Warto w tym miejscu wspomnieć o tym, czego doświadczał kleryk – niedoszły ksiądz – po powrocie do domu. Zwłaszcza w środowisku wiejskim taki delikwent jest naznaczony do końca życia. Niezależnie z jakiego powodu nie ukończył studiów – zawsze będzie tym, który był w seminarium, księżykiem. W małej, wiejskiej parafii, gdzie wszyscy doskonale się znają i są ze sobą zżyci, a życie toczy się wokół sklepu z piwem i proboszcza – decyzja któregoś z chłopców o pójściu do seminarium jest wydarzeniem numer jeden przez wiele lat.
Może sposób w jaki opisuję usunięcia z seminarium wydaje się dla kogoś zbyt drastyczny. Ostatecznie każdy wiedział już po krótkim czasie co tam jest grane i w każdej chwili mógł się spakować i wyjechać. Problem tkwił jednak w tym, że ogromna większość z nas, w chwili rozpoczęcia studiów, miała autentyczne, żywe powołania. Ci młodzi ludzie zmagali się ciągle z wieloma dylematami. Dwudziestoletniemu człowiekowi, pełnemu ideałów, trudno jest pogodzić się z jawną niesprawiedliwością. Większość z nas pochodziła z tzw. porządnych domów, gdzie oprócz wiary w Boga wpajano nam szacunek dla autorytetów, zaufanie do przełożonych, umiłowanie prawdy. Tak jak inni, tak i ja próbowałem tłumaczyć sobie na różne sposoby niektóre posunięcia władz seminaryjnych, szczególnie te związane z przymusowym wydalaniem z uczelni. Jeśli już jestem przy tym bolesnym temacie pragnę przytoczyć jeszcze jedną autentyczną historię. Ocenę pozostawiam Tobie czytelniku!
W następnym roczniku, który przyszedł po mnie, jednym z nowych nabytków włocławskiej alma mater był niejaki Arek. Arek był chłopcem zdolnym o dość pogodnym usposobieniu. Wyróżniał się niezwykłą życzliwością i taktem. Z tymi pozytywnymi cechami charakteru nie szła jednak w parze jego uroda. Miał twarz całą w bruzdach po przebytej ospie, a do tego trądzik różowaty z ropnymi wykwitami. Nie było chyba kleryka w seminarium, który na widok Arka nie obruszyłby się. Prawo kanoniczne, wg. którego funkcjonuje Kościół, zabrania wyświęcania na kapłanów „mężczyzn o odstręczającym wyglądzie”. jeśli tak, to na zdrowy rozum, nie powinni oni w ogóle być przyjmowani do seminarium. Tymczasem Arek został przyjęty. Przy bliższym poznaniu okazał się wspaniałym człowiekiem. Powołanie wprost z niego emanowało. Był pilny w nauce, rozmodlony, a mimo to zawsze znajdował czas dla innych. Spędził w seminarium dwa długie lata – najcięższy okres przed otrzymaniem sutanny, co miało miejsce na początku trzeciego roku. Jak wszyscy jego kursowi koledzy, tak i Arek przed wakacjami miał już uszytą szatę duchowną. Fakt ten nie jest bez znaczenia, ponieważ uszycie sutanny wraz z materiałem to wydatek nie mały (ponad tysiąc złotych), a Arek pochodził z biednej rodziny. Właśnie zaliczył ostatni egzamin w sesji letniej i szykował się, jak wszyscy, na wakacje – gdy otrzymał wezwanie do księdza rektora. Ten ni mniej, ni więcej tylko oświadczył mu, że władze seminaryjne są z niego bardzo zadowolone. Pod względem nauki i moralności wyróżnia się spośród swoich kolegów. Jednak odstręczający wygląd twarzy wyklucza jego dalsze dążenie do kapłaństwa. Arek został usunięty.
Seminarium utrzymywało się z czesnego, które płacił każdy z nas oraz z ofiar zebranych przez nas w parafiach. Sam budynek uczelni był ogromny a przy tym wiekowy. Kilka lat przed moim przybyciem ukończono budowę nowoczesnego skrzydła obiektu, który, jak mówiono, pochłonął dziesiątki miliardów starych złotych. Nigdy nie widziałem tak bogatego wystroju wnętrza. W nowym budynku znajdowała się aula ze sceną, a powyżej wielki hol i apartamenty profesorów. W starym gmachu oprócz kleryków mieszkali również moderatorzy i siostry zakonne, które wykonywały różne posługi, m.in. gotowały nam posiłki, prowadziły bibliotekę, pielęgnowały ogród itp. Tygodnik „Ład Boży” rozprowadzany we wszystkich parafiach diecezji włocławskiej, również miał swoją siedzibę w seminarium. Był tam również: szpitalik dla chorych, świetlice, sale wykładowe, rozmównice dla przyjezdnych gości (nikogo z zewnątrz nie wolno było przyjmować w pokoju). Uczelnia kształcąca przyszłych duchownych, z zewnątrz cicha i majestatyczna, w środku zawsze tętniła życiem i kryła w sobie wysiłek wielu ludzi. Najważniejszym miejscem w całym kompleksie seminaryjnym był mały, starodawny kościółek świętego Witalisa, w którym odbywały się modlitwy starszych – sutannowych roczników. „Portugalczycy” (od noszonych portek) modlili się osobno w kaplicy na piętrze. Obowiązkowe modlitwy zajmowały nam ponad dwie godziny dziennie. Dla jednych było to mało, dla innych – zbyt wiele. Czynnikiem decydującym zdawał się być tu temperament. Cholerycy w czasie dłuższych modlitw wiercili się, rozmawiali, bawili zegarkami itp. Co bardziej praktyczni, zwłaszcza w czasie sesji, czytali skrypty. Flegmatycy w tym czasie często „zaliczali” drzemki. Podczas porannych rozmyślań spali prawie wszyscy. Dochodziło przy tej okazji do śmiesznych sytuacji. Niektórzy głośno pochrapywali, mówili przez sen, a nawet spadali z krzeseł. Przypomnę, że pobudka była o 5.30 (jak mawialiśmy „w nocy”).
Jednakże przyczyna ciągłego niedospania a raczej „przymulenia” była zupełnie inna. Popęd seksualny nie zanikał wraz z powołaniem czy też z chwilą przestąpienia progu seminarium. Wiedzieli o tym dobrze nasi przełożeni, chyba dlatego, że sami mieli kiedyś po dwadzieścia kilka lat. Aby więc uśmierzyć grzeszny popęd młodzieńczych ciał – siostry dodawały nam do posiłków solidne dawki bromu. Kilka razy siostrzyczki nie dysponujące odpowiednimi miarkami, przechrzciły zdrowo jedzenie. Skutek był taki, że klerycy „chodzili po ścianach”, a wychowawcy wytężali nozdrza – czy to aby nie zbiorowe pijaństwo! Reakcje na brom były różne – w zależności od organizmu. Niektórzy ratowali się nielegalną drzemką w ciągu dnia. Inni zaliczali po kilkanaście kaw tzw. siekier. Ja osobiście znalazłem inny sposób, w wolnych chwilach chwytałem za hantelki i sprężyny. Przezwyciężałem senność i miałem świetne samopoczucie, a przy tym zagłuszałem naturalny popęd. Jeśli już jesteśmy przy doprawianiu posiłków, to warto wspomnieć o tym jak one wyglądały.
Lata 1986 – 88 były przednówkiem wielkiego boomu w zaopatrzeniu, ale wtedy nic tego jeszcze nie zapowiadało. My klerycy odczuwaliśmy dotkliwie ten kryzys. W dodatku siostry, które przyrządzały nam posiłki zdawały się nie mieć o tym zielonego pojęcia (w tym temacie wszyscy byliśmy zgodni). Dość powiedzieć, że na śniadanie był prawie zawsze chleb ze smalcem tzw. tawotem – bez smaku i zapachu oraz herbata z bromem. Na obiad – bliżej niezidentyfikowana zupa bez zapachu (czasami niestety z zapachem), a także kilka stałych potraw typu: smażone kluski z tłuszczem, ryż, placki ziemniaczane itp. Najbardziej niebezpieczne były jednak tzw. dania mięsne, które przypadały dwa razy w tygodniu. W czwartki jedliśmy kotlety mielone – „granaty”, a w niedziele schabowe (czyt. cienkie, spieczone skorupy nasiąknięte tłuszczem). Kolacja była zazwyczaj odwzorowaniem śniadania. Czasami tylko dochodziła marmolada, żółty lub biały ser. Tłusta kiełbasa w wydzielonych – reglamentowanych plasterkach bywała w niedziele i święta. Niedoświadczeni „pierwszoklasiści” rzucali się nieświadomi podstępu na wszystkie te specjały po prostu z głodu, ponieważ ilość była ograniczona, a chłopaki zjeść potrafią. Kiedy do późnego wieczora okupowali potem ubikacje, nauczyli się w końcu odżywiania selektywnego.
Jak wspomniałem, przełożeni towarzyszyli nam ciągle przy najróżniejszych zajęciach, ale uznali widocznie, że wspólne spożywanie posiłków to już drobna przesada. Mieli zatem własną kuchnię, kucharki; własne lodówki i zaopatrzenie; stoły przykryte obrusami, herbatę w szklankach, a o tym co jedli dowiadywaliśmy się dzięki unoszącym się ponętnym zapachom. Ratowały nas dary z żywnością, które przychodziły wtedy masowo z zachodu. Zapełniały one wszelkie piwnice i magazyny. Duża część z nich psuła się tam a te, które trafiały na nasze stoły były przeważnie przeterminowane, ponieważ siostry brały zawsze te, które wcześniej przyszły. Mimo tak katastrofalnego wyżywienia nikt nigdy nie ośmielił się protestować. Kilku śmiałków, którzy w przeszłości zdobyli się na krytykę tej lub innych bolesnych spraw, uznano za „wichrzycieli bez powołania” i z czasem usunięto. Skutek tego wszystkiego jest taki, że obecnie większość księży w diecezji ma wrzody lub inne kłopoty żołądkowe – wątrobowe. Moderatorzy i profesorowie wielokrotnie i bez ogródek mówili nam, że – „ten kto ma prawdziwe powołanie przetrwa wszelkie kłopoty i przeciwności”. Niewątpliwie było w tym wiele prawdy. Często, kiedy wieczorem kładłem się z pustym żołądkiem do łóżka – różaniec czy odmawiane z pamięci litanie – pozwalały zapomnieć o uczuciu głodu. Z utęsknieniem oczekiwaliśmy czwartkowych i sobotnich spacerów, podczas których można było najeść się do syta w restauracji lub barze. Gorzej było z paczkami przywożonymi przez rodzinę. Oficjalnie było to zakazane, ale kulinarne podziemie kwitło. Latem, z trudem przemycane wałówki, jeszcze trudniej było przechowywać, aby się nie popsuły. Królowały więc konserwy, podsuszana kiełbasa i ciasto. Zimą, torby z żywnością wkładaliśmy pomiędzy okna albo wiązaliśmy za sznurki, po czym cały pakunek umieszczało się na zewnętrznym parapecie.
Kiedy byłem na drugim roku, mieszkałem z chłopakiem ze wsi (taki współmieszkaniec był na wagę złota), do którego wyjątkowo często przychodziły „zrzuty”. Kiedyś po większym świniobiciu „zrzut” był rekordowo duży. Przyszedł w piątek, więc na sobotę rano zaplanowaliśmy solidną ucztę. Zapach świeżych, wiejskich wyrobów nie pozwalał zasnąć w nocy, mimo, że dwie wypchane torby umieściliśmy za oknem. Rano po Mszy, jako pierwszy wpadłem do pokoju, żeby wszystko poszykować na przyjście kolegów, którzy mieli przynieść świeży chleb ze stołówki. Jakież było moje przerażenie, gdy za oknem zobaczyłem rozerwane reklamówki i stado gołębi wydziobujących resztki jedzenia!
Może zbyt szeroko rozpisuję się na tematy kulinarne, ale zrozumcie młodych facetów, którzy autentycznie przez 6 lat nie mieli innych ziemskich przyjemności poza dobrą wyżerką. Dziwić się księżom? – ich apetytom i brzuchom, które niemal stały się ich atrybutem? Niektórzy wytrawniejsi kuchmistrze posiadali skrzętnie poukrywane całe komplety: garnek, patelnię, kuchnię elektr., zdarzały się nawet prodiże i piekarniki. Przyrządzaniu posiłków, zwłaszcza tych „na gorąco” towarzyszył cały ceremoniał i podział obowiązków. Zazwyczaj jeden organizował pieczywo, inny rozgrzewał sprzęt, a najbardziej wprawny przyrządzał jadło. Ze względów bezpieczeństwa konieczna była również funkcja stojącego na czatach. Do tego ostatniego należało wykonanie czynności myląco – maskujących, które zazwyczaj sprowadzały się do rozpylania na korytarzu dezodorantu „Derby”. Przełożeni w takich wypadkach byli zdezorientowani. Biegali od pokoju do pokoju. Był zatem czas na zwiniecie sprzętu, a często na dokończenie uczty. O dziwo nawet konfidenci nie wykazywali się na tym polu. W końcu sami z tego korzystali.