Gwałt! Gwałt! Od czegóż byliśmy mężczyznami? Mężczyzna jest tym, który gwałci, który narzuca się siłą. Mężczyzna jest tym, który króluje! Mężczyzna nie pyta, czy się podoba, on troszczy się tylko o własną przyjemność, jego podniebienie ma decydować co piękne, co szpetne – dla niego i tylko dla niego! Mężczyzna jest dla siebie, dla nikogo więcej!
Ten to gwałt pragnąłem chyba wykrzesać z nas… Tak jak sprawy się miały obecnie, i on i ja byliśmy impotentami ponieważ nie byliśmy sobą, nie byliśmy dla siebie, byliśmy dla tamtego i młodszego odczuwania – i to grążyło nas w brzydocie. Ale gdybym zdoła! w tym salonie choć przez jedną chwilę być dla niego, dla Wacława – on dla mnie – gdybyśmy zdołali być mężczyzną dla mężczyzny!
Czyż to nie spiętrzyłoby nam męskości? Czyż jeden drugiego nie zgwałciłby męskością do męskości? Takie były moje kalkulacje, czynione resztkami zrozpaczonej i nieprzytomnej nadziei. Gdyż gwałt, jakim jest mężczyzna, musi naprzód począć się w męskości, między mężczyznami… i niechby sama moja obecność przy nim zdołała zamknąć nas w tym hermetycznym kręgu… ogromne znaczenie przypisywałem temu, że ciemność osłabiała naszą piętę achillesową, ciało. Myślałem, iż wykorzystując osłabienie ciała zdołamy się związać i pomnożyć, staniemy się dość potężnie mężczyznami iżby nie brzydzić się sobą – bo przecież sobą nikt się nie brzydzi – bo przecież wystarczy być sobą aby się nie brzydzić! Takie były moje, już rozpaczliwe, intencje. Ale on pozostawał bez ruchu… ja także… i nie mogliśmy ze sobą rozpocząć, początku nam brakło, nie wiadomo było, rzeczywiście, jak zacząć…
Naraz wsunęła się do salonu Henia.
Nie zauważyła mnie – przystąpiła do Wacława – sia- dla obok niego, cicha. Niby – proponując zgodę. Zapewne była (nie widziałem dobrze) grzeczna. Pojednawcza. Układna. Potulna. Bezradna może. Zgubiona. Co to?
Co to? Czyżby i ona miała dość… tamtego… czy bała się, chciała się wycofać, w narzeczonym szukała oparcia, ratunku? Siadła przy nim grzecznie, bez słowa, oddając mu inicjatywę, miało to znaczyć: „masz mnie, teraz zrób coś z nami".
Wacław ani drgnął – palcem nie poruszył.
Jak żaba, znieruchomiały. Nie miałem pojęcia, co w nim wre. Duma? Zazdrość?
Obraza? Czy po prostu było mu nijako i nie wiedział, co z nią począć – a ja krzyczeć chciałem, niechby ją objął przynajmniej, niechby rękę na niej położył, od tego zależeć mogło zbawienie! Ostatnia deska ratunku! Ręka jego odzyskałaby na niej męskość, a ja doskoczyłbym moimi rękami i jakoś by poszło! Gwałt – gwałt w tym salonie! Ale nic. Czas mijał. Nie ruszał się. I było to jak samobójstwo -
klapa – klapa – klapa – i dziewczę wstało, oddaliło się… a za nią ja.
+
Podano kolację, podczas której ze względu na panią Marię, oddawaliśmy się zdawkowej rozmowie. Po kolacji znów nie wiedziałem co z sobą począć, zdawałoby się, że w godzinach poprzedzających morderstwo jest sporo do roboty, a tymczasem nikt z nas niczym się nie zajmował, wszyscy się rozproszyli… może dlatego, że czyn, mający nastąpić, miał tak poufny, drastyczny charakter. Fryderyk? Gdzie Fryderyk? On też gdzieś zniknął i to zniknięcie naraz mnie oślepiło, jakby mi założono opaskę na oczy, nie wiedziałem co i jak, musiałem go znaleźć, zaraz, natychmiast – rozpocząłem tedy poszukiwania. Wyszedłem na dwór. Zbierało się na deszcz, gorąca wilgoć w powietrzu, płaty chmur dające się przeczuwać na bezgwiezdnym niebie, wiatr zrywał się chwilami i kręcił się po ogrodzie, po czym ucichał. Wszedłem w ogród prawie po omacku, raczej odgadując ścieżki, ze śmiałością, jaką 144 dyktuje krok na niewidziane, i tylko co pewien czas znajoma sylwetka drzewa, lub krzaku, zwiastowała, iż wszystko się zgadza i tam jestem gdzie się spodziewałem być. Ale odkryłem, że wcale nie jestem przygotowany na tę niezmienność ogrodu i raczej dziwi mnie ona… mniej by mnie dziwiło, gdyby ogród się przeinaczył po ciemku na wywrót. Ta myśl roz-chybotała mnie, jak łódkę na pełnym morzu i pojąłem, że już straciłem ląd z oczu. Fryderyka nie było.
Zapuściłem się aż na wyspy, to zapuszczanie odbierało mi przytomność i każde wyłażące przede mną drzewo, każdy krzak, były atakującą mnie fantastycznością -
bo choć były, jakie były, mogły być inne. Fryderyk? Fryderyk? Brakowało mi go nagląco. Bez niego wszystko było niezupełne. Gdzie się ukrył? Co robił? Wracałem do domu aby tam jeszcze go szukać, gdy natknąłem się na niego w krzakach przed kuchnią. Gwizdnął, jak łobuz. Był, zdaje się, niezbyt zadowolony z mojego przybycia, a nawet, być może, trochę zawstydzony.
– Co pan tu robi? – zapytałem.
– Głowię się. J – Nad czym?
– Nad tym.
Wskazał na okno spiżarni. Jednocześnie pokazał mi coś w otwartej ręce. Klucz od tej spiżarni. – Teraz już można pomówić – rzekł swobodnie i głośno. – Listy są zbyteczne. Już ona, wie pan, ta… no… natura… nie zrobi nam kawału, bo rzeczy zbyt daleko zaszły, sytuacja już określona… Nie ma co się patyczkować!… Mówił to jakoś dziwnie. Biło z niego coś szczególnego.
Niewinność? Świętość? Czystość? I, najwidoczniej, przestał się bać. Urwał gałązkę, rzucił na ziemię – kiedy indziej byłby trzy razy zastanowił się czy rzucić, czy nie rzucić… – Wziąłem ze sobą ten klucz – dodał – aby wymusić na sobie jakieś rozwiązanie. Co się tyczy tego… Skuziaka.
– I co? Wymyślił pan?
– Owszem.
– Można wiedzieć?
– Póki co… jeszcze nie… Pan zobaczy we właściwej chwili. Albo nie. Powiem panu zaraz. Proszę!
Wyciągnął drugą rękę – z nożem, sporym nożem kuchennym. – A to co znowu? -
powiedziałem, nieprzyjemnie zaskoczony. Nagle, i po raz pierwszy, pojąłem z całą pewnością, że mam do czynienia z wariatem.
– Nic lepszego nie potrafiłem wykombinować – wyznał, jakby tłumacząc się. – Ale to wystarczy. Bo jeśli miody zabije starszego, to tu starszy zabije mlodego -
chwyta pan? To stwarza całość. To ich połączy, we troje. Nóż. Już dawno wiedziałem, że to co ich łączy, to nóż i krew. Rzecz jasna, to musi być załatwione jednocześnie – dodał. – Gdy Karol wbije swój nóż w Siemiana, ja wbiję mój w Józiaaa… aaa! Ten pomysł! Zwariowany! Chory – obłąkany – jakże, on jego będzie zarzynał?!… A przecież ten obłęd gdzieś, na innym planie, był właściwie czymś jak najbardziej naturalnym i nawet rozumiał się sam przez się, ten wariat miał rację, to było do zrobienia, to by ich zespoliło, „złączyło w całość"… Im krwawsza i straszniejsza była ta niedorzeczność, tym bardziej łączyła… I, jakby tego było mało, ta myśl chora, zalatująca szpitalem, zdegenerowana i zdziczała, myśl obrzydliwa intelektualisty, buchnęła jak krzak kwitnący duszącą wonią, tak, była zachwycająca! To mnie zachwyciło! Gdzieś, od innej strony, od „ich" strony. To wzmożenie krwawe młodości zabijającej i to połączenie nożem (chłopców z dziewczyną). Było właściwie obojętne, jakie okrucieństwo popełnia się › na nich – lub nimi – wszelkie okrucieństwo wzmagało ich smak, jak ostry sos!
Ogród niewidoczny wezbrał i zachłysnął się czarem – choć wilgotny, choć chmurny, i z tym wariatem poczwar-nym – musiałem głęboko odetchnąć świeżością, skąpałem się naraz w żywiole cudownie gorzkim, rozdzierająco uwodzicielskim. Znowu wszystko, wszystko, wszystko stało się młode i zmysłowe, nawet my! A jednak…
nie, nie mogłem się zgodzić! Tu już stanowczo przebrał miarkę! To było niedopuszczalne – niemożliwe – zarzynanie tego chłopaka w spiżarni – nie, nie, nie… On się roześmiał.
– Niech się pan uspokoi! Chciałem tylko sprawdzić, 146 czy pan ma zaufanie do moich pięciu klepek. Też! Skąd!
To takie marzenia… z czystej irytacji, że nic naprawdę nie wymyśliłem z tym Skuziakiem. To taki idiotyzm!
Idiotyzm. Rzeczywiście. Gdy on sam to przyznał, idiotyzm wyjechał przede mną jak na półmisku i było mi nieprzyjemnie, że dałem się nabrać. Wróciliśmy do domu.