To co tak pięknie brzmiało w teorii okazywało się bardzo trudne w praktyce. O tym, jak bardzo brakowało nam obecności czy choćby widoku płci odmiennej można było przekonać się obserwując kleryków na spacerach. Po całym tygodniu spędzonym nad książkami, skryptami i modlitewnikami – watachy kleryckie wychodziły na ulice Włocławka. Biedne były dziewczyny, które w tym czasie znalazły się na ich drodze, zwłaszcza latem. Chłopcy dawali upust młodzieńczej wyobraźni tłumionej przez kilka dni. Rozszerzone szeroko źrenice, przyspieszone oddechy i napięte spodnie mówiły same za siebie. Dziewczęta rozbierano wzrokiem, gwałcono i zniewalano myślami. Dochodziło do komicznych sytuacji, np. w sklepach. Wiele razy widziałem, jak klerycy oniemiali na widok ładnych ekspedientek zaczynali się jąkać, czerwienić i drżeć. Oni po prostu nie widzieli przez tydzień żadnej dziewczyny! Bardziej odważni próbowali niewinnych flirtów, ale było to bardzo niebezpieczne. Kleryka wyczuwali wszyscy na kilometr. Nie brakowało zgorszonych, usłużnych informatorów, a i towarzysz spaceru nigdy nie był pewny. Wielu takich, którzy poczuli się za bardzo na luzie, nigdy nie doczekało święceń. Nie musiało nawet chodzić o kontakty z dziewczynami. Wystarczało małe piwo wypite w kawiarni.
Czy można się zatem dziwić, że klerycy, zwłaszcza z kilkuletnim stażem, po prostu dawali sobie spokój. Woleli się niepotrzebnie nie napalać, a towarzystwa szukać wśród swoich. Kiedy ma się pod ręką miłego kolegę, a perspektywa kontaktu z dziewczyną jest tyleż zabroniona co nierealna – na skutki nie trzeba długo czekać. Efektem takiego narzuconego stylu życia były związki koleżeńsko-uczuciowe, a także seksualne. Zazwyczaj zaczynało się to niewinną znajomością, zaproszeniem na spacer, rozmową (często na zbożne tematy). Jak w każdym związku uczuciowym dwojga ludzi – jeśli zawiązywała się ta niewidzialna nić porozumienia – związek się rozwijał. Ugruntowywało go wzajemne zaufanie – bardzo ważna rzecz w seminarium. Barierą był pierwszy kontakt fizyczny – dotknięcie ręki, przytulenie, niewinny, przyjacielski pocałunek. Później wszystko szybko wymykało się spod kontroli, a zakamarków w seminarium nie brakowało.
Może to co piszę wydaje się komuś nieprawdopodobne lub wręcz kłamliwe. Oświadczam zatem otwarcie, że mam prawo pisać prawdę o zjawiskach, które miały miejsce i o rzeczywistości w której sam uczestniczyłem! Tak, mnie również to nie ominęło. Mogę złożyć własne świadectwo, że normalny chłopak, który jako nastolatek zakochiwał się dziesiątki razy w dziesiątkach dziewczyn, który miał marzenia erotyczne i właściwie ukierunkowany popęd, że ten chłopak tzn. ja sam stałem się niemal homoseksualistą. Wycofałem się (dosłownie!) w ostatniej chwili i wiem, że zawdzięczam to Łasce Bożej. Nie dziwię się jednak zupełnie tym, którzy poddali się podobnym uczuciom i zabrnęli o wiele dalej niż ja. Śmiem twierdzić, iż większość z nas, przynajmniej przez jakiś okres czasu, czuła pociąg seksualny skierowany do własnej płci. Wielu żyło w stałych, homoseksualnych związkach, które przetrwały lata. Niektórzy byli pederastami jeszcze zanim wstąpili do seminarium, dokąd przyciągnęło ich zamknięte, męskie grono.
Zakochani w sobie chłopcy łączyli się w pary. Wychodzili razem na wszystkie spacery, odwiedzali się ciągle w swoich pokojach, wykorzystywali każdy moment aby być sam na sam. W seminaryjnym parku, tzw. wirydarzu była alejka zakochanych, gęsto zarośnięta wysokim żywopłotem. Widziałem kiedyś, jak jeden z pupilków prorektora całował i obmacywał tam innego chłopca. Słyszałem jęki kąpiących się wspólnie w maleńkich, prysznicowych kabinach.
Zadziwiający był dla mnie brak reakcji ze strony przełożonych na tego typu zjawiska. Musieli przecież o wszystkim dobrze wiedzieć, a przy odrobinie szczęścia nawet to i owo zobaczyć. Wytłumaczenie może być tylko jedno – skala problemu była tak wielka, że nie warto było z nim w ogóle walczyć. Być może biskupi i przełożeni zdawali sobie sprawę, iż takie zachowania są konsekwencją ich własnych wymogów i działań. Poza tym zjawisko to dotyczyło wielu księży pracujących w parafiach. Lepiej więc było nie ruszać problemu żeby nie śmierdziało. Naturalnie, obok przyjaźni erotycznych istniały również te zdrowe, męskie, które jak już wcześniej wspomniałem, dawały nam wiele radości i pozwalały przetrwać w trudnych chwilach. Takie kleryckie, a potem kapłańskie przyjaźnie trwają często do samej śmierci. O wiele łatwiej jest dźwigać swój krzyż, gdy ktoś mający podobny ciężar potrafi na czas podać pomocną dłoń.
Powrócę jednak do moich losów za murami Seminarium Włocławskiego. Przyznać muszę, że mimo wielu niedostatków i dylematów, życie kleryka – alumna odpowiadało mi. Wypracowałem swój własny sposób na przetrwanie i chociaż sztuką było nie stracić powołania w seminarium – moje nie słabło. Tłumaczyłem sobie niedoskonałości systemu słabościami ludzkimi i na odwrót. Sam byłem grzesznym, słabym człowiekiem i może właśnie najbardziej irytowało mnie to, że inni słabi ludzie robili z siebie aniołów. W wyuczony, przewrotny sposób, często kosztem innych – swoje własne słabości kamuflowali nabożną retoryką albo pseudomistycznymi zachowaniami. Tacy klerycy – mistycy tworzyli w seminarium odrębne grupy i koła wzajemnej adoracji, manifestując w ten sposób swoją wyższość nad innymi. Nauczyłem się podchodzić do nich z pobłażaniem i dystansem. Nauka szła mi bardzo dobrze. Starałem się być towarzyski i żyć na względnym luzie. Bardzo pomagało mi poczucie humoru. Coraz częściej uprawiałem ćwiczenia kulturystyczne, co pomagało w utrzymaniu kondycji ciała i równowagi ducha. W wolnych chwilach uczyłem się również języka angielskiego i odwiedzałem czytelnię. Tak, jak chyba większość kolegów odmierzałem czas do kolejnego wyjazdu w rodzinne strony. Tych wyjazdów nie było wiele. Najbardziej oczywiście cieszyły dwumiesięczne wakacje. Wolne mieliśmy również kilka dni po sesji zimowej oraz Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy.
Kiedy nastał nowy biskup ordynariusz – Henryk Muszyński – w kleryckie serca wstąpiła nadzieja na poprawę losu – lepsze jedzenie, częstsze spacery, wyjazdy do domu itp. Zmiany rzeczywiście nastąpiły. Biskup Henryk na spotkaniu z przełożonymi i klerykami powiedział m.in, że Wielkanoc i Boże Narodzenie to Święta bardzo rodzinne, a zatem należy je spędzać w gronie najbliższych. „Dla was najbliższą rodziną są teraz współbracia z seminarium” – powiedział. Podwyższono również czesne i zaostrzono wymagania na egzaminach. W taki oto sposób po raz pierwszy w życiu nie byłem w domu na Wigilii i obu Świętach. Nawiasem mówiąc, wizyty w parafiach rodzinnych nie różniły się na ogół aż tak bardzo od seminaryjnej rzeczywistości. Kuratelę od przełożonych przejmowali nasi proboszczowie, którzy często wysługiwali się klerykami w zamian za dobrą opinię. Takie sprawozdania z pobytu alumna w parafii przychodziły regularnie do uczelni po każdych wakacjach. Niektórzy klerycy przebywali na plebaniach i w swoich świątyniach od rana do wieczora. Układali kwiaty w wazonach, zmywali posadzki, przycinali żywopłoty, trzepali dywany itp. Nie muszę chyba wspominać, że codziennie przychodziliśmy na Mszę Świętą i adorację, a w niedzielę na kilka Mszy. Ewentualne wyjazdy poza parafię musiały być uzgadniane z proboszczem, który mógł na nie nie wyrazić zgody. Te i inne wymogi dotyczyły wszystkich alumnów. Mnie osobiście najbardziej doskwierał ciągły „obstrzał”, zwłaszcza ze strony leciwych parafianek. Wychodząc w wolnych chwilach do miasta czułem na sobie spojrzenia dziesiątków par oczu, śledzących każdy mój krok. Nie mogłem wejść do sklepu monopolowego, chociaż właśnie tam sprzedawano moje ulubione ciastka. Nie wolno mi było porozmawiać z koleżanką z liceum, kupić papierosy dla ojca itd. Czułem się napiętnowany, trędowaty, wręcz nienormalny, ale takie ograniczenia dobijały mnie dopiero w kapłaństwie. W czasie moich pobytów w domu, atmosfera ciepła rodzinnego i życzliwość rodziców, były dla mnie najlepszym ukojeniem i źródłem radości. Jako jeden z nielicznych lubiłem także powroty do seminarium – do kolegów i regulaminu. Zdawałem sobie sprawę, że tam jest moje miejsce i moja droga do kapłaństwa.
Wspomniałem już o nowym włocławskim ordynariuszu – dzisiejszym arcybiskupie Gnieźnieńskim – Henryku Muszyńskim. Zetknąłem się z nim osobiście w czasie wakacji, po drugim roku studiów. Był to mój pierwszy tak osobisty kontakt z biskupem. W Diecezji Wrocławskiej, która nigdy nie była zbyt postępowa, biskupa ordynariusza otaczano wprost boską czcią. Każdy biskup to „alter Christus” – zastępca Jezusa wśród diecezjalnej owczarni. Zawsze miałem wielkie trudności (i to nie tylko ja), z odróżnieniem Chrystusa, którego reprezentował biskup – od kultu samego biskupa. Ordynariusz mieszkający w pałacu był niedostępny dla zwykłych śmiertelników, a jednocześnie sprawował wobec nich władzę absolutną (oczywiście tylko duchowną). Biskup ordynariusz mógł zrobić wszystko z podległymi mu kapłanami, zakonnikami, siostrami, klerykami itp. Znam przypadek, kiedy biskup mając złość na jednego księdza – co miesiąc kazał mu zmieniać parafie. Przez pół roku biedak wpadł w nerwicę, zniszczył przez przeprowadzki wszystkie meble i stał się pośmiewiskiem całej diecezji. Kiedy biskup ze swoją świtą miał przyjść do seminarium wyznaczano jednego z kleryków, który miał przed ekscelencją otwierać wszystkie drzwi. O fanaberiach biskupów można by napisać trylogię. Powrócę jednak do ówczesnego, nowego „ojca” Diecezji Włocławskiej.
'Podczas dwumiesięcznych wakacji obowiązywał nas dwutygodniowy dyżur w seminarium. W czasie takiego dyżuru kiedyś rano zadzwonił telefon. Dzwonił kapelan samego ordynariusza. Okazało się, że ksiądz biskup wprowadza się do pałacu i potrzebuje natychmiast dwóch kleryków do pomocy przy układaniu książek. Poszedłem na ochotnika z bliskim kolegą. Zostaliśmy zaprowadzeni do salonu o bardzo wysokich ścianach, całych zabudowanych regałami na książki, na środku pokoju, na stylowym fotelu siedział sam książę Kościoła. Przywitał się z nami podając dłoń do ucałowania, po czym wydał rozkazy. Nasza praca polegała na tym, że braliśmy do ręki książkę z ogromnej sterty leżącej w drugim pokoju. Z tą książką biegliśmy do biskupa, a on palcem wskazywał dla niej miejsce. Cały czas siedział przy tym na fotelu i popędzał nas. Po kilku godzinach takiej bieganiny nadeszła pora obiadowa. Pech chciał, że w tej samej chwili nastąpiło oberwanie chmury. Biskup kazał nam biec do Seminarium i wrócić za pół godziny. Zanim wyszliśmy, zasiadł przy stole, a dwie siostry zakonne zaczęły mu usługiwać, nakładając potrawy na srebrną zastawę! W tym samym czasie rodzona siostra biskupa – która przyjechała mu pomóc – jadła w kuchni. Głodni pobiegliśmy do seminarium, ale zdążyliśmy zjeść tylko cienką zupę. Biegiem w potokach deszczu wróciliśmy do pałacu. „Spóźniliście się trzy minuty” – przywitał nas biskup. Bieganina przy książkach trwała prawie do wieczora. Byliśmy u kresu sił, bowiem prawie za każdym razem, kiedy kładliśmy książkę na miejsce, trzeba było także przytaszczyć tam wcześniej drewniane schodki. Przez cały dzień pracy we „trójkę” nasz chlebodawca ani razu nie zaszczycił nas uśmiechem, nie wdawał się w żadną rozmowę. Raz tylko zapytał, czy uczymy się języków obcych i jakie mamy oceny. Jak żyję nie widziałem większego bufona. Nie zdziwiło nas, że na koniec zamiast słowa „dziękuję” usłyszeliśmy – „macie chłopcy”. Dostaliśmy dwa snikersy.