Jak już wspomniałem takie i temu podobne sytuacje nie załamywały mnie na tyle, abym zaczął wątpić w sens mojego pobytu w seminarium. Pewnego razu zdarzyło się jednak coś, co wstrząsnęło mną do głębi. Wśród kleryków zaczęła kursować fama o niewyjaśnionej śmierci młodego księdza. Był nim wikariusz mojej rodzinnej parafii – ks. Mariusz Fatalski. To było niewiarygodne! Parę miesięcy wcześniej prowadziłem wspólnie z nim pielgrzymkę. Grał świetnie na gitarze i pięknie, donośnie śpiewał. Był pełen życia i energii. W ogóle wyglądał na okaz zdrowia i siły – wzrost ok. 190 cm, atletyczna budowa ciała; miał 36 lat. Kiedy wspominałem wspólnie spędzone z nim chwile przypomniałem sobie jednak, że mimo pogodnego usposobienia bywał coraz częściej przygnębiony. Widać było, że coś go gryzło, dręczyło. Po jakimś czasie pojechałem do swojego miasteczka i dowiedziałem się o wszystkim. Historia, którą usłyszałem brzmiała jak koszmarny scenariusz dreszczowca. Niestety była prawdziwa. Potwierdził ją proboszcz w rozmowie z moimi rodzicami, a później dość szeroko pisała o tym jedna z lokalnych gazet
Mariusz miał powodzenie już w szkole średniej. Wesoły, zdolny, a przede wszystkim super przystojny chłopak był obiektem westchnień wielu dziewcząt. On wybrał tę jedną, jedyną. Młodzieńcza miłość kwitła, ale równocześnie z miłością zakwitło w Mariuszu powołanie do kapłaństwa. Chłopak, jak wielu jego rówieśników w podobnych sytuacjach, stanął przed wielkim, życiowym dylematem. Poszedł w końcu za głosem powołania i wstąpił do seminarium. Ale czy można wyrzucić z serca prawdziwą miłość? Długo nie wytrzymał bez ukochanej dziewczyny, a i ona czekała na jego powrót. Nie mogli żyć bez siebie, a on nie mógł żyć poza drogą powołania. Przez sześć lat nauki w seminarium, przerwanych służbą wojskową, spotykali się w tajemnicy przed wszystkimi. Dotrwali tak do jego święceń kapłańskich. Dziewczyna pozostała mu wierna – nie założyła własnej rodziny. Pogodziła się z życiem „utrzymanki księdza”. On sam od początku żył w konflikcie z własnym sumieniem. Próbował wielokrotnie zerwać z podwójnym życiem, ale uczucie do kobiety było zbyt głębokie. Pojawiło się dziecko. Sprawy zaszły za daleko, aby można było cokolwiek zmienić. Ksiądz Mariusz borykał się samotnie ze swoim bólem przez 10 lat kapłaństwa. Według przepisów prawa kanonicznego – niegodnie, świętokradzko każdego dnia odprawiał Mszę Świętą, spowiadał, udzielał Komunii Świętej itp. Perspektywa spędzenia całego życia w zakłamaniu okazała się dla niego nie do zniesienia. Popełnił okrutne samobójstwo. W swoim mieszkaniu na plebanii zranił się nożem kuchennym w pierś. Nie mógł jednak skonać, gdyż nóż przeszedł tuż obok mięśnia sercowego. Brocząc obficie krwią przeczołgał się z sypialni do kuchni. Wziął większy nóż i tym razem skutecznie przebił sobie serce. Całe mieszkanie było zalane kałużami krwi. Proboszcz, który przyszedł do niego z pretensjami, że nie zjawił się na rannej Mszy – doznał szoku. Urzędnicy kurii biskupiej w porozumieniu z biurem śledczym milicji zatuszowali skutecznie całą sprawę. Przed plebanią, dzień po dramacie, zebrał się wielki tłum ludzi, którzy chcieli dowiedzieć się prawdy. Większość była przekonana, że to kolejna zbrodnia komunistów na niewinnym kapłanie. Nie minęły jeszcze dwa lata od zabójstwa ks. Popiełuszki. Bolesna prawda o tym, co się stało dotarła jakoś do ludzi, złagodziła nastroje, ale do dziś mieszkańcy miasta wspominają to z przerażeniem. Osobiście jestem przekonany, że ks. Mariusz Fatalski był może jedną z najstraszliwszych, ale na pewno nie jedyną ofiarą celibatu. Wcale nie musiał zginąć młody człowiek, oddany sprawie Kościoła kapłan. Zabił go chory, wynaturzony, anachroniczny system. Długo nie mogłem dojść do siebie po tej niesamowitej historii. Brewiarz, z którego nadal się modlę, a który ksiądz Mariusz ofiarował mi na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, ciągle przypomina mi o tym dramacie.
Chociaż nigdy nie byłem w wojsku, z tego co słyszałem, życie w seminarium jest do niego podobne. Mam na myśli wojsko sprzed ok. dziesięciu lat. Zamiast ćwiczeń fizycznych i strzelania są ćwiczenia duchowe. Grzanie „lufy” zastępuje grzanie „czachy”. Rytm życia dyktuje regulamin, a okresowe manewry to seminaryjne rekolekcje. Tak w wojsku, jak i w seminarium stosowane są kary i rygory (często bardzo podobne, np. cofnięcie przepustki – spaceru). Mówiąc o podobieństwach, nie myślę oczywiście o samej idei przebywania w tych dwóch odmiennych przecież środowiskach. Przede wszystkim jednak seminarium wybiera się z własnej woli. Zawsze będę uważał, że to nie jest zwyczajna ludzka wola i droga, ale droga Bożego powołania. To, jaką ją uczynili ludzie – jakie znaki i zakręty na niej postawili – to druga sprawa. Wracając jednak do samego rytmu życia wojska i seminarium – patrząc od strony ludzkiej – jest tu bardzo wiele podobieństw. Żartobliwie można by stwierdzić, że jedną z niewielu różnic jest niekonwencjonalny sposób opuszczania tych dwóch środowisk – w wojsku „za karę” można posiedzieć dłużej, zaś w seminarium – krócej. Niewątpliwie do podobieństw należy zaliczyć traktowanie tzw. kotów. W przypadku moim i moich kolegów, ten przykry okres trwał przez całe dwa pierwsze lata tj. do chwili otrzymania szaty duchownej – sutanny. Szczególnie pierwszy rocznik kotów jest dotkliwie tępiony, tym dotkliwiej, że praktycznie przez wszystkich, łącznie z siostrami zakonnymi.
Okres moich studiów we Włocławku to czas chyba największego poboru do seminarium. Pierwsze roczniki liczyły po 40 i 50-ciu alumnów. Nie bez wpływu na to był fakt, że we Włocławku i całej diecezji nie było żadnej wyższej uczelni Tak duża ilość „narybku” musiała być nękana i tępiona. Pamiętam dokładnie pierwszy wykład z logiki u księdza prof. Jana Nowaczyka, nazywanego „pogromcą kotów”. Niewysoki, korpulentny jegomość z grymasem niezadowolenia na twarzy i wiecznie zmarszczonymi brwiami – już na pierwsze wrażenie wydawał się niezbyt przyjaźnie nastawiony. Wszedł na katedrę, spojrzał na długą listę pierwszaków i z niedowierzaniem niemal krzyknął – „ilu was tu jest! Połowa wystarczy!” Po tych słowach pokiwał znacząco głową, skrzywił się i zaczął grzebać w grubej teczce. Wyjął z niej kilka najnowszych gazet i ku naszemu zdumieniu zaczął czytać ogłoszenia z rubryki pod hasłem: oferta pracy – „potrzeba ślusarzy, tokarzy, murarzy itp. itd.” Szeryf z Chabielic (to jego druga ksywa), jak się później okazało, nie żartował. Spośród wszystkich profesorów robił na egzaminach największe spustoszenie. Na jego wykładach czuliśmy się dużo młodsi, zupełnie jak w czasach podstawówki. Zazwyczaj bowiem po modlitwie i sprawdzeniu obecności następowało ostre, sakramentalne polecenie, np. „Kowalski do tablicy!”- Szeryf jednak stawiał dwóje znacznie częściej niż pani od matematyki.
Wszyscy profesorowie zwracali się do nas bezosobowo lub po imieniu, bez względu na naszą wysługę lat w seminarium. Nieraz po tonie ich wypowiedzi miało się wrażenie, że jest się w terminie u szewca, a nie w uczelni duchownej. Z większym szacunkiem podchodzono jedynie do diakonów, którzy też jako jedyni mieszkali po dwóch w pokojach. Tylko pani od polskiego czuła przed nami niewielki, ale wyczuwalny respekt, a może była to słabość. Była to jedyna kobieta wśród profesorów. Wykładała literaturę polską i fonetykę – niestety – niedługo. Wkrótce wyszła za mąż za jednego z…diecezjalnych księży.
Tak zwana wysługa lat, o której już wspomniałem, liczyła się najbardziej wśród samych kleryków. Większość alumnów ze starszych roczników nękała i poniżała młodszych kolegów. Przejawiało się to na ogół w bardzo przykrym lekceważeniu. Niektórzy dotkliwie to przeżywali Czuli się psychicznie upodleni. Nie budowało to wcale wspólnoty, o której mówili przełożeni, ale skutecznie ją niszczyło. Samo określenie – wspólnota seminaryjna – było chyba najczęściej w użyciu. Wspólnotę – jedność mieli tworzyć wszyscy seminarzyści i profesorowie. Seminarium miało być „szkołą miłości chrześcijańskiej”. Tymczasem rzeczywistość wyglądała o wiele inaczej. Klerycy dzielili się na samotników, tzw. zajętych, czyli żyjących w parach oraz na „zrzeszonych” w hermetycznie zamkniętych paczkach i klikach. Takie rozbicie seminaryjnej wspólnoty było naturalną konsekwencją stylu kleryckiego życia i warunków panujących w seminarium. Czy niemal zupełna izolacja od świata i płci przeciwnej albo podżeganie do donosicielstwa mogło rodzić inne postawy?
Jednym z podstawowych celów wychowawczych w formacji moralnej było wychowanie kleryka – przyszłego księdza – do ubóstwa. W dzisiejszym, zmaterializowanym świecie, ubóstwo – jako cel sam w sobie – nie ma racji bytu. Jednak dla idei kapłaństwa służebnego i zdecydowanego pójścia za Chrystusem, ubóstwo materialne ma swój sens i co najważniejsze – jest osiągalne, jak nam ukazują konkretne przykłady. Oczywiście trudno jest przekonać dwudziestolatka, choćby nie wiem jakie miał powołanie, że ma chodzić w podartych spodniach czy dziurawych butach. Nie o to zresztą chodzi. Ksiądz nie powinien (i tu wszyscy są zgodni) przywiązywać się zbytnio do dóbr materialnych. Nie wolno mu traktować swojej parafii jak dochodowego folwarku, a parafian jak dojne krowy. Niestety, często tak to właśnie wygląda w praktyce. Do tego tematu jeszcze powrócę. Tymczasem chciałbym sięgnąć do przyczyn takich postaw wśród kleru. Źródeł takiego stanu rzeczy trzeba upatrywać właśnie w błędach wychowania seminaryjnego. Jeśli chodzi o tzw. wychowanie do ubóstwa to funkcjonuje tutaj, jak w niemal całej formacji przyszłych kapłanów, ciągła rozbieżność słów z czynami, oczekiwań z efektami, a wszystko w końcu sprowadza się do pobożnych życzeń. Pustosłowie i brak „żywych przykładów dla stada” – o czym mówił Jezus, nie może owocować.
Seminarium to szkoła życia, to miejsce gdzie kształtują się sumienia, serca i charaktery młodych ludzi, którzy po kilku latach staną się autorytetami moralnymi dla rzesz wiernych. Dla wielu z nich kapłan jest wciąż niemal wyrocznią. Ludzie tracąc zaufanie do zgniłego, zmaterializowanego świata; pełnego nienawiści, kłamstwa i wyzysku – zwracają się w stronę Boga i Jego sług, księży. Chcą usłyszeć, że życie jest więcej warte niż dom ich marzeń, którego nigdy nie wybudują; najnowszy mercedes, którego nigdy nie kupią. Ludzie chcą to usłyszeć, ale w rzeczywistości chodzi im o to, aby zobaczyć na własne oczy, że można żyć inaczej – bez chciwości, zdzierstwa i oszustwa. Chcą się przekonać, że są inni ludzie, którzy znajdują radość w dawaniu, a nie w braniu; szczęście – w służeniu potrzebującym i pokrzywdzonym; sens życia – w miłości Boga i bliźniego. Wierni Kościoła mają prawo oczekiwać takiej postawy od swoich kapłanów! Nie mogą wymagać od nich świętości, nieomylności, skrajnego ubóstwa, biczowania się czy innych umartwień, a tym bardziej życia niezgodnego z ludzką naturą – czystości, celibatu, bezdzietności. Mają jednak prawo i powinni żądać od uczniów Chrystusa – uczciwego życia, w którym dominują wyższe wartości.