Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ IV ŚWIĘCENIA I PIERWSZE KROKI W KAPŁAŃSTWIE

Sobotni poranek 12 czerwca 1993r. Dzień naszych świeceń kapłańskich wstał gorący i parny. Katedra Łódzka już od rana wypełniała się rożnami tych trzynastu wybranych i powołanych, którzy w ich obecności będą uświęceni i posłani. Pisząc te słowa oglądam film video z naszych święceń. Widzę procesję, a w niej całe seminarium – wszystkich kleryków od l-go do 6-go roku, idących w stronę ołtarza. Za nimi księża, którzy rok wcześniej otrzymali święcenia. Wreszcie nasza trzynastka w białych albach, z kapłańskimi ornatami złożonymi na wyciągniętych rękach. Następnie przechodzą jeden po drugim nasi profesorowie, przełożeni, czterech biskupów i arcypasterz w otoczeniu asysty. Nasza grupa ustawia się naprzeciwko ołtarza. Już niedługo staniemy z jego drugiej strony. Kamera przesuwa się wolno po twarzy każdego z nas. Wszyscy jesteśmy skupieni i wzruszeni – kamienne twarze, wyostrzone zmysły, patrzące gdzieś przed siebie oczy.

Kiedy widzę, jak arcybiskup nakłada ręce na moją głowę, a ja ślubuję mu posłuszeństwo. Kiedy patrzę na siebie leżącego krzyżem na katedralnej posadzce, wśród moich braci próbuję przywołać w sobie te myśli i uczucia, które wówczas przepełniały moje serce. Pamiętam, iż mocno prosiłem Boga o siły i wytrwanie. Obiecałem Mu szczerą i oddaną służbę. Wierzyłem wtedy, że udźwignę i poniosę ten krzyż, który brałem na swoje barki. Panie, Boże mój! Ty wiesz najlepiej, że miałem wielkie pragnienie służenia Tobie i Twoim wiernym! Ty Wiesz, że na dnie serca zachowałem nadzieję „która zawieść nie może” – kiedyś znowu stanę przy Twoim ołtarzu!

Po tygodniu od tamtych wydarzeń, które zakończyły się oberwaniem chmury i powodzią na ulicach Łodzi, czekała mnie ostatnia już uroczystość. Wtajemniczeni wiedzą zapewne, iż nowowyświęcony ksiądz, swoją pierwszą – uroczystą Mszę Świętą, tzw. prymicję, sprawuje w rodzinnej parafii. Na takie wydarzenie niektóre wspólnoty parafialne czekają nieraz dziesiątki lat. Nic więc dziwnego, iż skupia ono uwagę, oprócz całej rodziny i kręgu znajomych neoprezbitera [5] , niemal wszystkich w okolicy. Byłem w dobrej sytuacji, ponieważ kilka tygodni wcześniej moja parafia (ok.10 tyś. mieszkańców) przeżyła już prymicję mojego kolegi. Nie będę opisywał po kolei wszystkich punktów samej uroczystości. Nie muszę także nadmieniać, że wszyscy tego dnia są wzruszeni; składają „swojemu księdzu” cudowne życzenia i obsypują go kwiatami. Dzieci mówią wierszyki, proboszcz wygłasza mowę okolicznościową, a zaproszony kaznodzieja wychwala pod niebiosa bohatera parafii. Stałym punktem każdej prymicji jest również tzw. podziękowanie prymicjanta, w którym zazwyczaj kreśli on drogę swojego powołania i dziękuje wszystkim (zwłaszcza rodzicom), którzy na tej drodze stanęli. Na koniec błogosławi wszystkich zgromadzonych, kładąc każdemu ręce na głowę. Z tym błogosławieństwem połączona jest szczególna Łaska Boża. Jako pierwsi dostępują tej Łaski kapłani; następnie siostry zakonne, klerycy, rodzice, rodzina bliższa i dalsza – aż do ostatniej głowy w świątyni. Ja osobiście odebrałem swoje prymicje jako jedno wielkie dziękczynienie. Dziękowałem przede wszystkim Bogu za to, iż mogłem sprawować Jego Ofiarę przy tym samym ołtarzu, przy którym służyłem do Mszy jako ministrant. Dziękowałem, iż Był ze mną i Prowadził mnie przez te wszystkie lata. Dla mnie prawdziwymi bohaterami tej prymicji byli moi rodzice. To im należały się wszystkie kwiaty i życzenia. Wiedziałem jednak, że dla nich – najlepszą nagrodą i podziękowaniem za 25-letnie trudy mojego wychowania – było widzieć mnie sprawującego Najświętszą Ofiarę. Nie zapomnę nigdy – Kochani Rodzice – Waszej miłości, troski i Waszego… przebaczenia.

Każde prymicje, po części liturgicznej, mają swoją kontynuację przy suto zastawionym stole. Rodzina i znajomi mogą wtedy do woli nacieszyć się swoim pupilkiem. Oczywiście nigdy nie podaje się alkoholu, ale muzyka i taniec są praktykowane – zwłaszcza w górach. Utartym zwyczajem – prymicjanta obdarowuje się prezentami i kopertkami. Święcenia kapłańskie i następujące po nich prymicje często przyrównuje się do ślubu i wesela. Biorąc pod uwagę fakt, iż wydarzenia te łączą się z dwoma równorzędnymi sakramentami – nie jest to pozbawione sensu. Biesiadowanie i zabawa prymicyjna trwają zwykle do wieczora. Kiedy pojadą już ostatni goście, a zmęczeni rodzice położą się spać, zostają sami zaślubieni – on i jego Bóg.

Po prymicjach zostało mi kilka dni odpoczynku. Pojechałem z rodzicami do Lichenia. To było i jest dla nas prawdziwe, rodzinne sanktuarium. Matka Boża Bolesna znała wszystkie nasze radości i smutki. Oddałem się w Jej matczyną opiekę.

Zgodnie z nowym dekretem arcybiskupa – nowowyświęceni kapłani mieli w czasie wakacyjnych miesięcy, zastępować księży będących na urlopach. Wszystkie parafie objęte zastępstwami były na terenie samej Łodzi. Każdy z nas miał przydzielone dwa lub trzy punkty, w ciągu dwóch miesięcy.

Kiedy zjechałem na swoją pierwszą placówkę akurat kończyła się wieczorna Msza Św. Ksiądz Wiesław przywitał się ze mną wesoło. Powiedział, że zastępuję samego proboszcza, bo to on jest właśnie na urlopie. Stojąc w zakrystii, kątem oka dostrzegłem kolejkę ludzi przy konfesjonale. Poczułem, że zbliża się moja pierwsza spowiedź. „Czy to na nas czekają”? – spytałem niepewnie. „A, tak, tak lecimy” – odparł mój starszy kolega i już go przy mnie nie było. Ja poszedłem do drugiego konfesjonału na drewnianych nogach. Gorączkowo powtarzałem w myślach formułkę rozgrzeszenia. Dziewczyna, którą spowiadałem spytała mnie – czy dobrze się czuję. Nic dziwnego – sam nie mogłem poznać swojego głosu, a w dodatku zacząłem się jąkać. W czasie następnych spowiedzi stopniowo się opanowałem. Pamiętam, iż moim pierwszym i największym wrażeniem było uczucie wielkiego zażenowania. Czułem się niegodny wysłuchiwania i odpuszczania cudzych grzechów. Chociaż później nabrałem pewnej rutyny w spowiadaniu, to właśnie wrażenie towarzyszyło mi i pozostało do mojej ostatniej spowiedzi. Niestety, wielu księży traktuje spowiedź nieodpowiedzialnie, spłycając ją do kilku zdawkowych pouczeń i „odpukania”. Dziwią się później ludziom, iż ci spowiadają się cale życie jak dzieci pierwszokomunijne.

Ksiądz Wiesiu zaprowadził mnie do swojego mieszkania w ogromnej – nowej plebanii, którą wcześniej wziąłem za jeden z bloków. W porównaniu z małą, obskurną kaplicą – budynek parafialny był naprawdę imponujący. Podobno proboszczowi zabrakło już pomysłów na to, co w nim urządzić – tym bardziej, że on i drugi wikariusz mieli mieszkania gdzie indziej. Wiesiu zajmował niewielką część najwyższej kondygnacji, a mnie przypadł jeden z jego pokojów. Wspólnie zrobiliśmy sobie kawalerską kolacje, do której mój kolega wyciągnął „połówkę”. Był szczerze zdziwiony i zawiedziony kiedy usłyszał, że nie będę z nim pił. Po chwili, tym razem ja zbaraniałem gdy zobaczyłem jak Wiesiu stawia przed sobą butelkę i raz za razem sobie polewa. Tak było każdego wieczoru. Wiesław często zasypiał pijany przy stole i spał tak w ubraniu aż do rana. Mój starszy brat w kapłaństwie, mimo swojej miłej powierzchowności i sumienności w wykonywaniu obowiązków – cierpiał już wtedy na chorobę alkoholową. Na szczęście pił tylko wieczorami, kiedy go nikt nie widział. Nie zdobyłem się na rozmowę z nim na ten temat. Zapewne i tak nie odniosła by żadnego skutku. Jeszcze jako diakon brałem udział w odpuście parafialnym, w którym uczestniczył biskup Bohdan Bejze. Był on wtedy na przyjęciu, w gronie księży, mocno wstawiony. Brakowało mu jednak do stanu w jakim, każdego wieczoru, widywałem Wiesia. Wkrótce miałem się dowiedzieć i przekonać na własne oczy, jak wielkie spustoszenie wśród kleru robi alkohol.

Cała moja praca w parafii polegała na odprawianiu jednej Mszy dziennie, spowiadaniu w czasie drugiej Mszy oraz dyżurze w kancelarii. Wolny czas przeznaczałem na czytanie książek i wycieczki po Łodzi. Obiady gotowała nam miła, starsza kobieta, która później została moją dojeżdżającą (od czasu do czasu) gospodynią. W taki oto beztroski sposób spędziłem trzy tygodnie w Parafii Najświętszej Eucharystii w Łodzi.

Na kolejną placówkę zawiózł mnie Wiesiu swoim maluchem. Tym razem miałem zastępować wikariusza. Parafia M. B. Nieustającej Pomocy była o tyle ciekawa, że połowę jej mieszkańców stanowili chorzy umysłowo – pacjenci pobliskiego szpitala. Jednego z nich widziałem każdego ranka, jak przychodził pod plebanię i całował z namaszczeniem opony proboszczowego Opla Kadeta. Wielu pacjentów uczęszczało systematycznie do Kościoła, wykręcając przy okazji różne numery, np. jedna kobieta rozebrała się do naga przed ołtarzem, w czasie Mszy wykrzykując przy tym, że jest Matką Boską. Podziwiałem spokój i opanowanie proboszcza, który zawsze wiedział jak z humorem wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Filią parafii była kaplica na cmentarzu, gdzie w niedzielę odprawialiśmy Msze Święte. W tym czasie prowadziłem dwa pogrzeby na tzw. „Dołach”. Jest to jeden z największych cmentarzy w Europie. W jednej kaplicy, od rana do wieczora chowa się zmarłych dosłownie „maszynowo”. Na cały pogrzeb jest ok. 20 min.! Kiedy przeciągnąłem o kilka minut swoją ceremonię oberwało mi się od starszego kolegi Faktycznie – pod kaplicą czekała już kolejka „dwóch pogrzebów”.

Trzecia parafia była w samym centrum miasta. Młody proboszcz przymierzał się właśnie do budowy nowego Kościoła. Był to człowiek pełen serdeczności i entuzjazmu. Bardzo go polubiłem. Praca – jak wszędzie – Msza, kancelaria, spowiedź. Znalazłem czas, aby kupić sobie mój pierwszy w życiu samochód – używany Volkswagen Golf. Chciałem mieć samochód, który po prostu by mi się nie psuł. Do dzisiaj nie umiem nic zrobić przy aucie. Przydały się marki przywiezione z Niemiec i koperty z prymicji.

Przy końcu lipca ja i moi koledzy z roku mieliśmy spotkanie w kaplicy seminaryjnej z arcybiskupem, który wręczył każdemu z nas dekret na pierwszą, stałą placówkę duszpasterską. Podczas głośnego odczytywania przez pasterza nazwy miejscowości przyporządkowanej poszczególnemu kandydatowi – po reszcie przechodził pomruk zazdrości, westchnienie ulgi albo współczucia. Kiedy, wręczając mi dekret, arcybiskup powiedział – „parafia Rusiec” – wszyscy wybuchnęli tłumionym śmiechem. Kilku pokazało niedwuznacznie jaką część ciała mam sobie zakorkować. Po zakończeniu ceremonii, już na poważnie, składali mi wyrazy ubolewania i współczucia. Wkrótce miałem się przekonać na własnej skórze, co to wszystko miało znaczyć.

[5] Neoprezbiter – ksiądz w czasie I-go roku kapłaństwa.


18
{"b":"89378","o":1}