Że moja matka jego właśnie mogła… nożem… bo… Zająknął się. Na co Fryderyk, już z wyraźnym wstydem: – Nic, nic, ja tylko tak… Nie mówmy o tym!
Co za aktor! Wyraźnie było widać szwy jego gry, on ich nie ukrywał. Ale też było widoczne, ile go kosztuje, jak naprawdę blednie i drży w jej obieżach. Dla mnie, przynajmniej, było jasne że on usiłuje nadać temu morderstwu i temu mordercy jak najbardziej drastyczny charakter – lecz może nie usiłował, może była to konieczność silniejsza od niego, której ulegał w bladości i strachu. Zapewne, była to gra – ale ta gra go stwarzała i stwarzała także sytuację. W rezultacie wszyscy poczuli się jakoś niewyraźnie. Hipolit zakręcił się i wyszedł, a Wacław zamilkł. Ale te ciosy, zadawane przez gracza, dosięgały ich mimo wszystko i Józio w spiżarni stawał się coraz trudniejszy, w ogóle cała atmosfera była jak zatruta szczególną a niezrozumiałą intencją (wiedziałem do kogo się odnosi, kogo ma na celu…). Co wieczór należało przemywać Józkowi rany i zajmował się tym Fryderyk, który coś niecoś wyznawał się na leczeniu – przy pomocy Karola. A Heniusia trzymała lampę. Był to znów zabieg tyleż znaczący co kompromitujący, gdy oni we troje pochylali się nad nim, przy czym każde z nich miało w ręku coś, co uzasadniało owo pochylenie, a więc Fryderyk watę, Karol miednicę i flaszkę ze spirytusem, a Henia lampę; ale to pochylanie się ich we troje nad jego poranionym udem wydzierało się niejako tym przedmiotom, które trzymali, i było już tylko samym pochylaniem się nad nim. A lampa świeciła. Potem Wacław zamykał się z nim i wypytywał – pojednawczo lub z groźbą – ale niższość chłopca i jego ciemność, wraz z jego wiejskością, były jak automat i powtarzał wciąż to samo, że rzuciła się, gryzła, a on co miał robić? I, przyzwyczaiwszy się do pytań, zadomowił się w swoich odpowiedziach.
Pani dziedziczka mnie gryzła. Przecie są ślady.
Gdy Wacław powracał z tych indagacji, wycieńczony jak po chorobie, Henia przysiadała się do niego i była z nim cicho i wiernie… towarzysząca… Karol zaś nakrywał do stołu albo przeglądał stare ilustracje… i gdym patrzył na nią, usiłując widzieć ją „z Karolem", przecierałem oczy, nie mogąc rozpoznać podnieceń, które już nie podniecały – i wypierałem się własnego szału. Nic między nimi, nic, nic! Ona tylko z Wacławem! Ale za to, z tym, jaka zachłanna!
Co za apetyt! Jaka żądza straszna! Jak ona łapczywie do niego się zabierała, niczym mężczyzna do panny! Przepraszam, nie mam na 86 myśli nic złego, chcę powiedzieć tylko, że z nieposkromioną lubieżnością dobierała mu się do ducha – iż pożądała jego sumienia, że jego honor, odpowiedzialność, godność i wszystkie związane z tym cierpienia były obiektem jej żądzy, że łakomiła się na wszelką w nim starszość aż wydawało się, iż jego łysina bardziej ją kusi niż nawet jego wąsik! Lecz wszystko to, naturalnie, w bierności jej właściwej – ona tylko chłonęła mu starszość, przytulona i towarzysząca. I poddawała się pieszczocie ręki męskiej, nerwowej i wysubtelnionej, już dorosłej, ona – także szukająca powagi wobec dramatycznej śmierci, która przerastała jej wczesną, cielesną nieumiejętność czepiającą się cudzej dorosłości! Przeklęta! Albowiem, zamiast być świetna z Karolem (co by potrafiła), wolała partaczyć się i łajdaczyć z adwokatem i garnęła się do jego wychu-chanych brzydot! Adwokat zasię był jej wdzięczny i gładził ją cicho. A lampa świeciła. Tak upłynęło kilka dni. Pewnego popołudnia zawiadomił nas Hipolit, że spodziewana jest nowa osoba, pan Siemian, który przyjedzie z wizytą… I szepnął oglądając paznokieć: – Przyjedzie z wizytą.
I zamknął oczy.
Przyjęliśmy to do wiadomości nie zadając niepotrzebnych pytań. Osowiała rezygnacja w jego głosie nie próbowała ukrywać, że poza „wizytą" czai się sieć, która wszystkich nas spowijała, wiążąc ze sobą, lecz zarazem czyniąc nas obcymi sobie – konspiracja. Każdy mógł powiedzieć tyle tylko, ile było mu wolno -
reszta to było dolegliwe, ciążące milczenie, oraz domyślniki. Ale w każdym razie stawało się namacalne zagrożenie, które już od kilku dni zakłócało z dala jednolitość naszego uczucia po tragicznych zdarzeniach w Rudzie, a ciężar, ten ciężar który nas gniótł, przerzucał się z bliskiej przeszłości w bezpośrednią przyszłość, niebezpieczną. Wieczorem, pod deszczem z tych drobnych, porywistych i zacinających, zamieniających się w całonocną pluchę, nadjechał wolant i w uchylonych przypadkowo drzwiach przedpokoju zamajaczył mi się wysoki pan w palcie, z kapeluszem w ręku, jak kroczył, poprzedzany przez Hipolita z lampą, zmierzając do schodów na górę, gdzie przygotowano mu pomieszczenie. Powstał przeciąg i omal nie wytrącił Hipolitowi lampy, drzwi trzasnęły.
Poznałem go. Tak, tego człowieka znałem już z widzenia, choć on mnie nie znał -
i znienacka poczułem się w tym domu, jak w pułapce. Przypadkowo było mi wiadomo, że ten jegomość to teraz gruba szyszka w ruchu podziemnym, przywódca mający na rozkładzie niejedną karkołomną śmiałość, poszukiwany przez Niemców… tak, to był on, a, jeśli on, to wejście jego w dom było wejściem nieobliczalności, wszak byliśmy na jego łasce i niełasce, śmiałość nie była tylko jego osobistą sprawą, narażając siebie nas narażał, mógł wciągnąć, uwikłać nas – i przecież, gdyby zażądał czegokolwiek, nie moglibyśmy mu odmówić. Albowiem naród nas wiązał, byliśmy towarzyszami i braćmi – tylko, że to braterstwo było zimne jak lód, tu każdy był narzędziem każdego i każdym wolno było się posłużyć jak najbezwzględniej, dla wspólnego celu.
Ten więc człowiek, tak bliski a tak niebezpiecznie obcy, przeszedł przede mną jak majacząca się groźba i odtąd wszystko nastroszyło się i utaiło. Znałem ryzyko, jakie wnosił, a jednak nie mogłem opędzić się od niesmaku spowodowanego całą tą scenerią – akcja, podziemie, wódz, konspiracja – jak z kiepskiego romansu, jak późne ucieleśnienie marnego młodzieńczego marzenia – i wolałbym doprawdy aby nam weszło w paradę wszystko oprócz właśnie tego, w tej chwili naród i wszystkie z nim związane romantyzmy to była dla mnie mikstura nie do zniesienia, jakby umyślnie, na złość, wymyślona! Ale nie można było grymasić i odrzucać tego, czym los nas częstował. Poznałem „wodza", gdy zszedł na kolację.
Wyglądał na oficera, którym zresztą był – oficer kawalerii, kresowiak, z Ukrainy chyba, po czterdziestce, z twarzą ciemną od zgolonego zarostu i suchą, elegancki a nawet szarmancki. Przywitał się ze wszystkimi – widać było, że nie pierwszy raz tu przyjeżdża – paniom ucałował rączki. – A tak, już wiem, co za nieszczęście! A panowie z Warszawy?… Co pewien czas przymykał oczy i był jak ktoś, kto od długiego czasu jedzie i jedzie pociągiem… Posadzono go na jednym z dalszych miejsc, widocznie przebywał tutaj w charakterze technika, lub urzędnika dla kontroli krów, czy planowania!8 zasiewów – ostrożność konieczna ze względu na służbę.
Co się tyczy nas, siedzących przy stole, to od razu było widać, że wszyscy są mniej lub więcej poinformowani – choć rozmowa wlokła się sennie i blado. Ale na końcu stołu wyrabiały się dziwne rzeczy, z Karolem mianowicie, tak, z (młodym)
naszym Karolem, który obecnością przybysza wtrącony zosta! w natężone, chętne posłuszeństwo i skwapliwą gotowość – i, zachłyśnięty wiernością, zaostrzony, znalazł się nagle w pobliżu śmierci, partyzant, żołnierz, konspirator, któremu mordercza a cicha siła błąkała się po rękach i barkach, gotów jak pies na zawołanie i posłusznie sprawny, technicznie umiejętny. Nie on jeden zresztą. I nie wiem, czy stało się to poprzez niego, ale cała ta, tak drażniąca przed chwilą, romantyczna kiepskość doznała nagłego uzdrowienia, a my wszyscy dostąpiliśmy prawdy i siły w zespoleniu i byliśmy przy tym stole jak oddział, oczekujący rozkazu, już wtrąceni w ewentualność działania i walki. Konspiracja, akcja, wróg… to stało się prawdą silniejszą, niż codzienne życie, i wtargnęło niby wiatr odświeżający, zniknęła bolesna odmienność Heni i Karola, wszyscy poczuliśmy się towarzyszami. A jednak zbratanie to nie było czyste! Nie… było także dręczące, a nawet obmierzłe! Gdyż, Bogiem a prawdą, czyż nie byliśmy my, starsi, już trochę komiczni i cokolwiek obrzydliwi w owej walce – podobnie jak bywa z miłością w starszym wieku – czyż to nadawało się do nas, do nabrzmiałości Hipa, chudości Fryderyka, wycieńczenia pani Marii? Ten oddział, który stanowiliśmy, był oddziałem rezerwistów, a nasze zespolenie było zespoleniem w rozkładzie – melancholia, niechęć, wstręt, obrzydzenie unosiły się nad naszym zbrataniem w walce i w zapale. Chwilami wydawało mi się cudowne, iż zbratanie, zapał, są jednak mimo to, możliwe. A chwilami miałem ochotę wołać do Karola i Heni, ach, bądźcie osobno, nie zadawajcie się z nami, unikajcie naszego brudu, naszej farsy! Lecz oni (bo ona też) garnęli się do nas – i napierali na nas – i chcieli z nami – i oddawali się nam, byli na rozkazy, gotowi z nami, za nas, dla nas, na skinienie wodza! Tak trwało przez cały czas kolacji. Tak to odczuwałem.
Czy ja tak odczuwałem, czy Fryderyk? ‹ i;• •-• -:-' •
Co się tyczy nas, siedzących przy stole, to od razu było widać, że wszyscy są mniej lub więcej poinformowani – choć rozmowa wlokła się sennie i blado. Ale na końcu stołu wyrabiały się dziwne rzeczy, z Karolem mianowicie, tak, z (młodym)
na-!-szym Karolem, który obecnością przybysza wtrącony został w natężone, chętne posłuszeństwo i skwapliwą gotowość – › i, zachłyśnięty wiernością, zaostrzony, znalazł się nagle w pobliżu śmierci, partyzant, żołnierz, konspirator, któremu mordercza a cicha siła błąkała się po rękach i barkach, gotów jak pies na zawołanie i posłusznie sprawny, technicznie umiejętny. Nie on jeden zresztą. I nie wiem, czy stało się to poprzez niego, ale cała ta, tak drażniąca przed chwilą, romantyczna kiepskość doznała nagłego uzdrowienia, a my wszyscy dosta- s piliśmy prawdy i siły w zespoleniu i byliśmy przy tym stole!
jak oddział, oczekujący rozkazu, już wtrąceni w ewentualność? działania i walki. Konspiracja, akcja, wróg… to stało się prawdą i silniejszą, niż codzienne życie, i wtargnęło niby wiatr odświe- f żający, zniknęła bolesna odmienność Heni i Karola, wszyscy f poczuliśmy się towarzyszami. A jednak zbratanie to nie było i czyste! Nie… było także dręczące, a nawet obmierzłe!