Winszuję! Wyjdzie pani za mąż i założy pani rodzinę. Będzie pani miała dzieci!
Odpowiedziała:
– Będę miała dzieci.
Odpowiedziała, ale jak! Posłusznie – gorliwie – jak uczennica. Jakby ktoś nauczył ją lekcji. Jakby wobec dzieci własnych sama stała się posłusznym dzieckiem. Jechaliśmy. Końskie ogony przed nami i końskie zady. Tak! Chciała wyjść za tego adwokata! Chciała z nim mieć dzieci! I mówiła to, gdy tam, przed nami, rysowała się sylwetka niedorosłego kochanka!
Minęliśmy kupę gruzu, wyrzuconego na bok drogi; i zaraz potem dwie akacje.
– Pani lubi Karola?
– Owszem… przecież znamy się…
– Wiem. Od dzieciństwa. Ale, pytam się, czy pani nic do niego nie czuje?
– Ja? Bardzo go lubię.
– Lubię? Tylko tyle. To dlaczego pani rozdeptała z nim glistę?
– Jaką glistę?
– A nogawka? Nogawka, którą mu pani zawinęła przed stelmarnią?
– Jaka nogawka? Ach, no tak, przecie miał za długie. No to co?
Oślepiająco gładka ściana kłamstwa, mówionego w dobrej wierze, kłamstwa, które przez nią nie było odczuwane jako kłamstwo. Ale jak mogłem domagać się od niej prawdy? To stworzenie, siedzące obok, drobniejsze, bardziej nikłe, mniej wyraźne, które nawet kobietą nie było, a tylko wstępem do kobiety, ta tymczasowość, która istniała po to aby przestać być czym jest, która siebie samą zabijała.
– Karol kocha się w pani!
– On? On nie kocha się ani we mnie, ani w żadnej… Jemu zależy tylko na… no, żeby się przespać… I tu powiedziała coś, co sprawiło jej przyjemność, wyraziła się jak następuje: – Przecież to szczeniak i do tego, wie pan… no, lepiej nie mówić! Była to oczywiście aluzja do niezbyt klarownej przeszłości Karola, ale mimo wszystko zdawało mi się, że wyławiam też życzliwą nutkę – jakby krył się w tym odcień „organicznej" sympatii, trochę koleżeńskiej, nie, nie powiedziała tego z abominacją, lecz raczej jakby to jej było do pewnego stopnia przyjemne… i nawet jakoś poufale… Wyglądało, iż jako narzeczona Wacława osądza surowo Karola, ale też, jednocześnie, stowarzysza się z nim w tym losie burzliwym, wspólnym im wszystkim, urodzonym pod znakiem wojny. Natychmiast uczepiłem się tego i uderzyłem w klawisz tej poufałości, odezwałem się do niej niedbale i po koleżeńsku, że przecież ona także niejednego zaznała i na pewno nie jest święta, no więc mogłaby się z nim przespać, dlaczego nie? Przyjęła to gładko, o wiele gładziej niż się spodziewałem i bodaj nawet z pewną gorliwością, z dziwnym posłuszeństwem. Zgodziła się ze mną od razu, że „naturalnie mogłaby" i to tym bardziej, iż już to się stało z jednym z AK, który nocował w domu, w zeszłym roku. „Naturalnie niech pan nie mówi rodzicom". Dlaczego jednak dziewczę tak łatwo wprowadzało mnie w swoje sprawki? I to bezpośrednio po zaręczynach z Wacławem? Zapytałem, czy rodzice niczego się nie domyślają (w związku z tym z AK), na co odpowiedziała: – Domyślają się, bo nawet przyłapali nas. Ale właściwie nie domyślają się…
„Właściwie" – genialne słowo. Wszystko można za jego pomocą powiedzieć. Słowo genialnie zaciemniające. Zjeżdżaliśmy teraz drogą na Brzustową, wśród lip – cień rozsłoneczniony, konie hamują, szory nasuwają się im na karki, piasek skrzypi pod kołami.
– Dobrze! Więc właśnie! Więc dlaczego? Jeśli z tamtym z AK, to dlaczego nie z tym?
– Nie.
Łatwość z jaką kobiety mówią „nie". Ta zdolność odmowy. To „nie", będące u nich zawsze w pogotowiu – i kiedy znajdą je w sobie, są bez litości. Ale… czyżby była zakochana w Wacławie? Czy stąd brała się ta wstrzemięźliwość? Powiedziałem coś w tym rodzaju: że dla Wacława byłby to cios, gdyby dowiedział się o jej „przeszłości" – on, który ją czci i taki przecież religijny, z zasadami.
Wyraziłem nadzieję, że nigdy nie zostanie mu to powiedziane, tak, lepiej aby mu tego oszczędziła… jemu, który wierzy w ich zupełne porozu mienie duchowe… Przerwała mi, obrażona. – A pan myśli, że co? Że ja nie mam moralności?
– On ma moralność katolicką.
– Ja także. Przecie jestem katoliczką.
– Jak to? Przystępuje pani do sakramentów?
– Naturalnie!
– Wierzy pani w Boga? Tak dosłownie, po katolicku?
– Gdybym nie wierzyła, nie chodziłabym do spowiedzi i komunii. Niech pan nie myśli! Mnie zasady mojego przyszłego męża bardzo odpowiadają. A jego matka to prawie i moja matka. Zobaczy pan, co to za kobieta! Dla mnie to zaszczyt, że wchodzę do takiej rodziny. – I po chwili milczenia dodała, uderzając lejcami konie: – Przynajmniej jak wyjdę za niego, nie będę się puszczać. Piach. Droga.
Pod górę.
Ordynarność jej ostatnich słów – po co? „Nie będę się puszczać". Mogła wyrazić się delikatniej. Lecz wydźwięk tego zdania był podwójny… Zawierało się w nim pragnienie czystości, godności – a jednocześnie było to niegodne, degradujące w samym sformułowaniu… i znów podniecające… podniecające mnie… bo to znowu zbliżało ją do Karola. I jeszcze raz, jak poprzednio z Karolem, nawiedziło mnie przelotne zniechęcenie – że od nich niczego nie można się dowiedzieć, ponieważ wszystko co mówią, co myślą, co czują, jest tylko grą podnieceń, ciągłym drażnieniem się, rozpalaniem narcystycznej sobą delektacji – i że oni pierwsi padają ofiarą swego uwodzicielstwa. To dziewczę? To dziewczę, które nie było niczym innym, jak tylko zniewalaniem ku sobie, przyciąganiem, jednym wielkim podobaniem się, nieustającą, giętN, miękką, chłonną kokieterią – gdy tak siedział^1 obok mnie, w swoim płaszczyku, ze swymi małymi, za małV™' rączkami.
„Jak wyjdę za niego nie będę się puszczać". ^° brzmiało surowo i było wzięciem siebie w karby _ dla W^c*awa' Przez Wacława – ale stanowiło także poufałe, jakże rlwodzicielskie› wyznanie własnej słabości. Była więc PQdnkcająca nawet w cnocie- ale w dali przed nami powóz, 58 wSin^ący sie- na Wzgórze, i na koźle, obok furmana, Karol…
Karol… Karol… Na koźle. Na wzgórzu. Z dala. Nie wiem, czy to, że ukazał się „z dala" – czy to, że ukazał się „na wzgórzu"… w tym układzie, w tym „podaniu"
Karola, w tym jego pojawieniu się, tkwiło coś dla mnie rozwścieczającego i, wściekły, wskazując na niego palcem, powiedziałem:
– Ale glisty lubi pani z nim rozdeptywać!
– Co się pan uczepił tej glisty? On nadepnął, to ja przydeptałam.
– Wy dobrze wiedzieliście, że robak się męczy!
– O co panu chodzi?
Znów nic nie było wiadomo. Siedziała obok mnie. Przez chwilę nawiedziła mnie myśl, że trzeba rzucić to – wycofać się… Moja sytuacja, to kąpanie się w ich erotyzmie – ależ to było niemożliwe! Powinienem co prędzej zająć się czymś innym, bardziej odpowiednim – zająć się poważniejszymi sprawami! Byłoż tak trudno powrócić do normalnego, przecież dobrze znanego mi stanu, w którym zgoła co innego wydaje się interesujące i ważne, a takie figle z młodzieżą stają się czymś godnym pogardy? Ale gdy człowiek jest podniecony, kocha własne podniecenie, podnieca się nim, i wszystko poza tym już nie jest dla niego życiem! Ukazując jeszcze raz Karola palcem, który był kompromitujący, oświadczyłem z naciskiem pragnąc przyprzeć ją do muru, wydrzeć jej wyznanie:
– Pani nie jest dla siebie. Pani jest dla kogoś. Ale w takim razie pani jest dla niego. Pani do niego należy!
– Ja? Jego? Co panu w głowie?
Roześmiała się. Te ich śmiechy ciągłe, nieustanne – jej i jego – zaciemniające!
Rozpacz.
Ona odpychała go… śmiejąc się… Odpychała śmiechem. Ten śmiech jej był krótki, zaraz się skończył, był zaledwie zaznaczeniem śmiechu – ale w tej krótkiej chwili poprzez śmiech jej ujrzałem śmiech jego. Te same usta roześmiane i w nich zęby. To było „ładne"… niestety, niestety, te było „ładne". Oboje byli „ładni". Dlatego nie chciała!