– Skończyłaś już dyżur? – zapytał.
– Tak. – I potem dodała: – Błagam cię, nie rób tego.
– Jesteś ostanio przewrażliwiona – powiedział Stefan. Mówił teraz poważnie, bez cwaniackiego tonu. – Będziemy chyba musieli się rozstać.
– Powiedz zwyczajnie, że masz mnie dość.
– Żartujesz. To ty… Kobieta, która gotowa jest poświęcić swego chłopca, bo…
Krystyna przerwała mu gwałtownie:
– Kłamiesz! Zawsze traktowałeś mnie jak… A ja robiłam wszystko, słyszysz, wszystko…
– Uspokój się. Zobacz lepiej, czy ten oficer jest jeszcze w dyżurce i czy gada z Kowalskim.
– Dobrze – powiedziała Krystyna.
Stefan został sam w operacyjnej. Usiadł na białym, wysokim stołku i ukrył twarz w dłoniach. Był zmęczony, a czekał go jeszcze nocny dyżur.
W szpitalu panowała cisza. O tej godzinie kończy się codzienna harówka; siostry wykonały wieczorne polecenia lekarza, mierzą jeszcze temperaturę i zaglądają do ciężej chorych. W zatłoczonych salach zgaszono światło, palą się tylko słabe żarówki na korytarzu.
Stefan znał na pamięć rytm szpitalnego życia. Będzie mógł niedługo pozwolić sobie na parę godzin snu. Za chwilę doktor Kowalski powinien zjawić się w operacyjnej i wydać ostatnie polecenia na noc. Ale doktor Kowalski nie zamierzał jeszcze opuszczać szpitala; ta noc była inna niż zwykle i wymagała obecności lekarza. Chory z trójki umierał, mężczyzna leżący na korytarzu znowu stracił przytomność, stan dziewczyny po operacji budził jeszcze niepokój. Kowalski rozpoczął więc nie przewidywany w planie zajęć obchód. Na korytarzu Wacław Stokowski siedział przy łóżku mężczyzny przywiezionego ze wsi. W dyżurce porucznik Kloss czekał na powrót lekarza i głowił się nad znalezieniem sposobu unieszkodliwienia agenta von Rhodego. Kto nim jest? Jak uniemożliwić mu kontakt z Abwehrą? Składanym nożem Kloss przeciął druty telefoniczne, jedyne, co mógł zrobić.
Nie wykluczał zresztą, że szpital jest już obstawiony, a von Rhode bawi się nim, Klossem, jak kot myszą. Jeśli na przykład kryptonim M-18 nosi doktor Kowalski… Kloss mógł tylko czekać. Siadł przy biurku i otworzył księgę chorych. W tej chwili rozległ się strzał rewolwerowy. Potem tupot nóg i krzyk. Kloss zerwał się z krzesła i wybiegł na korytarz… Myślał tylko o Ewie.
W swoim gabinecie von Rhode rozmawiał z ordynan- sem Klossa. Kurt był zdziwiony, ale nie okazywał niepokoju. Można by nawet powiedzieć, że się uśmiechał i to właśnie wyprowadzało majora z równowagi.
– Kłamiesz – rzekł von Rhode. – Możesz spokojnie mówić prawdę. O naszej rozmowie nikt się nie dowie.
– Mówię prawdę, panie majorze.
Może istotnie mówił prawdę? Von Rhode nie był już pewny, czy nie popełnił błędu wzywając tego ordynansa. Ostatecznie nie miał nic przeciwko Klossowi. Dobry, oddany oficer, na ogół bezbłędnie wywiązujący się ze wszystkich zadań. Dopiero dziś wieczorem zachowanie Klossa wzbudziło w majorze niepokój. Nie, właściwie nic określonego, mc, na czym można by oprzeć podejrzenia. Tylko ta Polka w mieszkaniu porucznika. Von Rhode wiedział, że Kloss unikał na ogół kobiet. Więc skąd Polka? Właśnie dzisiaj, w dwie, trzy godziny po napadzie na von Krucka. A może źle zna Klossa? Von Rhode ufał swojej intuicji; rzadko go zawodziła. W Borzento-wie tylko oni dwaj znali termin przyjazdu Krucka. Jeśli jednak podejrzewa Klossa niesłusznie… Ten ordynans może być paplą. Nie, von Rhode jest w porządku. Miał obowiązek sprawdzić.
– Kłamiesz niezręcznie – powtórzył. – Kłamstwo wymaga inteligencji, ty jej nie posiadasz.
– Nasz fuehrer – odpowiedział Kurt – zawsze mówił prawdę, a za granicą mu nie wierzyli. Von Rhode roześmiał się.
– Sprytnie. Więc jak to było z tą Polką?
– Już mówiłem, panie majorze, zabawiali się.
– Przyszła sama czy leutnant ją przyprowadził? Upłynęło parę chwil, zanim Kurt zdecydował się na odpowiedź.
– Nie wiem dokładnie, panie majorze, akurat byłem w kasynie.
– A potem?
– Oberleutnant ją odprowadził.
– Jak miała na imię?
– Nie pytałem się. – Kurt spoważniał. Czuł na sobie ciągłe uważny wzrok majora.
– Nie wezwałem cię tu po to – powiedział von Rhode – abyś udawał idiotę. Wpadłeś. Oberleutnant opowiedział mi wszystko. Obaj postanowiliśmy sprawdzić twoją lojalność wobec Niemiec… No, co powiesz teraz?
Kurt milczał. Wierzył swojemu porucznikowi, ale przecież nie był pewny… Jeśli von Rhode mówi prawdę? Nie, on, Kurt, już się nie cofnie. Przed wojną przesłuchiwano go w Bytomiu. Potem przesłuchiwano go we Wrocławiu. Gestapowcy bili i straszyli, a każdy z nich twierdził, że wie wszystko. Potem okazywało się, że nic nie wiedzieli. Kurt wówczas milczał. Będzie zapewne milczał i teraz. Patrzył na eleganckiego majora, który otworzył właśnie papierośnicę i wziął jednego papierosa. Nie poczęstował oczywiście Kurta. Kurtowi chciało się palić; czekał… Jeśli Kloss jest taki sam jak oni wszyscy, jeśli jest taki sam…
W salce operacyjnej na podłodze leżał trup sanitariusza Stefana Welmarza.
– Śmierć nastąpiła natychmiast – powiedział doktor Kowalski. – Strzał w okolicę serca z bardzo bliskiej odległości.
W drzwiach tłoczyli się pozostali. Kloss widział twarze Krystyny i Klary, a w głębi przerażoną, spoconą twarz Wacława Stokowskiego. Pochylił się nad zmarłym, szybko i sprawnie przejrzał jego kieszenie. Nic w nich nie było: kilkadziesiąt złotych, kenkarta i zaświadczenie o pracy w szpitalu. Kto zabił tego chłopca? Kloss sądził, że istnieje tylko jedna możliwa odpowiedź. Welmarza zabił agent von Rhodego, obawiając się z jakichś powodów zdemaskowania. Tylko M-18 mógł mieć broń. Nawet jeśli któryś z pracowników szpitala jest w konspiracji, mało prawdopodobne, by pozwolono mu nosić broń ze sobą.
Kloss znakomicie wiedział, co powinien zrobić teraz oficer Abwehry: zameldować von Rhodemu, przekazać sprawę Abwehrze i gestapo. Ale on nie mógł tego uczynić. W szpitalu była Ewa. Ewie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Prowadzenie śledztwa na własną rękę dawało jedną możliwość na sto, że wykryje mordercę i jednocześnie agenta von Rhodego. Musiał jednak działać bardzo szybko; jeśli M-18 poczuje się zagrożony, ucieknie i pójdzie do Abwehry. Nie miał jednak wyboru.
– Nikomu nie wolno opuszczać szpitala – powiedział i zwrócił się do Kowalskiego: – Proszę wydać odpowiednie zarządzenia portierowi. Będę przesłuchiwał po kolei wszystkich.
Najpierw należało ustalić przebieg zdarzeń. Kloss pomyślał, że morderca miał niewiele czasu, by ukryć pistolet. Trudno jednak przypuścić, żeby trzymał nadal broń przy sobie… Chociaż… M-18 nie wie albo przynajmniej nie powinien wiedzieć o związku między Ewą a Klossem, więc nie obawia się Klossa. Przeciwnie – nie zna żadnych powodów, by nie ufać niemieckiemu oficerowi. Chyba że agentem jest doktor Kowalski i to on zastrzelił Welmarza.
Kloss polecił wszystkim wejść do operacyjnej. Miał ich teraz w komplecie: dwie siostry, felczera i lekarza. Pozostawał tylko portier, ale portiera należałoby chyba wyłączyć; był to stary człowiek, który nie opuszczał swej dyżurki.
– Chcę ustalić – powiedział Kloss – gdzie każde z was znajdowało się w momencie strzału… – Czy nie demaskował się przed M-18, prowadząc w ten sposób śledztwo? Wystarczy, żeby szpicel powtórzył von Rhodemu to pytanie.
Odpowiadali po kolei. Siostra Klara oświadczyła, że była w magazynie po koce dla trójki, siostra Krystyna przygotowywała zastrzyk dla chorej po operacji i przebywała w maleńkiej salce opatrunkowej. Doktor Kowalski był w łazience. Tylko Wacław Stokowski przyznał, że w chwili, gdy padł strzał, znajdował się na korytarzu, przy łóżku chorego, tego mężczyzny przywiezionego ze wsi. Żadne z nich nie miało świadków; Wacław twierdził, że chory się obudził i chyba będzie pamiętał, że go widział właśnie w momencie, gdy rozległ się huk wystrzału. Było to kiepskie alibi.
Klossowi Wacław wydawał się od pierwszej chwili najbardziej podejrzany; podobnie jak inni, mógł stanąć na progu operacyjnej i strzelić, ale tylko on jeden był na korytarzu i jeśli nie zabił, musiał widzieć człowieka wybiegającego z salki bezpośrednio po strzale. Ten felczer nie wydawał się zresztą człowiekiem, który umiałby milczeć.
– Będę was wzywał kolejno do dyżurki – powiedział Kloss – a teraz proszę wrócić do swoich zajęć. Doktor Kowalski zostanie tutaj.
Milczeli. Kowalski zapalił papierosa, potem podszedł do umywalki, mył ręce.
– Odniosłem wrażenie – powiedział Kloss – że ta śmierć pana nie zaskoczyła.
– Morderstwo stało się dość powszednie. Kiedy pan zawiadomi żandarmerię? – zapytał Kowalski.
– Kiedy ona opuści szpital? Lekarz wzruszył ramionami.
– Nie wiem, musi tu pozostać parę dni.
Kloss obserwował go uważnie. Nie umiał rozgryźć tego człowieka. Chwilami mu ufał, chwilami wydawał mu się szczególnie podejrzany.
– Panu chyba zależy na wykryciu mordercy Welmarza? Lekarz odpowiedział nie od razu.
– Trzeba stąd zabrać ciało – mruknął. – A jeśli chodzi o sprawcę… Nie zastanawiałem się, panie poruczniku…
Pozwolił mu odwiedzić Ewę. Czy agent von Rhodego, jeśli nie jest nim oczywiście Kowalski, bo on wie wszystko, dostrzegł zainteresowanie Klossa tą dziewczyną? Jak tłumaczy sobie obecność oficera niemieckiego i jego zachowanie? Zastrzelił Welmarza, bo bał się zdemaskowania. A może zastrzelił dlatego, że właśnie obecność Klossa gwarantowała mu bezpieczeństwo? Gdyby chciał, mógłby oczywiście uciec… Zarządzenia, wydane przez Kowalskiego, stanowiły bardzo mizerną przeszkodę. Kloss sam się o tym przekonał odwiedzając portiernię. Starszy człowiek, siedzący w maleńkim pomieszczeniu przy lampie naftowej, oświadczył od razu, że on oczywiście nikogo nie wypuści, bo pan doktor tak kazał, ale murek szpitalny nie jest tak wysoki, żeby go nie można było przeskoczyć. Patrzył przy tym na Klossa z taką pogardą i nienawiścią, że gdyby porucznik był naprawdę oficerem niemieckim…
Co mógł więc zrobić? Trzymać ich wszystkich w zasięgu broni? Nonsens. Sytuacja była niezwykle trudna, a rozmowa z Ewą ujawniła istnienie jeszcze jednej, zupełnie nieprzewidzianej komplikacji. Dziewczyna leżała w separatce, z ręką na temblaku, oparta o wysoko podniesioną poduszkę. Gdy Kloss zamknął drzwi za sobą i pochylił się nad nią, powiedziała od razu: