Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„ -. NIE BIERZ PRZYKŁADU Z TEGO WSZYSTKIEGO CO JEST ZŁE…”

Przeniknęło to do podstaw mojej egzystencji, a duch mój załkał ze wzruszenia. Oto mój Pan przemówił do mnie! Ten sam, do którego mama składała mi dziecięce rączki i pokazywała na wielkim obrazie w sypialni. Odezwał się w końcu – po kilkunastu latach milczenia – kiedy przyzwyczaiłem się już do tego, że najbardziej żarliwa modlitwa jest zawsze i tylko monologiem. Denerwowało mnie nawet ostatnio, jak księża mówili, że trzeba z Bogiem „rozmawiać”, „wsłuchiwać się w Jego głos”. Aż tu nagle coś takiego!!!

Światło tymczasem zaczęło się oddalać. Chciałem za wszelką cenę z Nim pozostać, tym bardziej, iż czułem wyraźną, obopólną tęsknotę, towarzyszącą naszemu pożegnaniu. Nagle ocknąłem się w swoim ciele i wszystko prysnęło jak bańka mydlana.

Rzuciłem się natychmiast z łóżka na podłogę i dłuższy czas, leżąc na twarzy, modliłem się do Jezusa. To była nade wszystko modlitwa wdzięczności i uwielbienia. Dziękowałem za niezwykłe wyróżnienie, które mnie spotkało. Właśnie mnie! Z czasem zdałem sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności i zobowiązania. Otrzymany dar musi procentować. Nie wolno go „zakopać” na później lub co gorsza zupełnie zaprzepaścić. Tymczasem jednak cały trząsłem się ze wzruszenia i uniesienia, jakiego nigdy przedtem w swoim życiu nie doświadczyłem. Zacząłem w końcu pospiesznie analizować treść przesłania. Zrozumiałem, że odnosi się ono zarówno do teraźniejszości, jak i do całej mojej przyszłości. Mój aktualny stan ducha tłumaczył doskonale słowa upomnienia i przestrogi. Nie miałem cienia wątpliwości – Jezus przyszedł aby mnie ostrzec, wyprostować życiowy zakręt, w który bezmyślnie wszedłem. Nie zrobił tego w formie nagany, jako sędzia. Wyczułem w Nim raczej przyjaciela, starszego brata albo ojca, który podtrzymuje swoje dziecko, uczące się bezradnie stawiać pierwsze kroki.

Zerwałem się z podłogi i wybiegłem z pokoju. Wiedziałem, że muszę powiedzieć wszystkim o Jego miłości i o tym, że ON NAPRAWDĘ JEST! Przyszedł do mnie i uzdrowił z duchowej niemocy, marazmu, niewiary. Tchnął w moją duszę ożywiające tchnienie nadziei, pewności… iż On jest ze mną i nigdy mnie nie opuści! Zaczynało świtać.

„Mamo, Tato wstawajcie!!!” – darłem się na całe gardło. Postawiłem na nogi cały dom. Rodzice zrazu mi nie dowierzali, ale przekonał ich mój pałający wzrok i niezwykłe wzruszenie. Cieszyli się razem ze mną, ale tego było mi za mało. Chciałem (autentycznie!) biec do dzwonnicy – obudzić całe miasto, nawracać i nauczać wszystkich na rynku. Niemal siłą zatrzymali mnie w domu – „…dziecko, kto ci uwierzy; wyśmieją cię tylko, wezmą za wariata!…” Bardzo powoli przyszło opamiętanie i zdrowy rozsądek wziął górę nawet nad „mocą z wysoka”, którą czułem w każdej komórce swojego ciała, wypełnionego nowym tchnieniem. Jakże rozumiałem wówczas apostołów nawracających tłumy po Zesłaniu Ducha Świętego albo idących na śmierć męczenników z imieniem Jezusa na ustach. „…Skoro Bóg z nami, któż przeciwko nam!…” „…Cóż może uczynić nam człowiek!…”

– brzmiały mi w sercu słowa Pisma Świętego.

Jednak spasowałem, oprzytomniałem, a z czasem nabrałem nawet pewnego dystansu do tego wydarzenia. To było niezwykłe tylko z ludzkiego punktu widzenia. Przekonałem się nie raz, iż „…Bóg jest z tymi, którzy Go miłują…”, a jeszcze bliżej – grzeszników zagubionych i znękanych życiem. Stoi obok każdego z nas. Patrzy, jak Jego dzieci bawią się zabawkami, które im dał. Cieszy się naszym szczęściem, smuci naszymi porażkami. Jest dumny z naszych dobrych wyborów. Jak każdy rozsądny ojciec, który ukształtował swoją latorośl, aby oddać ją światu – tak i On, szanując naszą wolność i nie ingerując w nasze życie, czeka cierpliwie na efekty swojego wychowania. Pozwala dzieciom bez opamiętania grać w „totka”, „rżnąć” na całego w „pokera” zwanego życiem i zegrać się do ostatniego grosza, do cna wszelkiej przyzwoitości i zdrowego rozsądku. Wie bowiem najlepiej, że na końcu tego miotania się w całym tym ziemskim gównie czeka nas „magiczna szóstka” i „rozbity bank”

– Niebo.

To, iż wobec mnie zachował się inaczej – ingerując w tak ewidentny sposób – może świadczyć o moim szczególnym wybraniu i przeznaczeniu lub (równie dobrze) o jego kaprysie Władcy. Z dwojga tych powodów wolałbym już ten drugi. Tak wielka łaska Boga domaga się bowiem odpowiedzi ze strony człowieka. Z perspektywy czasu coraz bardziej zacząłem sobie z tego zdawać sprawę. Chwilami byłem nawet zły. Przecież taki dar fizycznego wręcz objawienia to ogromne zobowiązanie i ciężar na resztę życia! Pożytek z tego jeden: mam 100% pewności że Bóg istnieje, a to jest bardzo ważne – niemal każdy człowiek ma co do tego, choć chwilowo, pewne wątpliwości. Ja ich nie mam, ale za to mam poważną zgryzotę. Jak echo brzmią w moich uszach inne słowa Zbawiciela: „…Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie…”. Dziękuję więc pięknie za takie wyróżnienie!

Spotkanie z Jezusem i posłanie, które zostawił zaowocowało moją natychmiastową i w miarę trwałą przemianą. Setki, tysiące razy powtarzałem sobie ten maleńki fragment Objawienia Bożego skierowany tylko do mnie. Robiłem setki, tysiące egzegez i rozmyślań nad tym jednym, jedynym zdaniem. Jakże wielka mądrość jest w nim zawarta! Bóg dał jasno do zrozumienia, że nikt z nas nie jest tak naprawdę zły, a jedynie naśladujemy „…to wszystko, co jest złe…” – nie (złych) ludzi zatem, ale zło – obiektywnie, realnie wokół nas istniejące. Celowo mówię tu ogólnie o „nas”, chociaż to przesłanie odczułem wówczas wybitnie indywidualnie. Przekonałem się wielokrotnie, że obawa przed jakimkolwiek wybraniem akurat mojej osoby, tkwi we mnie podświadomie niemal jak obsesja. Słowa wyryte w duszy, niejako wbrew woli, wywarły wpływ na moje dalsze losy.

Zmieniłem radykalnie swoje postępowanie. Życiowe decyzje, jak dawniej starałem się konsultować z wolą Bożą, a konkretnie z ewangelicznymi pouczeniami Jezusa. Do dzisiaj taki właśnie jest mój podstawowy „przepis” na bycie dzieckiem Boga, bratem każdego człowieka i spokój sumienia – zawsze, gdy mam dokonać wyboru, stawiam na swoim miejscu Jezusa i czekam na natchnienie: jak On zachowałby się na moim miejscu? Biorę przykład ze wszelkiego dobra, które mój Nauczyciel zasiał na ziemi, a przynajmniej usilnie, z różnym skutkiem się staram. Wkrótce zerwałem z nieodpowiednim towarzystwem – po tym jak, z jednym wyjątkiem, okazało się nieprzychylne mojej nowej ewangelizacji. Wróciłem też do namiętnej lektury tekstów biblijnych; częstej, prywatnej modlitwy – czasami aż do „utraty tchu” i zupełnego zapamiętania. Jednym słowem wyprostowałem swoje życiowe zakręty i zgodnie z nowym motto zacząłem „po Bożemu” załatwiać swoje sprawy. Niestety, a może…kto wie… tak musiało się wszystko potoczyć, „po Bożemu” znaczyło wówczas dla mnie „po kościelnemu”. Siłą rzeczy przylgnąłem więc na powrót do Kościoła, księży i…tak doszło do mojego wstąpienia do Seminarium Duchownego we Włocławku. Reszta jest znana z mojej pierwszej książki, więc nie będę się powtarzał.

Powyższą historię zamieściłem dopiero teraz, gdyż w pierwszej pozycji pragnąłem skupić się raczej na prozie kapłańskiego życia, bez głębszych kontekstów i dalszych dociekań. Nade wszystko jednak bałem się łatki „nawiedzonego dziwaka” lub po prostu „świra”, a w konsekwencji odrzucenia całej książki. Teraz, po niezwykle ciepłym przyjęciu „Byłem księdzem”, mogę już sobie na to pozwolić. To cudowne objawienie będące, bez wątpienia, punktem zwrotnym w moim życiu, relacjonowałem niewielu ludziom. Uznałem, iż najwyższa pora żeby to nadrobić. Ci nieliczni, którzy słyszeli o wszystkim z moich ust – uwierzyli mi. Pragnę z całego serca, aby powyższa historia pogłębiła również Waszą wiarę – Drodzy Przyjaciele

– i przemieniła Wasze życie. Co do jej autentyczności: ręczę za to swoją własną duszą! Amen.

Pragnę jeszcze, w kontekście tego co opisałem, poruszyć sprawę mojego odejścia z kapłaństwa. Pisałem o tym dość obszernie w poprzedniej książce, ale nie wspomniałem, jak wielki wpływ na tę decyzję miało posłanie Jezusa, skierowane do mnie przed laty. Chociaż postawiło to jedynie kropkę nad „i”, to bez wątpienia zaważyło o wiele bardziej niż np. moja znajomość z obecną żoną. Naturalnie kluczem do zrozumienia motywów tamtej decyzji i pierwszorzędnym powodem było niemal równie cudowne nawrócenie z drogi kłamstwa i obłudy. Zresztą, nie potrzeba było nadzwyczajnej ingerencji „z góry”, żeby zobaczyć o co naprawdę chodzi w hierarchicznym Kościele Katolickim. Błędny system, którym od wieków rządzi i kieruje MAMONA oraz pragnienie władzy, dominacji – to wszystko zraziło mnie i miało decydujący wpływ na moją decyzję o odejściu z kapłaństwa. Dla nikogo jednak – z wielu względów – nie jest to decyzja łatwa ani przyjemna. Kiedy więc, przyszło do jej ostatecznego powzięcia

– przypomniałem sobie słowa Zbawiciela: „Nie bierz przykładu z tego wszystkiego, co jest złe” – i… nie wahałem się ani chwili dłużej.

ROZDZIAŁ IV Z CZEGO SPOWIADAJĄ SIĘ LUDZIE?

Zanim poruszę ten jedyny w swoim rodzaju temat i spróbuję odpowiedzieć na powyższe pytanie, chciałbym uspokoić obrońców wiary i moralności, a także wszystkich penitentów, którzy w ciągu trzech lat mojej pracy w kapłaństwie dzielili się ze mną swoimi słabościami, bólami, rozterkami; często smutkiem i tragedią, ale też dumą i radością.

Miałem wielkie duchowe rozterki przed napisaniem tego rozdziału mojej książki. Skrupuły, które mną kierowały są chyba dla wszystkich oczywiste – spowiedź była, jest i pozostanie najbardziej intymną sferą i czynnością, jaką wykonuje człowiek. Wyznawanie werbalne swoich najskrytszych tajemnic; przyznanie się, zwłaszcza przed drugim człowiekiem, do swojej małości: własnych świństw, błędów i porażek – jest ogromnym wysiłkiem duchowym, ofiarą i pokutą samą w sobie. Samo nazwanie głośno, po imieniu własnych grzechów stanowi dla większości trudność nie lada. Z trudem i oporem uznajemy w głębi serca nasze słabości, niesprawiedliwość i zło, które rozsiewamy wokół nas, a o ileż trudniej wyrazić to wszystko nie myślą, ale słowem, gdy w dodatku słucha nas Sam Chrystus, a przede wszystkim Jego „święty” kapłan.

19
{"b":"89366","o":1}