrzyżonymi, i skóra zwyczajna (chłopca) trochę spierzchnięta i (młode) osadzenie głowy -

najzwyklejsze – więc nie wiadomo skąd we mnie to drżenie? O… a teraz zobaczyłem zarys nosa, usta, ponieważ twarz zwrócił nieco w lewo – i nic takiego, ujrzałem w skosie zwyczajną (chłopca) twarz skośną – zwyczajną! Nie był z ludu. Uczeń? Praktykant? Zwyczajna (młoda) twarz, niezakłócona, przekorna trochę, przyjazna, taka od gryzienia ołówków w zębach, czy od gry w piłkę nożną, gry w bilard, a kołnierz marynarki zachodził na kołnierz koszuli, kark był opalony. A przecież serce mi biło. I ział boskością będąc czymś przepysznie urzekającym 1 ujmującym w pustce bezmiernej tej nocy, źródłem ciepła i światła oddychającego. Łaska. Cud niepojęty: dlaczego nieważność ta stalą się ważna?

Fryderyk? Czy Fryderyk to wiedział, czy widział, czy jemu także to wpadło w oko?… ale naraz ludzie ruszyli, msza się skończyła, zapanowało powolne tłoczenie się ku wyjściu. I ja ze wszystkimi. Przede mną szła Henia, jej plecy i jej karczek jeszcze szkolny, i to podsunęło mi się, a gdy się podsunęło, tak silnie zawładnęło – i tak składnie związało mi się z tamtym karkiem… i naraz pojąłem lekko, bez wysiłku: ten kark i tamten kark. Te dwa karki. Te karki były…

Jak to? Co to? To było jakby jej kark (dziewczyny) wyrywał się i związywał z tamtym (chłopięcym) karkiem, kark ten jak za kark chwycony przez tamten kark i chwytający za kark! Proszę wybaczyć niezręczność tych metafor. Trochę niezręcznie mi o tym mówić (a także będę musiał kiedyś wytłumaczyć dlaczego słowa (chłopiec) i (dziewczyna) biorę w nawias, tak, to również pozostaje do wyjaśnienia). Ruch jej, gdy postępowali przede mną w tłoku, w gorącym ścisku, też jakoś „odnosił się" do niego i był namiętnym dopowiedzeniem, doszeptaniem jego poruszania się tuż, tuż, w tym tłumie. Czyżby? Czyż nie złudzenie? Lecz nagle ujrzałem jej rękę, zwisającą wzdłuż ciała, wgniecioną w ciało naciskiem tłumu i ta jej ręka wgniecioną oddawała ją jego rękom w poufności i gąszczu tych wszystkich sklejonych ciał. Ależ wszystko w niej było „dla niego"! A on tam dalej, idący spokojnie wraz z ludźmi, a jednak ku niej wytężony i nią napięty. I niezwalczone, ślepe, a tak spokojnie posuwające się wraz z innymi, tak obojętne zakochanie się w sobie i pożądanie! Ach! To dlatego! – teraz wiedziałem jaki to sekret w nim porwał mnie od pierwszej chwili.

Wynurzyliśmy się z kościoła na plac rozsłoneczniony i ludzie rozsypali się, oni zaś – on i ona – ukazali mi się w całej postaci. Ona – w bluzce jasnej, w granatowej spódniczce i w białym kołnierzyku, stojąca z boku, czekająca na rodziców, zamykająca na klamrę książeczkę od nabożeństwa. On… podszedł do muru i wspinając się na palce zaglądał 20 na drugą stronę – nie wiedziałem po co. Czy znali się? Lecz, – każde z nich było osobno, znowu i jeszcze bardziej C °cała się w oczy ich namiętna składność: byli dla siebie, /mrużyłem oczy – na placu było biało, zielono, niebiesko, ciepło – zmrużyłem oczy. On dla niej, ona dla niego, gdy tak stali z daleka i wcale nie zainteresowani sobą – i tak silne to, iż on ustami nie do ust jej nadawał się, a do całego jej ciała – a ciało jej jego nogom podlegało!

Obawiam się, iż doprawdy, być może, w ostatnim zdaniu posunąłem się nieco za daleko… Czyż nie należałoby raczej spokojnie powiedzieć, że to był wyjątkowy casus doboru… choć może nie tylko płciowego? Czasem zdarza się, że widząc jakąś parę mówimy: no, ci się dobrali – ale w tym wypadku dobór, jeśli wolno mi się tak wyrazić, był jeszcze dotkliwszy, bo niewyrośnięty… doprawdy nie wiem czy jasno… a jednak ta zmysłowość nieletnia lśniła skarbem wyższej natury, tym mianowicie, że oni byli dla siebie szczęściem, byli sobie drogocenni i najważniejsi! I na tym placu, pod tym słońcem, ogłupiały, zbaraniały, nie mogłem pojąć, nie mieściło mi się w głowie, jak to jest, że nie zwracają na siebie wzajem uwagi, nie dążą ku sobie! Ona osobno i on osobno.

Niedziela, wieś, gorąco, lenistwo ospałe, kościół, nikt się nie śpieszy, potworzyły się gromadki, pani Maria dotykająca koniuszkiem palca twarzy, jakby sprawdzając cerę – Hipolit rozmawiający z rządcą z łkania o kontyngentach – obok Fryderyk, uprzejmy, z rękami w kieszeniach marynarki, gość… ach ten obrazek zmiatał niedawną otchłań czarną, w której pojawił niespodziewanie tak gorący ognik… i tylko jedno mnie dręczyło: czy Fryderyk to zauważył? Czy wiedział?

Fryderyk?

Hipolit zapytał rządcy:

– Aż kartoflami? Jak zrobimy?

– Z pół metra można dać.

Ten (chłopiec) podchodził do nas. – A to mój Karol – rzeki rządca i popchnął go ku Fryderykowi, który podał mu rękę. Witał się ze wszystkimi, Henia rzekła do matki:

– Patrz! Wyzdrowiała Gałecka!

– No co, zajdziemy do proboszcza? – pytał Hipolit, ale zaraz mruknął: – Po co? I huknął: – Jazda, moi państwo, czas do domu! Żegnamy się z rządcą. Wsiadamy do powozu, a z nami Karol (a to co?) który umieścił się obok furmana, jedziemy, gumy zapadając się w koleiny wydają głuchy jęk, droga piaszczysta w powietrzu drżącym i leniwym, złocista mucha zawisa – a gdy wydobyliśmy się na górę, kwadraty pól i tor kolejowy daleko, tam gdzie zaczyna się las. Jedziemy.

Fryderyk siedząc obok Heni unosi się nad typowym dla kolorytu tych okolic niebieskawo-złocistym refleksem, który – tłumaczy – pochodzi z cząsteczek lóssu w powietrzu. Jedziemy.

5
{"b":"89429","o":1}