Jednym z najczęściej poruszanych tematów podczas spowiedzi jest cała sfera kontaktów młodych ze starymi – najczęściej są to antagonizmy pomiędzy dziećmi i rodzicami. Wprost nie do wiary, jak ogromne żniwo zbiera w naszych domach – odwieczny zresztą – konflikt pokoleń. Bez przesady – chyba w co drugiej spowiedzi rodzica lub rodzicielki słyszałem narzekania, a czasem nawet gromy i pioruny rzucane pod adresem własnych „pociech”. Tak samo było w odwrotną stronę, z tą jednak różnicą, że w bardziej oględny i wyważony sposób. Zdarzały się skrajne wypadki, kiedy rodzice (korzystając zapewne z bliskości Pana Boga i okazji natychmiastowego rozgrzeszenia) złorzeczyli swoim dzieciom, a nie do rzadkości należało wyrażanie swojego żalu z powodu wydania na świat wcielonego „diabła”. Zazwyczaj w takich wypadkach przypominałem „wołom jak cielętami byli”, ale często w duchu musiałem przyznać im rację. Jak powszechnie wiadomo „w młodym ciele, młode ciele” nie zawsze wie to, co wie wół – chociażby z racji swego wieku, a i samo młode ciało rzadko sprzyja głębszej refleksji. Nie trudno się domyśleć, że młodzież najczęściej zarzuca „wapniakom” ograniczanie wolności i ogólnie pojętych praw jednostki. „Dopóki jest na moim utrzymaniu ma robić to co mu (jej) każę” – to najczęściej używany argument rodzicieli. Bezprzecznie jednak rodzicami kieruje zawsze troska o własne potomstwo. Fakt, że zagłaskać można czasem „na śmierć”, a trzymanie milusińskich „pod kloszem” przeważnie nie wychodzi im na dobre; ale przyznam się, że w przypadkach takich konfrontacji zazwyczaj brałem stronę starszyzny. Zadziwiające, iż młodzi ludzie znajdują sobie często popleczników wśród dziadków i babć. Nierzadko dzieje się to ze szkodą dla samych pupilków; nie sprzyja ich wychowaniu, a już na pewno ogólnej atmosferze w rodzinie.
Podobnym problemem są przysłowiowe już antagonizmy w relacjach teściowa – synowa, zięć (zdecydowanie rzadziej podpada teść). Tu, jeśli dojdzie już do wojny – jest ona długa i wyczerpująca dla wszystkich, często krwawa (dosłownie!), a jej wynik to zwykle rozpad młodego małżeństwa. Reszta włosów jeżyła mi się na głowie, gdy słyszałem klątwy rzucane na znienawidzone synowe albo obmierzłe do cna „teściówki”. Ze zdumieniem rozpoznawałem często w tych ostatnich, wierne aktywistki kółka różańcowego, które na wyścigi łykały „opłatek” przy ołtarzu. Na ich szczęście Chrystusa pod postacią chleba przyjmuje się do „serca”, a nie do żołądka – gdyż niechybnie dostałyby niestrawności. Do takich starych sekutnic prawie nie docierały argumenty o prawie młodych do własnego wyboru, wypracowania wspólnego kompromisu, nieskrępowanych decyzji; a także o tym, że prawda leży często po środku, a ukochany synuś nie musi mieć ciągle racji i być zawsze pokrzywdzony. Znałem wiele zgodnych, kochających się małżeństw, które zniszczyło ciągłe włażenie z buciorami w ich własne życie. Obłudne wiedźmy miętolące całymi dniami różaniec; największe przydupasy proboszczów i jednocześnie ich największe „obrabiarki”, dla których podżeganie i podjudzanie stało się pożywką na starość, a może raczej eliksirem młodości, który trzyma je przy siłach i nadaje „sens” życiu!
Te pełne zaciętości i jadu konfesyjne wyznania „skruszonych pokutniczek” przywodzą mi na myśl scenę i (dla odmiany) komiczny tekst z filmu pt. „Sami swoi”, kiedy to seniorka rodu Pawlaków czując, że niedługo przeniesie się do „krainy wiecznych łowów”, pouczała resztę rodziny jak muszą walczyć z „Kargulowym plemieniem” – do grobowej deski i ostatniego Kargula. „Sądy sądami, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie!” – skwitowała staruszka, wymachując w ręku poniemieckim granatem.
Nie sądźcie, że potępiam w czambuł wszystkie świekry jak leci. Broń Boże! Znam chyba tyleż przykładów negatywnych co pozytywnych, ale jednego z nich nie zapomnę do końca życia. Uczestniczyłem w całym tym dramacie jako postronny obserwator i bynajmniej nie w charakterze spowiednika.
Cała rzecz rozegrała się w Ozorkowie. Był tam zwyczaj odwiedzania wszystkich chorych, którzy nie mogli o własnych siłach przychodzić do świątyni. Spowiedź, Komunia Święta i parę minut rozmowy z kapłanem, która polegała na mniej lub bardziej udanej próbie pocieszenia, miało dać tym nieszczęsnym ludziom choćby namiastkę kontaktu z Bogiem i odrobinę nadziei. Czuli się w ten sposób autentycznie dowartościowani – przychodził do nich ksiądz! Miało to miejsce w każdy pierwszy piątek miesiąca. Na podstawie otrzymanego od proboszcza planu – odszukiwałem ludzi przykutych do łóżek, wózków inwalidzkich, poruszających się o kulach lub zbyt słabych, aby dotrzeć do progów kościoła. W jednym z takich domów natrafiłem na matkę, która z ciężkim sercem zaprowadziła mnie do pokoju córki, leżącej bezwładnie na łóżku. Choroba mówiła sama za siebie – stwardnienie rozsiane w ciężkim stadium. Dziewczyna około 30 – letnia nie mogła się już wyspowiadać. Nie była w stanie wypowiedzieć żadnego zrozumiałego słowa. Jej ręce trzepotały po pościeli, a z oczu (kiedy mnie ujrzała) popłynęły łzy. Historię nieszczęsnej córki opowiedziała mi matka.
Agnieszka wyszła za mąż przed ośmiu laty. Była zakochana i szczęśliwa jak nigdy w życiu. Jej wybranek był tym pierwszym, wymarzonym, z którym chciała spędzić resztę swojego życia. On, czuły i kochający – zdawał się nie widzieć poza nią świata. Zapewniał o dozgonnej miłości i wierności. Początek bajkowy, jakich wiele. Kłopoty zaczęły się w chwili, gdy dziewczyna spostrzegła pierwsze oznaki choroby. Zaczęła walkę z czasem. Niemal instynktownie zapragnęła mieć dziecko i nieomal w ostatniej chwili udało się jej, gdyż mąż dowiedziawszy się o chorobie żony zaczął się od niej odsuwać, a po paru miesiącach wyprowadził się do swojej matki – po usilnych namowach tej ostatniej. Co więcej – matka kategorycznie zabroniła mu odwiedzać żonę, bo w przeciwnym wypadku wyrzuci go z domu i… „będzie musiał do końca życia podcierać dupę kalece”. Tymczasem kaleka, jeszcze wówczas całkiem sprawna, szczęśliwie urodziła piękną, zdrową córeczkę. Wkrótce po tym wydarzeniu jej stan pogarszał się z tygodnia na tydzień. Wycieńczona ciężkim porodem dziewczyna, nie miała dość sił do walki ze straszną chorobą. Trzymała się jednak bardzo dzielnie. Motywacją i całą nadzieją była teraz dla niej (po odejściu męża) maleńka Dorotka. Dzieckiem opiekowała się wspólnie z matką która, choć mieszkała w innym miejscu, każdego dnia spędzała wiele godzin z córką i wnuczką. Tymczasem teściowa nie próżnowała – postanowiła za wszelką cenę odebrać dziecko matce. Nie kierowały nią bynajmniej żadne wzniosłe uczucia, a już na pewno nie dobro maleństwa. Według jej planu – syn miał na zawsze pozostać z nią, a dziecko odbierze Agnieszce „za karę”. Była przekonana, że Agnieszka z pełną świadomością i premedytacją wyszła za Andrzeja, wiedząc o swojej chorobie, aby związać mu życie i zrobić z niego pielęgniarza. W końcu dopięła swego – sąd przyznał ojcu opiekę nad dzieckiem, uznając jednocześnie matkę za niezdolną do jego wychowania Po wyroku stan Agnieszki znacznie się pogorszył. Mogła już tylko leżeć i płakać z żalu za dzieckiem. Razem z nią rozpaczała zbolała matka. Ta maleńka istota, którą im zabrano, była dosłownie jedyną radością ich życia, które w przypadku córki wypalało się teraz z każdym dniem. Babcia Dorotki na kolanach prosiła teściową i zięcia, aby choć na kilka minut w tygodniu pozwolili przyprowadzić ją do córki – bezskutecznie. Nowa opiekunka stwierdziła bez ogródek, że „widok ciężko chorej kobiety mógłby przestraszyć małą”.
Trudno mi opisać ból, jaki wyrażały zmęczone, przekrwione oczy Agnieszki. Ściskała w rękach oprawiony obrazek dziecka. Wyła, trzęsła się i łkała nie mając już łez do płaczu. Straciła wszystko co miała – małżeństwo, młodość, marzenia, plany, jedyne dziecko i wszelką nadzieję. Czekała na śmierć. Cóż miałem jej powiedzieć – że „Bóg Jest Miłością?”
Powyższą historię, nie mającą wiele wspólnego z tematem spowiedzi, przytoczyłem nie bez powodu. Niech będzie ona przeciwwagą dla innej, jeszcze bardziej makabrycznej, której finałem było prawdziwe morderstwo.
Popełniła je synowa na znienawidzonej świekrze. Przez kilka miesięcy podtruwała ją, dodając systematycznie do posiłków niewielkie dawki trucizny na szczury. Prawie 80 – letnia staruszka, nie mająca do tej pory poważniejszych kłopotów ze zdrowiem, zaczęła nagle odczuwać silne bóle brzucha i opadać z sił. Miejscowy doktor nauk medycznych zalecił kurację ziołami i ścisłą dietę. W aromatycznych ziółkach strychnina rozpuszczała się nadzwyczaj dobrze. Kobietę nękały notoryczne wymioty. Umierała powoli pod wpływem trucizny i ciągłego niedożywienia. Lekarz, na podstawie czarnej barwy wymiocin, wydał ostateczną diagnozę: zaawansowany rak żołądka. Po tym wyroku synowa, „opiekująca się troskliwie” zbolałą „mamusią”, zwiększyła radykalnie dawki i wkrótce nastąpił zgon. Naturalnie z okazji pogrzebu zrozpaczona morderczyni, wraz z innymi członkami rodziny, przystąpiła do spowiedzi. Zatajając śmiertelny grzech, przyjęła następnie świętokradzko Komunię Świętą.
Zamordowana starsza kobieta była za życia uosobieniem dobroci i serdeczności. Kochała i szanowała ją cała rodzina. Cieszyła się ogólną sympatią sąsiadów i znajomych. Cicha, pokorna; zawsze skora do pomocy dzieciom, zwłaszcza odkąd zmarł jej mąż – pragnęła poświęcić się im bez reszty. Chciała spędzić resztę swego życia ciesząc się ich szczęściem oraz upragnionymi wnukami. To właśnie było głównym powodem, dla którego oddała synowi i jego wybrance solidny, przestronny dom i niemałe gospodarstwo. Popełniła jednak jeden błąd, który kosztował ją życie – zatrzymała dla siebie jeden (zdaniem synowej – „najpiękniejszy”) spośród czterech pokoi. Jej „ingerowanie” w życie młodych sprowadzało się do gotowania dla nich obiadów i pomocy w gospodarstwie, na miarę nadwątlonych wiekiem sił.
Jednak młoda synowa zapragnęła być jedyną panią domu i gospodynią „całą gębą”. Marzył jej się duży salon z kominkiem w pokoju teściowej. Mierziła ją obecność „starej” kiedy przyjmowała w domu swoje towarzystwo, choć tamta siedziała wówczas za dwoma ścianami. Starzy ludzie – jak później wyznała – zawsze działali na nią przygnębiająco: „wydawało mi się, że w moim nowym, wymarzonym domu po prostu śmierdzi od tej starej”.