Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Spieszę zatem z wyjaśnieniem, iż dotykając tak delikatnego, a zarazem trudnego tematu – dochowam świętej tajemnicy spowiedzi tj. nie ujawnię danych personalnych konkretnych penitentów, ani też żadnych okoliczności, mogących naprowadzić kogokolwiek na osoby przeze mnie spowiadane. Wszelkie skojarzenia są również bezprzedmiotowe i zbędne, gdyż same miejsca, w których odbywały się te spowiedzi, trudno jest mi dzisiaj zliczyć. Z pewnością nie będą to dwie lub trzy, ale około setki parafii – na wsiach i w miastach; przy okazji odpustów, wizytacji biskupich; rekolekcji – adwentowych, wielkopostnych, okresowych, okolicznościowych, stanowych i wielu, wielu innych, a także wielokrotnie w tych samych miejscach.

Zawsze uważałem i będę uważał, iż relacjonowanie treści spowiedzi przez kapłanów (chociażby bezosobowo) jest wielkim nietaktem. Niestety, jest to jeden z dominujących tematów księżowskich spotkań, odpustów, a zwłaszcza – na gorąco – rekolekcyjnych biesiad przy wspólnym stole.

Dlaczego mimo to chcę poruszyć, a nawet pokusić się o zgłębienie tego zupełnie wyjątkowego tematu? Przede wszystkim z dwóch powodów: w celu ujawnienia prawdy (jest to pierwszorzędny cel tej książki) oraz dla próby odpowiedzi na zasadnicze pytanie, które dręczy wielu spośród nas – czy tzw. spowiedź uszna jest w ogóle konieczna i potrzebna? Zresztą, nie będę robił nic innego jak tylko, wzorem rekolekcjonistów, potępiał grzechy, a nie tych, którzy je popełniają! Księża dość często przytaczają przykłady konkretnych spowiedzi, np. na kazaniach, w celu „duszpasterskiego pouczenia”. Choć wypadłem z „branży”, pozwolę sobie i ja na pewne refleksje.

Pan Jezus nigdy nie sprecyzował na czym powinien polegać sakrament pokuty i czy w ogóle powinien być sakramentem. Powiedział tylko: „…Którym odpuścicie grzechy są im odpuszczone, a którym zatrzymacie są im zatrzymane…” [2] – co może odnosić się nie tylko do uczniów, ale do każdego człowieka, który „odpuszcza swoim winowajcom”. Założyciel Kościoła nie wspomniał ani słowem o konieczności wyznawania grzechów apostołom czy też kapłanom, których wcale nie powoływał. Sam odpuszczał je bez żadnych spowiedzi, ale Jemu nie były potrzebne wyznania. W Kościołach Protestanckich również nie ma czegoś takiego, jak spowiedź indywidualna – uszna; jest natomiast wspólnotowe, ogólne przyznanie się do słabości i popełnionych win, poprzedzone osobistym rachunkiem sumienia. Ma to miejsce w czasie nabożeństwa i przypomina naszą spowiedź powszechną na Mszy Świętej: „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i Wam Bracia i Siostry, że bardzo zgrzeszyłem…” itd. – po której kapłan wypowiada formułkę rozgrzeszenia. Według doktryny katolickiej, tzw. Confiteor gładzi jednak tylko grzechy lekkie, czyli powszednie. Wszystkie inne, tj. ciężkiego kalibru, wymagają osobnego wyznania i odpuszczenia. Jakoś jednak ludzie bez tego żyli, skoro dopiero IV Sobór Laterański w 1215 r. wprowadził obowiązek dorocznej spowiedzi świeckich u swoich proboszczów (ten sam Sobór usiłował usankcjonować celibat). Od teorii do praktyki nigdy jednak nie było w Kościele zbyt blisko. Dopiero w 1614 r. nakazano wyposażać wszystkie świątynie w konfesjonały, nazywane dziś przez księży – „budami”, „dziuplami” i „kiblami” (od zostawianych przez ludzi „nieczystości”). To, co ludzie opowiadają na spowiedziach, może być tematem dramatów, kryminałów, erotyków i powieści biograficznych. Na temat ludzkich spowiedzi można by napisać całą bibliotekę rozpraw i prac naukowych. Jest to, bez wątpienia, jedna z najbardziej interesujących dziedzin w szeroko pojętej nauce o człowieku. Kapłani występują tu zarówno w roli profesorów jak i uczniów; lekarzy i pacjentów. Przede wszystkim są jednak, a raczej mają okazję być wspaniałymi badaczami, dla których (zwłaszcza tych młodych) – po latach teoretycznych przygotowań i bezowocnych poszukiwań – otwierają się nagle niezgłębione, niewyczerpane pokłady wiedzy twórczej – namacalnej i inspirującej. Taka wiedzę gwarantuje ludzka dusza ze wszystkimi jej zakamarkami. Spowiedź to dla księdza ogromne pole do działania, a jednocześnie jedna z najlepszych dróg samorealizacji osobistego powołania. Może uczynić z niego dusz – pasterza, w pełnym tego słowa znaczeniu lub nawet dusz – uzdrowiciela. Taki niezwykle bliski, intymny kontakt z drugim człowiekiem daje niepowtarzalną okazję przebicia się przez maskę pozorów i zahamowań, którą nosi każdy z nas; wniknięcia do głębi ludzkiego wnętrza, przy którym najbardziej skomplikowany układ mikroprocesorów jest prosty i banalny jak gra w kółko i krzyżyk.

Zamknięty, wewnętrzny świat pojedynczego człowieka wcale nie jest „mały” (jak zwykliśmy go określać). Jest raczej pomniejszonym, mikroskopijnym odbiciem całej ludzkości. Każdy człowiek jest wypadkową innych ludzi – świata w którym wszyscy żyjemy. W tym świecie przenikają się nawzajem miłość i nienawiść, prawda i fałsz, cierpienie i złuda szczęścia. Nieliczne chwile spełnienia i radości zlewają się ciągle z goryczą smutnych i tym bardziej dotkliwych porażek, im wspanialszy wydawał się sukces, który je poprzedzał. Człowiek wydaje się ciągle żyć w wielkim, pierwotnym ogrodzie, który stworzył dla niego Bóg. Wędrując po ścieżkach tego ogrodu ludzie, najczęściej po omacku, zrywają z napotkanych po drodze drzew różne owoce. Są to owoce dobra i zła. Kto skosztuje skażony złem owoc – przekaże jego cierpki smak innym. Podobnie jest z owocem dobrym – jego słodycz przyciąga tych, którzy sami go wcześniej szukali. Ten ogród ma jednak niewiele wspólnego z Rajem. Wielu stworzyło jego własną mapę. Sami nanieśli na niej drogi; znaki nakazu, zakazu i przyzwolenia. Ci synowie Ewy spróbowali już kiedyś owocu z drzewa poznania dobra i zła, a następnie sami określili gatunki poszczególnych drzew w ogrodzie.

Tych samozwańczych „ogrodników” przybywa i przybywać będzie proporcjonalnie do wymierania ostatnich, prawdziwych przewodników po ogrodzie życia. Powszechny na całym świecie kryzys autorytetów moralnych, w tym zwłaszcza autorytetu kapłana, musiał przynieść cierpkie owoce zła. Ludzkość przełomu drugiego i trzeciego Tysiąclecia jest już genetycznie skażona relatywizmem moralnym i sobiepaństwem. Przejawia się to w wybiórczym – selektywnym traktowaniu Przykazań Bożych. Człowiek sam najchętniej postawiłby się na miejscu Boga i Najwyższego Prawodawcy. Prawo naturalne, zaszczepione w sercu każdego człowieka, nie stanowi na ogół ostatecznej instancji przy wyborach pomiędzy dobrem i złem. Ludzie coraz częściej naginają je i dopasowują do własnej drogi, którą sobie obrali w życiu. Tłumaczą to trudnymi warunkami, złożoną sytuacją, sprzysiężeniem losu itp.

Zdrada żony przestaje być zdradą, gdy np. małżonek ją zaniedbuje albo sam zaczyna być podejrzewany o niewierność.

Nadużywanie alkoholu to „naturalna konsekwencja” życia w ciężkich czasach i „konieczność odreagowania” stresów.

Kłamstwo, choć czasem bywa wskazane, np. w wypadku czyjejś nieuleczalnej choroby, jest chyba najłatwiejsze do wytłumaczenia.

Zawyżanie cen, oszustwa w interesach, podatkach – to domena ludzi „operatywnych i przedsiębiorczych”, mających tzw. bajer i smykałkę do robienia pieniędzy, a więc cechy wybitnie pozytywne, których się zazdrości.

Nawiasem mówiąc Kościół Katolicki, w odróżnieniu np. od kościołów protestanckich, w ogóle nie piętnuje takich (powszechnych przecież) zachowań, związanych z szeroko pojętą sferą uczciwości i kultury.

Kradzież w miejscu pracy nie jest już kradzieżą, ale usprawiedliwioną, np. niską pensją, koniecznością dorobienia. Niekiedy jest wręcz zasługą, w imię godnego utrzymania rodziny.

Słuchałem przedziwnie szczerych spowiedzi ludzi, którzy mieli autentyczne wyrzuty sumienia, ponieważ nie wykorzystali sprzyjających okoliczności do… złodziejstwa! Naturalnie ich grzech polegał na tym (mieli tego świadomość), iż nie powinni mieć takich wyrzutów. Ogromna większość nie ma podobnych skrupułów, a możliwość „zorganizowania” sobie czegoś na boku – określa mianem życiowej zaradności i sprytu.

Kiedyś spowiadałem zawodowego kieszonkowca, z kilkuletnim stażem i „bez wpadki” (jak sam zaznaczył!) – tłumaczącego swoje postępowanie w dość makabryczny sposób. Na początku lojalnie zadeklarował się jako złodziej, ale „nie bez sumienia i wrażliwości”; okradał mianowicie tylko „dzianych” gości – nigdy starców i dzieci (napomknął mimochodem, że i tak nie opłaca się w takich wypadkach ryzykować). Na swoje usprawiedliwienie miał cały szereg argumentów. Przede wszystkim – jest bezrobocie, a on nie ma innego wyuczonego zawodu. Okrada tylko z tego, co ludzie noszą w kieszeniach – pozbawia ich zatem tylko niewielkiej części środków do życia. Przez swoje występki, zmusza ofiary kradzieży do większej ostrożności i daje im (co prawda nie darmową) naukę na przyszłość. „Zresztą” – podsumował – „w moim fachu jest taka konkurencja, że gdybym odszedł – o mój rewir by się biło zaraz kilku innych doliniarzy”.

Wbrew pozorom cieszyły mnie takie spowiedzi i to bynajmniej nie ze względu na ukryty w nich humoryzm. Samo podejście do konfesjonału człowieka o tak zwichniętym sumieniu jest wielkim zwycięstwem maleńkiej cząstki iskierki Bożej Miłości, która tli się jeszcze w zakamarkach jego duszy. Trzeba ją tylko rozdmuchać i przenieść z kopcidła na palenisko, ale to niezwykle trudne zadanie. Zawsze starałem się w takich wypadkach, już na początku, uświadomić penitentowi to wielkie zwycięstwo, które już odniósł. Pan Bóg sam szuka i najbardziej kocha owce, które są daleko od Niego i zagubiły się, a największą radość sprawiają Mu powroty tych marnotrawnych. Im bardziej są wyłajdaczone, splugawione i wyzute z godności Jego dziecka – tym bardziej raduje się z ich powrotu.

Jeśli już jesteśmy przy Siódmym Przykazaniu, to warto wspomnieć o nagminnie wyznawanym grzechu okradania rodziców przez dzieci. Te ostatnie, jeśli w ogóle się z tego spowiadają, robią to przeważnie „dla porządku” – „co to za kradzież, kiedy bierze się praktycznie ze swojego”? Dziwić się dzieciom, skoro 99% proboszczów wydaje pieniądze z „tacy” i puszek – przeznaczone na utrzymanie świątyni i inne, często charytatywne cele – na swoje własne potrzeby! Różnica polega na tym, że oni się z tego nie spowiadają. Wielu nie zadaje sobie nawet trudu wymiany drobnych na konkretną kasę, jeżdżąc z sakwami moniaków i płacąc za wszystko: od pietruszki, po „loda” u przydrożnej „tirówki”.

[2] Jan 20, 23.


20
{"b":"89366","o":1}