„Zadanie jest niebezpieczne i wyjątkowo trudne". Szyfrogramy otrzymywane z centrali brzmiały na ogół lakonicznie, ale ten, polecający Klossowi wyjazd do Wrocławia, kończył się właśnie takim zwrotem.
Był grudzień 1942 roku. Armie niemieckie utknęły pod Stalingradem, komunikaty Oberkommando der Wehrmachtu formułowano dość niejasno, niewielu jednak obywateli tysiącletniej Rzeszy wiedziało już, że dywizje Paulusa są bezpowrotnie stracone. Wojna zbliżała się do punktu zwrotnego i szalała ze wzmożoną zaciekłością, gazety całego świata wyliczały poległych w walkach powietrznych, morskich i lądowych. Codziennie wymieniano wsie i miasta w Rosji, Afryce, Grecji. Nikt jednak nie podawał komunikatów z frontu, na który posłano Klossa. Tu walki toczyły się w ciszy; potem, w tajnych sztabach, wykreślano nazwiska poległych i chowano rejestry na dnie szaf pancernych. Był to front, na którym działało się po omacku, w ciemnościach. Nie dać się zaskoczyć, przechytrzyć wroga, uniknąć pułapek, a także… To było właśnie najtrudniejsze i Kloss ciągle o tym myślał idąc ulicami Wrocławia. Miał niewiele czasu, trzy dni tylko; jeśli me zdąży, będzie musiał poświęcić tych ludzi. Minął Damplatz i skręcił w wąską uliczkę. Zatrzymał się przed obwieszczeniem podpisanym przez gauleitera Hankego.
Sprawdzenie, czy nie jest śledzony, stało się już odruchem.
W śródmieściu ginął w przedświątecznym tłumie tłoczącym się przed sklepami. Tu było cicho i pusto. Minął go podoficer, zasalutował. Starszy mężczyzna podniósł z chodnika niedopałek papierosa. Dziewczyna w wytartym paletku, z trójkątem litery „P" pchała poboczem jezdni wózek z węglem. Spojrzała na Klossa i odwróciła wzrok.
Rozejrzał się raz jeszcze i ruszył w kierunku kościoła. Główne drzwi były zamknięte. Pchnął boczne i znalazł się w mrocznym wnętrzu. Przed figurą świętego Antoniego płonęło światełko, w ławkach, w głębi czarnej nawy, klęczało parę kobiet.
Starał się iść na palcach, ale odgłos kroków rozlegał się głuchym echem. Nagle zabrzmiały organy; słuchał chwilę Bacha, a potem krętymi drewnianymi schodkami wspiął się na górę. Człowiek, którego poszukiwał, pochylał się nad klawiaturą. Był to niemłody mężczyzna w ciemnych okularach. Musiał usłyszeć kroki, bo palce zastygły w powietrzu. Odwrócił się ku drzwiom. Kloss wiedział, że ten człowiek jest ślepy, przynajmniej powinien być ślepy, ale przez chwilę zdawało mu się, że mężczyzna go widzi.
– To ty, Rudi? – zapytał organista, unosząc wysoko dłonie.
Kloss milczał.
– Ktoś wszedł, słyszałem.
– Tak. Ja – odezwał się wreszcie Kloss i podszedł bliżej.
– Kim pan jest?
– Przywiozłem pozdrowienia od ciotki Zuzanny. Mężczyzna milczał, jakby nie rozumiejąc. Nie mogłem się przecież omylić – pomyślał Kloss. -Wreszcie…
– Jest pan jej znajomym? – zapytał organista.
– Krewnym – odpowiedział Kloss.
– Dokucza jej ciągle reumatyzm?
– Od września czuje się lepiej.
To było wszystko, teraz mogli zacząć rozmawiać.
Organista zbliżył się do Klossa, jego palce, jakby czegoś szukając, dotknęły lekko naramienników oficera.
– Jesteś w mundurze – powiedział. I po chwili: – Przepraszam, nie powinienem pytać. Czekałem na ciebie… Czy to znaczy, że ciotka Zuzanna…
– Nic nie znaczy – powiedział sucho Kloss. – Upoważniono mnie do podjęcia decyzji na miejscu.
– To dobrze – stwierdził mężczyzna. – To dobrze -powtórzył – że właśnie dzisiaj.
– Proszę referować.
Organista wyjął z blaszanego pudełka połówkę papierosa. Umocnił ją w drewnianej lufce. Nie spieszył się.
– Nie podawaj mi ognia – powiedział. Odnalazł w kieszeni wielką zapalniczkę sporządzoną z łuski pocisku. -Jesteś pierwszy raz we Wrocławiu?
– Pierwszy.
– Znasz dzieje tutejszej Polonii?
– Nie. Co to ma do rzeczy?
– Wszystko jest ważne – stwierdził organista. – Znałeś Artura Pierwszego?
– Tak. Referuj.
– Od początku?
– Tak, jakbym nic nie wiedział.
– Chcesz mnie sprawdzić?
Kloss nie widział jego oczu osłoniętych ciemnymi okularami.
– Nie chcę cię sprawdzać – powiedział. – Zdecydowano, że można ci zaufać.
– Dziękuję. – Organista zapalił wreszcie papierosa. -Przed godziną otrzymałem meldunek od Artura Drugiego.
– Gdzie jest skrzynka?
– Tu, w kościele, pod figurą świętego Antoniego. Czy to źle?
– Nic jeszcze nie wiem. Słucham.
– Minęło już trzy miesiące – zaczął organista. – Ustaliliśmy wszystko, co można było ustalić.
– Macie kontakty w gestapo?
– Tak… Piętnastego września nocą przyszli do mieszkania Artura, szefa grupy. To znaczy Artura Pierwszego. Połknął cyjanek w chwili, gdy zobaczył ich w drzwiach.
– To pewne?
– Tak.
– To znaczy, nic nie powiedział?
– Nie – stwierdził organista. – Ale szesnastego rano aresztowano dwóch naszych informatorów w fabryce wagonów. Dwóch robotników, którzy kiedyś bywali na Heinrichstrasse.
– Co to jest?
– Siedziba Związku Polaków, obywateli niemieckich. Wiedzieli więc nie tylko o Arturze. Także o nich. Dlatego centrala uznała, że w grupie musi działać prowokator. Rozkazano przerwać pracę.
– Ale grupa pracuje?
– Artur Drugi przekazuje mi meldunki. Postanowił zdemaskować zdrajcę, chociaż ani on, ani ja nie rozumiemy, dlaczego gestapo nie aresztowało innych, jeśli ma naprawdę informatora. Ten informator musi dużo wiedzieć.
– Mówisz jak nowicjusz – stwierdził Kloss. – Gestapo ma czas… Nikt nie zamyka ludzi, których można obserwować w działaniu… Nie wiem zresztą, jaką grę prowadzi. Może zdrajca wie jeszcze zbyt mało? Może szukają kontaktów z centralą? -I po chwili: – Kim jest Artur Drugi?
– Stary współpracownik. Zaufany Artura Pierwszego. Jego dzisiejszy meldunek – podał skrawek bibułki. – Znasz szyfr?
– Znam.
Światło było złe. Kloss trzymał kartkę blisko oczu, czytał z trudem. Meldunek był zresztą długi. Artur Drugi donosił, że jego wysiłki przyniosły rezultaty. Aresztowania nie były przypadkowe. Ustalił ponad wszelką wątpliwość, kim jest zdrajca. Tylko jedna osoba kontaktowała się jednocześnie z szefem i z robotnikami fabryki wagonów. Kryptonim A-3. Artur Drugi melduje, że wydał rozkaz likwidacji zdrajcy, prosi o kontakt z centralą i dalsze polecenia. Grupa jest czysta, może pracować.
– A-3 – powiedział Kloss.
– Artur Drugi się myli! – wybuchnął nagle organista. Stracił spokój. Dłonią przejechał po czole, poprawił okulary. – A-3 jest niewinna…
– To kobieta?
– Dziewczyna. Ja sam ją werbowałem… Znam ją… Znałem jej ojca…
– To nie są dowody – powiedział sucho Kloss.
– Nie mam dowodów. – Organista usiadł i palcami dotknął klawiszy. – Nie mam dowodów – powtórzył. -Ja wiem, a to znacznie więcej. – Umilkł, czekał, a potem dodał gwałtownie: – Żądam, żebyś w imieniu centrali zabronił Arturowi likwidowania A-3.
– Posłuchaj uważnie. – Klossa ciągle niepokoiły oczy organisty. Chciałby je zobaczyć. -Jeśli w grupie Artura działa prowokator, ci ludzie są straceni.
– Straceni? – powtórzył organista.
– Tak. Można by ich uratować, gdyby natychmiast po likwidacji prowokatora dać im nowe papiery, nowe kontakty albo nawet wysłać do oddziałów w G.G. Ale nikomu z nich nie powierzę nowego adresu, nie dam żadnego kontaktu, dopóki nie będę miał pewności, że zdrajca został zlikwidowany. Jeśli twierdzisz, że A-3 jest niewinna, zdrajca działa nadal w grupie Artura Drugiego. Masz jakieś podejrzenia?
– Nie – odpowiedział organista.
– Więc widzisz… Zdrajcą może być każdy z nich. I gestapo wie wszystko, co on wie. Niewykluczone, że ci ludzie działają pod nieustannym nadzorem.
– Rozumiem. Co chcesz zrobić?
– Przekaż Arturowi odpowiedź: Niech wstrzyma likwidację A-3.
– Dziękuję.
– Nie robię tego ze względu na ciebie. Biorę po prostu pod uwagę twoje wątpliwości. Spróbuję sam zorientować się w sytuacji. Kto jeszcze oprócz Artura wie o skrzynce w kościele?
Organista milczał.
– Kto jeszcze wie? – powtórzył Kloss.
– Właśnie A-3 – szepnął. – Liza.
– Ach tak… – Kloss ruszył ku drzwiom. – Postąpiłeś wbrew instrukcjom centrali. Nie powiedziałeś mi tego wcześniej. Dlaczego?
– Liza jest moją krewną – organista dotknął klawiszy. – Powiedziałem, że znam ją wiele lat. Wiesz, gdzie można ją spotkać?
– Wiem. – Kloss machnął ręką. – W kawiarni na Frank-furterstrasse.
Stanął przed drzwiami właśnie w chwili, gdy się otwierały. Kloss cofnął się odruchowo, położył dłoń na kaburze. Na progu zobaczył chłopca, może dziesięcioletniego.
– To ty, Rudi? – zapytał organista.
– Ja, dziadku. – Chłopiec nie spuszczał wzroku z Klossa.
– Kto to jest? – zapytał Kloss.
– Moje oczy – odpowiedział organista.
Kawiarnia na Breite Strasse była jedną z nielicznych małych kawiarni wrocławskich, które podczas wojny zachowały swój dawny charakter. Starsi panowie grywali w szachy i domino, częściej pijąc piwo i porter niż herbatkę lub namiastkę kawy. Niekiedy zaglądali tu urlopowani żołnierze Wehrmachtu ze swymi dziewczętami, a brunatne mundury widywało się raczej rzadko.
Tego popołudnia w „Dorocie" – bo tak nazywała się kawiarenka – było pustawo. W niszy żołnierz Wehrmachtu głaskał kolana dziewczyny w stroju BDM, przy stoliku pod oknem emerytowany nauczyciel, profesor von Lipkę, grał w domino z mężczyzną w kolejarskim mundurze. Profesor von Lipkę należał do starych bywalców kawiarni. Miał swój stolik i swoje pudełko domina. Ci, co go znali, wiedzieli, że żyje ze skromnej emerytury i jednocześnie pracuje w organizacji zajmującej się wysyłaniem paczek żołnierzom frontowym. Trudno byłoby podejrzewać, że ten człowiek, który od dawna poruszał się o lasce, który na paczkach wypisywał kaligraficzne numery poczty polowej, jest agentem o pseudonimie Artur Drugi i od miesięcy toczy ryzykowną grę.
– Pięć albo mydło – powiedział.
Mężczyzna w mundurze kolejarskim, Horst Kuschka, przyjrzał się uważnie czarnym prostokątom. Podpisywał się „Kuschka" dopiero od trzydziestego dziewiątego roku. Imię „Stanisław" zmienił wówczas na „Horst" i długo nie mógł do tego przywyknąć.