W czas zimowej chłodnej pory Wyszedł lis ze swojej nory: – Do mnie, wszystkie głodomory, Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy! Mam ja coś dla każdej paszczy! Kto nie dojadł, ten się naje! Znam zwierzęce obyczaje, Znam zwierzęce apetyty I mam pomysł znakomity, Żeby każdy z was był syty. Zewsząd zbiegły się zwierzęta, Bo dla zwierząt to przynęta, Pokąd iskra życia tli się. – Gadaj, lisie Witalisie, Przybywamy całą zgrają, Bo nam kiszki marsza grają. Opowiadaj, lisie, ściśle O niezwykłym swym pomyśle! Lis tych słów uważnie słuchał, Po czym rzekł zdejmując z ucha Swój kapelusz zawadiacki: – Umiem piec ze śniegu placki. Mam do tego obok, w lasku, Piec własnego wynalazku. Kto dostarczy kupę śniegu I dorzuci mi do tego Połeć sadła lub słoniny, Ten w niespełna pół godziny Prosto z pieca na śniadanie Placków tłustych niesłychanie Pełny taki wór dostanie. Mówiąc to potrząsnął worem, Że aż z wora nad otworem Buchnął, mile łechcąc w chrapach, Pieczonego ciasta zapach. Zaś Witalis prawił dalej: – Mnie bynajmniej się nie pali, Takie placki stale jadam, Ale sobie trud ten zadam, By wyżywić was do wiosny, Bo wasz wygląd jest żałosny. Co za placki! Szkoda gadać! Mógłbym tydzień opowiadać O ich cudnym aromacie, O ich smaku! Otóż macie. Z tymi słowy wyjął z wora Placków tuzin czy półtora I sam zjadł je z apetytem, Pomlaskując sobie przy tym. Po szelmowskim tym popisie Padły głosy: – Witalisie, Co się zjadło, to przepadło, Dostarczymy śnieg i sadło, Uczta będzie wyśmienita, Chcemy najeść się do syta, Chcemy placki mieć – i kwita! Lis przyczesał sobie ogon: – Placki jutro być już mogą. Więc nazajutrz bardzo wcześnie, Gdy las tonął jeszcze we śnie, Tłumy zwierząt szły w szeregu, Wlokąc całe góry śniegu, A do tego jeszcze sadło – Tyle, ile go przypadło. Lis już stał przed swoją norą. Spojrzał: owszem, sadła sporo! Pełen werwy i ochoty Wziął się zaraz do roboty, Zdjął kapelusz, duchem skoczył, Z pięćset śnieżnych kul utoczył, Każdą spłaszczył szybkim ruchem, Tak jak robi się z racuchem, Schwycił sadło i rzetelnie Wysmarował nim patelnię; I choć jest to rzecz kobieca, Placki wkładać jął do pieca. Z pieca wnet buchnęła para, A Witalis już się stara, Już dorzuca nowe placki, Taki z niego kucharz chwacki. Przyglądają się zwierzęta, Pilnie chodzą mu po piętach, Wprost doczekać się nie mogą! A Witalis pręży ogon, Zda się, wącha cudny zapach, Aż zwierzętom kręci w chrapach, Aż zwierzętom skręca kiszki. A Witalis zbiera szyszki I do ognia je dorzuca, Krąży, krząta się, przykuca. – Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej! No, bo placki wam uwędzę! Po upływie pól godziny, Niewyraźne strojąc miny, Z pieca wyjął lis patelnię I do zwierząt rzekł bezczelnie: – A to dziwna jest przygoda! proszę, spójrzcie, sama woda! Z takim śniegiem trudu szkoda: Rozpuszczony, mokry, sypki – Mogłyby w nim pływać rybki! A mówiłem, że to nie to! Śnieg powinien być jak beton – Zamarznięty i w kawałkach. Taki właśnie jest w Suwałkach, W Augustowie, w Ostrołęce… A to co! Umywam ręce! Poszło całe wasze sadło, Tyle pracy mej przepadło! Nie nabiorę się powtórnie, Mam was dosyć, boście durnie! Zawstydziły się zwierzęta. Racja! Nikt z nich nie pamiętał, Że przed samym świtem jeszcze Padał śnieg zmieszany z deszczem. A śnieg z deszczem jest wodnisty – Fakt dla wszystkich oczywisty. Na nic całe przedsięwzięcie! Lis wykręcił się na pięcie, Spuścił ogon na znak smutku I do nory powolutku Poszedł, by się zamknąć w norze, Bo był w bardzo złym humorze. Lecz gdy już odeszli goście, Wtedy z pieca jak najprościej Wyjął sadło, włożył w garnki, Garnki schował do spiżarki, Po czym, dumny z tego zysku, Krzyknął: – Brawo, Witalisku! Jak co rok w Zielone Święta Zgromadziły się zwierzęta Dla obioru prezydenta. Jest to taka ważna sprawa, Że zwierzęce wszystkie prawa Dzień ten czynią dniem przymierza: Zwierz na zwierza nie uderza, Gęś jest pewna swego pierza, Pies nie czai się na jeża, Owca może wyjść ze stada – Nikt nikogo nie napada. Kot nie drapie, wilk nie zjada, Nawet zając, choć ma pietra, Z odległości kilometra Obserwuje te wybory, Nawet mysz wychodzi z nory, Nawet tchórz ze strachu chory Na wybory śpieszy żwawo, Bo mu wolno. Bo ma prawo. Lis Witalis, wielki szelma, Łypie białkiem swego bielma, Pręży ogon znakomity, Zwisający na kształt kity, I w tyrolskim kapeluszu Krąży pełen animuszu. Tu do wilka się przymili I coś szepnie, tam po chwili Do niedźwiedzia chyłkiem sunie, Jakieś słówko rzuci kunie, Chytrze mrugnie do jelenia, Jeża muśnie od niechcenia, Mysz ogonem połaskocze, Mimochodem, Bóg wie o czym, Porozmawia chwilkę z rysiem. – Świetnie, lisie Witalisie! Wszyscy myślą: "A to szelma! Jakiś w tym, widocznie, cel ma" Już najstarszy wilk buławą Machnął w lewo, machnął w prawo; Takie jest zwierzęce prawo. Już wybory rozpoczęta – Któż zostanie prezydentem? Lis spryciarzem był bezsprzecznie, Więc o głos poprosił grzecznie, Wszedł na pień i w słowach kilku Tak powiedział: – Zacny wilku, I wy, wszyscy tu zebrani, Tak przeze mnie szanowani, Albo mówiąc wprost – zwierzęta! Macie wybrać prezydenta. Czyż jest ktoś, kto nie pamięta Zasług lisa Witalisa? W pięciu tomach ich nie spisać! Otóż ja przed wielu laty, Gdym był młody i bogaty, W ciągu jednej tylko wiosny Zasadziłem tutaj sosny, Buki, dęby – niemal wszystko, By zwierzętom dać schronisko! Dla was szereg lat z zapałem Drób w kurnikach hodowałem, Dla was w chlewach tuczę wieprze, Byście mieli życie lepsze. Jestem waszym dobrodziejem, A sam nie śpię, a sam nie jem, Tylko myślę dniem i nocą, Jak zwierzętom przyjść z pomocą… Mruknął niedźwiedź do sąsiada: – Co tu gadać – dobrze gada! Szepnął borsuk: – Jaka swada, Jaka dykcja i wymowa, To przynajmniej tęga głowa! A tymczasem lis po chwili Ciągnął dalej: – Moi mili, Nie namawiam, ale radzę: Jeśli dziś otrzymam władzę, Daję słowo, że zasadzę W ciągu pięciu dni na piasku Drzewa mego wynalazku. Już nie szyszki, nie żołędzie, Ale rosnąć na nich będzie Schab wędzony i pieczony, Boczki, szynki, salcesony, Mortadela i serdelki, Mięs przeróżnych wybór wielki, Nawet prosię w galarecie, Jeśli tylko zapragniecie. Wszystkim oczy aż zabłysły: – Lis niezgorsze ma pomysły, Niech zostanie prezydentem! – Czy przyjęte? – Tak! Przyjęte! Niedźwiedź objął go za szyję I zawołał: – Niech nam żyje! – Żyj nam, lisie Witalisie! – Powtórzyły za nim rysie, Kuny, tchórze i jelenie Oraz całe zgromadzenie. Po wyborach zgodnie z prawem Lis od wilka wziął buławę I do domu cztery kozły Z wielką pompą go zawiozły. Kiedy jechał leśną drogą, Wpierw widziano jego ogon, Co jak ruda chmura zwisa, A dopiero potem – lisa. Już nazajutrz na polanie Zaczął lis urzędowanie. Kazał podać sobie korę, Wziął do garści pióro spore I ustawę za ustawą Jął wydawać z wielką wprawą: – Zarządzamy, by zwierzęta Do użytku prezydenta Oddawały, prócz okupu, Czwartą część swojego łupu. Żeby każdy ptak od maja Aż do maja wszystkie jaja Niósł dla lisa Witalisa, Który żółtka z nich wysysa. Żeby kury i kurczęta Same szły do prezydenta I prosiły, by na rożnie Raczył upiec je ostrożnie. Nie pamiętam już, niestety, Jakie prawa i dekrety Wydał jeszcze lis ponadto, Lecz zwierzęcy cały świat to, Pełen lęku i poddania, Wykonywał bez szemrania. |