Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ II WYŻSZE SEMINARIUM DUCHOWNE WE WŁOCŁAWKU

Włocławek to miasto, w którym jeszcze przed wojną krzyżowały się wpływy komunistów z wpływami władz kościelnych. Po wojnie naturalnie proces ten się zaostrzył. Widocznym tego symbolem było usytuowanie wojewódzkiej komendy milicji (w dawnym budynku należącym do Kościoła) – na przeciwko seminarium duchownego i katedry. Parę kilometrów od tego miejsca, rok wcześniej, został zamordowany ksiądz Jerzy Popiełuszko. Miasto to należało do pierwszych ostoi chrześcijaństwa. XV-to wieczna katedra, kościółek w seminarium z XIII-go wieku, a sam gmach – niewiele młodszy. To dziedzictwo przeszłości zobowiązywało młodych kandydatów do kapłaństwa, ale też mobilizowało.

Było ciepłe, wrześniowe popołudnie 1986 r. kiedy, obładowany walizkami, przekroczyłem seminaryjną furtę. Po raz drugi w życiu (pierwszy raz podczas wycieczki ministranckiej) zobaczyłem seminarium tętniące życiem. Młodzi chłopcy nadawali tym wiekowym murom zupełnie innego wyrazu. Wszędzie panowała atmosfera radosnego podniecenia. Uściskom, przywitaniem, spontanicznym wybuchom radości nie było końca. To byli normalni, weseli młodzi ludzie, tak inni od utartego wizerunku kleryka – mruka z nosem w Biblii. Biegali po schodach unosząc do góry sutanny, ślizgali się po korytarzach zjeżdżali na poręczach. Opaleni, pełni życia i radości opowiadali o wakacyjnych przeżyciach. Wszędzie było ich pełno, bo i liczba pokaźna – bez mała dwustu. Tylko czasami, pomiędzy nimi przeszedł kontemplacyjnie schylony tzw. „duchacz” lub „nawiedzony”. Fajne chłopaki – pomyślałem, nabrałem otuchy i poszedłem z tobołami do wyznaczonego pokoju. Mieliśmy tam mieszkać we czterech: starszy (superior) [4] z III – roku i trzej „pierwszoklasiści”. Moi współmieszkańcy od początku wydawali się być „w dechę”. Każdy z nas miał swoje łóżko i biurko, aż dziwne, że pomieściliśmy się w pokoiku nie większym niż 25 m. Wkrótce poznałem wszystkich kolegów z mojego rocznika. Było nas trzydziestu sześciu. Później dowiedziałem się, że do świeceń dotrwało trzynastu. We Włocławku nigdy nie było to więcej niż połowa pierwotnego składu.

Stopniowo wciągałem się w wir seminaryjnego życia: pobudka o 5.30, pół godziny tzw. rozmyślania w ciszy, Msza Święta, śniadanie, pięć godzin wykładów, obiad. Po obiedzie, w zależności od dnia tygodnia, w różny sposób spędzaliśmy czas wolny tzw. rekreację. W czwartki było święto – długi, 4-godzinny spacer po mieście. Zawsze, nawet w nagłych przypadkach innego dnia tygodnia, można było wychodzić tylko po dwóch. Przełożeni tłumaczyli to względami bezpieczeństwa, ale wszyscy wiedzieliśmy, że chodzi o wzajemną opiekę lub jeśli kto woli szpiegowanie. Najczęściej w czwartki wychodziłem na basen, a później na duże lody w kawiarni obok. Krótki – godzinny spacer mieliśmy również w soboty. W inne dni pozostawały przechadzki po małym seminaryjnym parku, otoczonym wysokimi murami z drutem kolczastym; gra w bilard albo czytelnia. Seminarium posiadało także dwa ceglaste korty tenisowe – niestety na zapisy i dla nielicznych. Po rekreacji była nauka modo privato w pokojach, z półgodzinną przerwą na wspólne nieszpory. Kolacja o 18-tej, prywatne czytanie Pisma Świętego, modlitwy wieczorne, mycie i cisza nocna o 21.30.

Praktycznie wszędzie na terenie seminarium, oprócz łazienek i jadłodajni, towarzyszyli nam przełożeni. Mieli swoje dyżury na korytarzach i w kaplicy. O każdej porze dnia i nocy każdy z nich mógł wejść do dowolnego pokoju, aby sprawdzić co się dzieje. Jeśli ktoś, np. w czasie nauki prywatnej, spał lub robił cokolwiek innego – zawsze „zaliczał dywanik” i ostrą reprymendę. Regulamin był w seminarium najważniejszy. Zgodnie z nim toczyło się całe nasze życie. Na poszczególne zajęcia wzywał nas przenikliwy dźwięk dzwonka. Regulamin był uciążliwy, ale konieczny. Trudno byłoby inaczej wyobrazić sobie wspólne życie dwustu mężczyzn pod jednym dachem, zwłaszcza jeśli to życie tutaj miało czemuś służyć. Szybko przyzwyczaiłem się robić wszystko „na dzwonek”. Najbardziej opornie szło mi tylko ranne wstawanie, zwłaszcza zimą.

Naszymi przełożonymi byli: profesorowie, z którymi praktycznie spotykaliśmy się tylko na wykładach oraz tzw. moderatorzy, od których zależało nasze być albo nie być w seminarium. Do nich należały ewentualne zmiany uświęconego porządku określonego regulaminem. Moderatorami byli: rektor Marian Gołębiewski, prorektor Stanisław Gębicki i wspomniany wcześniej prefekt Krzysztof Konecki. Zwłaszcza ci dwaj ostatni niestrudzenie przemierzali seminaryjne korytarze i pokoje, a przede wszystkim wyznaczali kary dla tych, którzy zaliczyli wpadkę. Do najcięższych przewinień należało: posiadanie w pokoju radia lub magnetofonu, nieobecność na modlitwach i wykładach, wandalizm, spożywanie posiłków w pokoju. Karalne było również spóźnienie ze spaceru, zakłócenie ciszy nocnej, wyjście do miasta bez koloratki itd. Gdy byłem na pierwszym roku, w seminarium obowiązywał bezwzględny zakaz palenia papierosów. Nieliczni nałogowcy odpalali się w najbardziej niedostępnych zakamarkach. Po roku zakaz ten formalnie zniesiono. Przeznaczono jedno pomieszczenie piwniczne na palarnię. Palacze musieli jednak zapisywać się na listę „słabych ludzi” w gabinecie rektora. Ja osobiście wtedy jeszcze nie paliłem. Osobną kategorią przewinień były te, które popełniało się poza uczelnią, podczas spacerów lub też nielicznych przepustek do rodzinnych parafii. O nadużyciach sygnalizowali księża albo usłużni parafianie. Dotyczyły one najczęściej kontaktów z płcią odmienną.

Seminarium było przepełnione. Diecezja Włocławska pozbawiona dużych aglomeracji (poza samym Włocławkiem, Koninem i Kaliszem), nie potrzebowała aż tylu księży. W związku z tym cała machina ciała profesorskiego i moderatorów pod patronatem biskupa ordynariusza była nastawiona na duży przesiew i odstrzał mniej wartościowej „zwierzyny”. Niemal każde zebranie profesorów po sesji egzaminacyjnej albo spotkanie moderatorów – kończyło się wieścią o kolejnych ofiarach. Wylecieć z seminarium można było najczęściej za „całokształt”, gdy delikwentowi zebrało się więcej grzechów lekkich. Nieraz w takich wypadkach odsyłano studenta do domu na urlop roczny lub nieograniczony – bez gwarancji powrotu. Starsi – sutannowi byli często w czasie urlopu zatrudniani jako katecheci, wtedy jeszcze przy parafiach. Kiedy jednak w grę wchodziła sprawa gardłowa typu: udowodniona znajomość z dziewczyną, kradzież, picie alkoholu czy też współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa – decyzja była zawsze taka sama – dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie seminarium.

Przełożeni wychodzili z założenia, że wina jest udowodniona jeśli potwierdził ją osobiście naoczny świadek. Podobnie traktowano podpisane donosy. Niestety dość często dochodziło przy tym do nadużyć, pomówień i oszczerstw. Osobiście znam kilka przypadków zwykłej ludzkiej zawiści, której konsekwencją była wizyta w seminarium np. sąsiada, który złożył fałszywy donos na syna znienawidzonych ziomków.

Kiedy byłem na drugim roku studiów wstrząsnęła mną sprawa mojego bliskiego kolegi Tomka. Uczestniczył on czynnie w spotkaniach z niepełnosprawnymi dziećmi, które odbywały się w diecezjalnym caritas. Oprócz kleryków, dziećmi opiekowało się także kilka dziewcząt ze szkoły średniej – sprawdzonych, udzielających się oazowiczek. Jedna z nich na zabój zakochała się w Tomku. Ten jednak, jak sam mi opowiadał, nie dawał jej żadnych nadziei. Dziewczyna mimo to nie rezygnowała. Pisała do niego namiętne listy, śledziła go w czasie spacerów, wystawała wieczorami pod seminarium. Kiedy spotkała się z ostrą odprawą i reprymendą z jego strony, jej miłość przerodziła się w nienawiść. Któregoś dnia poszła wprost do rektora i oświadczyła, że Tomek z nią spał. Decyzja – dwadzieścia cztery godziny na odebranie papierów i opuszczenie gmachu! Chłopak był kompletnie załamany, ale jego wyjaśnień nikt nawet nie chciał słuchać. Gdy pojechał do domu – rodziców, jak w większości takich przypadków, ogarnęła rozpacz. Tomek kończył niedługo czwarty rok. Nie wyobrażał sobie innego życia poza kapłaństwem. Z pomocą rodziców odnalazł dom dziewczyny. Jej rodzina była wstrząśnięta. Pod ogólnym naciskiem córka zdecydowała się natychmiast odwołać kłamstwa. Ksiądz rektor cierpliwie i ze zrozumieniem ją wysłuchał. Kiedy jednak Tomek przyjechał po rehabilitację do przełożonego okazało się, że nie może być z powrotem przyjęty.

W tym miejscu należy wspomnieć o teorii nieomylności przełożonych, która w seminariach funkcjonuje w praktyce. Każdy hierarcha w Kościele, na czele z papieżem, jest ex ofitio nieomylny w swoich decyzjach. Wychodzi się tu z założenia, że Duch Święty działając w Kościele udziela jego dostojnikom daru rozumu. Dar ten posiadany jest wprost proporcjonalnie do rangi zajmowanego urzędu. Innymi słowy – im wyższy stołek, tym więcej rozumu, a co za tym idzie – mniejsze prawdopodobieństwo popełnienia błędu. Można sobie wyobrazić, jak bardzo by ucierpiał autorytet księdza rektora, gdyby ten przyznał się do oczywistej przecież pomyłki. Dobre imię Kościoła jeszcze raz zostało „uratowane”, a chłopak poszedł na bruk.

Przełożeni nie kryli wobec nas doktryny, która im przyświecała, a którą można by zdefiniować następująco: lepiej wyrzucić kilkunastu podejrzanych jeśli wśród nich jest choć jeden winny, aniżeli wszystkich dopuścić do świeceń. Jeden Pan Bóg wie ile ludzkich nieszczęść i dramatów, zmarnowanych młodych lat spowodowało powyższe założenie. Zrozumiała jest troska przełożonych o dobro Kościoła. Jest ono wartością nadrzędną nie tylko dla nich. Jedna czarna owca w stadzie może zwieźć inne na manowce. Ale czy na tej drodze do nieskazitelnego wizerunku Kościoła warto deptać ludzkie losy? Czy dążenie do doskonałości, która i tak jest nieosiągalnym celem, ma uświęcać środki? Gdybyż to rzeczywiście pozostała mała trzódka wiernych uczniów Pana! Niestety – rzeczywistość wyglądała inaczej.

Podczas gdy bezpardonowo dokonywano przesiewów, niszcząc przy tym autentyczne powołania, promowano jednocześnie tych, którzy nigdy się nie narażali i nie wychylali – posłusznych i bezwolnych. Nade wszystko jednak doceniano, a nawet po cichu hołubiono takich, którzy dobrowolnie szli na współpracę. Oprócz nich byli i tacy, których do tego nakłaniano różnymi formami nacisku. Przeważnie oni sami mieli wcześniej nóż na gardle i wybrali podwójne życie agentów. Kilku, choćby najbardziej aktywnych przełożonych, nie mogło upilnować dwustu chłopa. Stąd też wypracowano system siatki szpiegowskiej, który funkcjonował bez zarzutu, poza tym, że wszyscy o nim wiedzieli. Jakże podła była to deprawacja sumień młodych ludzi – przyszłych kapłanów. Kim byli ci, którzy w tak ohydny sposób manipulowali innymi ludźmi – często pełnymi ideałów i szczerych intencji. Wypracowany przez pokolenia system w przewrotny, faryzejski sposób zaprzęgał prawa Boskie do ludzkich intryg i machinacji. Napuszczano jednych na drugich, tolerowano nawet dewiacje seksualne w zamian za zasługi na polu wywiadowczym, a wszystko to w imię dobra Kościoła. Z pewnością ogromna większość wszystkich usunięć z seminarium była wynikiem działalności donosicieli. Miało to może jedną dobrą stronę. Psychoza strachu przed ewentualnym donosicielem, którym mógł okazać się najbliższy przyjaciel, czyniła życie wielu prawdziwych wywijasów istnym koszmarem. Ci, którzy mieli cokolwiek na sumieniu, mogli się liczyć z wyrzuceniem nawet po 4 -5 latach, chociażby przed samymi święceniami, kiedy podsumowanie wypadło dla nich niekorzystnie. Z reguły nie informowano nikogo na bieżąco o stanie jego konta. Zresztą, obciążone konto nie zawsze było powodem usunięcia, czasami wystarczyło mrukliwe usposobienie, które (zdaniem przełożonych) jednoznacznie świadczyło o braku powołania – gość nie był po prostu na swoim miejscu. Perspektywa spędzenia kilku lat pod kluczem i wylądowania na przysłowiowym lodzie nie była pociągająca. W efekcie wielu rezygnowało dobrowolnie. Byli i tacy, którzy sami zabierali papiery, gdy tylko zorientowali się na czym opiera się „formacja seminaryjna” przyszłych duszpasterzy. Tak więc przesiew był solidny, ściśle według założeń władzy duchownej.

[4] Superior – najstarszy kleryk w pokoju, odpowiedzialny za pozostałych współmieszkańców.


5
{"b":"89378","o":1}