Kupił numer „The Globe”: „Trzy statki Heddeni zbliżały się do Ziemi. Za tydzień miały wejść na orbitę. Wszyscy prosili o możliwość lądowania w Ameryce”.
– Urwali się, czy co?… – zdziwiła się Agnes. – Czemu tak wszyscy naraz?… Gdzie się pchają? Trzeba ich jakoś ostrzec.
– Są niezależnie informowani przez Amerykę, Zjednoczoną Europę i Republikę Środka. Na niezależnych kanałach.
– Jak to się odbywa?
– Zwyczajnie. Wszędzie są emigranci, znaczy Heddeni. Znają częstotliwości odbioru, więc są słyszani, a mówią w ich własnym języku.
– Nasi najlepiej się reklamują?
– To już taka tradycja tego kraju – Graham pokiwał głową.
– A co jeszcze piszą?
– Takie tam duperoły… Aż roi się od morderstw i zamieszek. Toronto wkrótce wymrze, jak nie przestaną się mordować…
– To nie dowcip. Wielkie miasta wymierają; ludzie opuszczają je.
– Oczywiście, że to nie był dowcip.
– Ale o nas… Czy piszą coś o Maratheon? Chwilę zwlekał.
– Piszą, że zawieszono akcję weryfikacji profesorów, że odbyła się debata w parlamencie.
– A piszą coś o odwieszeniu profesorów? – nalegała.
– Tak. Tymczasowo odwieszono wszystkich.
– Ciebie też?
– Piszą, że wszystkich. Bez wyjątku. Chwilę milczeli.
– Więc co?… – zapytał.
– Co?
– No, czy wracamy?
– Nie – to było „nie” w stylu dawnej Agnes, takie jak smagnięcie batem.
Zdążyli wrócić ze spaceru i wziąć wspólny prysznic. Dwie godziny później jeszcze leżeli sobie w pościeli, gdy usłyszeli niezwykły gwizd i łomot, a przez barak przeszły mocne wibracje. Okno wychodziło na przedmieścia, a poza tym trzeba by było coś na siebie włożyć, więc Graham nie podniósł się z łóżka.
Zaraź potem rozległo się pukanie do drzwi, pokojówka przyniosła rzeczy z pralni.
– Proszę otworzyć swoim kluczem – powiedział Graham, a Agnes naciągnęła kołdrę pod samą szyję.
Zza drzwi przez chwilę dochodziły gniewne pomruki i szczękanie pęku kluczy. Potem znalazła właściwy i weszła ta sama, starsza, masywna kobieta.
– Część rzeczy została wyprasowana, reszta nie – złożyła stertę na stoliku. – Właśnie przyleciał dodatkowy samolot z Europy. Jeśli nie macie biletów, możecie się nim zabrać. Powinny być duże zniżki, bo nie ma wielu chętnych. Większość zabrał ten, co poleciał rano. Odlot samolotu planują o północy. Ma być dzienny lot.
– Jak to – dzienny? Przecież startuje o północy?…
– Nie wiem. Tak wszyscy mówią.
Nie pozostało nic innego, jak się spakować. Taka okazja mogła nie powtórzyć się prędko.
Sala odlotów była pełna. Przedstawiciele Eurolinie starannie sprawdzali bilety. Pasażerowie pojedynczo znikali za drzwiami wyjściowymi, oddając bagaże pracownikowi, który ważył je na wadze towarowej, a następnie ładował na wózek.
W pewnym momencie kolejka pasażerów do drzwi ze świecącym napisem „odlot” skończyła się, choć sala pozostała nadal dość wypełniona.
– Liczyłem, ilu weszło – odezwał się stojący obok mężczyzna. – Sto dwanaście osób. Nie mają ani połowy obsady, powinni dać jakieś zniżki. Spokojnie usiadł na swoich tobołkach i zwijał skręta. Graham podał mu ogień.
Zgodnie z tym, co powiedział, wkrótce przyszła pracownica Eurolinie i powiesiła na gwoździu dużą tablicę z napisem: „Udzielamy zniżki – czterdzieści osiem tysięcy dolarów od biletu”.
Ludzie znów zaczęli tłoczyć się wokół okienka kasowego. Ustawiła się długa kolejka. Każdy, kto kupił bilet, szedł od razu do drzwi odlotów i oddawał bagaż. Graham i Agnes stali daleko od kasy i gdy wywieszono informację, nie mieli szans, żeby zająć dobre miejsce w kolejce; znaleźli się dokładnie na jej końcu.
– Znowu nas wyrolowali, co? – Graham zrobił kwaśną minę.
– Polecimy nie tym, to następnym – wyraziła to, co i on czuł: najchętniej pomieszkaliby trochę w tym przytulnym, świeżo lakierowanym pokoju hotelowym.
Kolejka wolno przesuwała się.
– Popatrz, nie wszyscy stoją w kolejce – powiedziała cicho. – Ten facet, co do nas zagadał, dalej siedzi sobie w kącie i ćmi papierosa.
Spojrzeli na siebie i spokojnie odeszli z kolejki. Co szkodziło trochę poobserwować sytuację?
Kolejka skończyła się, ale nadal kilka osób nie podchodziło do kasy. Pracownica Eurolinie rozejrzała się uważnie po sali i zamieniła kilka słów z koleżanką. Nie było szans, żeby w krótkim czasie przyjechał mikrobus z nowymi pasażerami.
Po chwili wróciły z nową tablicą: „Osiemdziesiąt tysięcy zniżki od biletu”. Jeden z mężczyzn podniósł się i podszedł do kasy, a potem z biletem do wyjścia.
– Wiesz, większość z nich po prostu nie ma pieniędzy – powiedziała. – Z drugiej strony, Eurolinie nie będzie przewozić za darmo…
Za chwilę wisiała tablica o zniżce, w wysokości stu tysięcy.
– Czekamy? – mrugnął do Agnes.
– Tak.
Zza okna doszedł hałas: nowy mikrobus przywiózł pasażerów. Zanim zdążyli podbiec z bagażami do kasy, jedna z urzędniczek ustawiła się na końcu błyskawicznie uformowanej kolejki, a druga usunęła tablicę. Okazja minęła. To nie byli ubodzy, lecz chytrzy pasażerowie. Graham cieszył się w duchu, że to właśnie z powodu decyzji Agnes zaprzepaścili okazję. W przeciwnym razie musiałby wysłuchiwać jej zrzędzenia. A tak milczała jak trusia.
Większość z osób w pośpiechu podbiegła do kasy i kupiła bilety za pełną cenę. Kilkoro jednak pozostało i znów zaczęto proponować zniżki. Przy stu tysiącach tylko oni oboje pozostali na sali.
– Gdyby tak zobaczyć, skąd nadjeżdża mikrobus, wiesz. Można by podbiec do kolejki w ostatniej chwili – powiedział.
Zamierzał dokładnie rozejrzeć się, aby zobaczyć, co widać przez okno. Jednak w tym momencie podeszła do nich pracownica Eurolinie. Dość wysoka, płoworuda, z białymi rzęsami i twarzą pokrytą rudymi piegami.
– Państwo chcą lecieć do Europy?
– Tak.
– Hę państwo mogą zapłacić za bilety?
– Po sto dwa tysiące dolarów – wypalił Graham.
– Hm… – pokiwała niechętnie głową. – Tak dużej zniżki moglibyśmy udzielić wyłącznie dla rodziny – urwała, jakby się namyślając. – Jesteście małżeństwem? – zapytała po chwili.
– Tak – odpowiedział, choć w duchu był przekonany, że dla niej potrzebny był jakikolwiek pretekst, bo Eurolinie wolała uzyskać jakąkolwiek cenę za bilet niż przewożenie pustych foteli za darmo.
– Proszę podejść do kasy i wykupić bilety.
– Tu, za tą linią kończy się Ameryka i podlegacie rozporządzeniom Zjednoczonej Europy – powiedział oficer, trzymając w ręku ich paszporty.
– Tak – powiedział Graham, patrząc na urzędnika.
– Jedyne, co chciałem powiedzieć, to że warto decydować się po namyśle. Nie nakłaniam państwa do pozostania, ale od dwunastu lat nikt nie wrócił ze Zjednoczonej Europy. Nikt spośród tych, którzy opuścili Amerykę. Nawet nie to, żeby ktoś wrócił, bo się tam nie udało czy coś takiego. Nie… Nikt nawet nie przyjechał z wizytą do rodziny czy znajomych. Mamy wiadomości ze wszystkich portów lotniczych Ameryki…
– Czy ktoś z wyjeżdżających dzisiaj zrezygnował z wyjazdu? – zapytał Graham.
– Nikt. Od dwóch lat nikt nie zrezygnował z wyjazdu.
– Proszę wbić nam wizy wyjazdowe.
Oficer pokiwał głową i odcisnął w paszporcie wielką czerwoną pieczęć, której tusz przesiąkł na drugą stronę.
Następnie urzędniczka Eurolinie odprowadziła ich do części baraku wynajmowanej przez jej firmę.
– Najmocniej przepraszam, ale muszą się państwo poddać rewizji osobistej. Chodzi o wykluczenie możliwości ataku terrorystycznego. Niestety, Reinefart Field nie posiada odpowiednich urządzeń wykrywających broń. Przepraszam za to, choć to wina rządu Ameryki. Rewizja zostanie przeprowadzona z zachowaniem dyskrecji.
Wskazała Grahamowi kabinę, gdzie czekał na niego odpowiedni funkcjonariusz, sama z Agnes weszła do sąsiedniej kabiny.
– To upokarzające, kiedy jakaś obca baba zagląda ci do tyłka – powiedziała rozzłoszczona Agnes, gdy potem siedzieli w poczekalni. – Nie znoszę tego i za stara jestem, żeby się zmienić.
– Rzeczywiście aż tak było?
– Nie całkiem, ale niewiele brakowało.
– Ostatecznie, to nasza wina, Ameryki.
– Już raz zostałam o tym pouczona – wydęła usta. – Nie powinni aż tak zadzierać nosa. Kiedyś w Ameryce też ludziom wiodło się nieźle.
W oddali widać było zgrabny, srebrzysty kształt liniowca transoceanicznego.
– Skąd ci przyszło do głowy akurat te sto dwa tysiące? – zachichotała.
– Gdybym powiedział sto, nie uwierzyłaby. A tak nabierało to wiarygodności. Ludzie wierzą liczbom, które mają mało zer na końcu.
– A dlaczego sto?
– Bo pomyślałem, że przy tej liczbie sami byśmy się zdecydowali. Nie wytrzymalibyśmy nerwowo dłużej, a tak, oni nie wytrzymali.
– A gdyby tak przyjechał nowy mikrobus?
– Wiesz, tak naprawdę, to chciałem przespać tę jedną noc na tym szerokim tapczanie, zaścielonym tymi wielkimi poduchami i tą lekką kołdrą.
– Ja też. Bardzo.
– To czemuś nie powiedziała słowa?
– To czemuś ty nie powiedział słowa?
Eurolinie serwowała poczęstunek dla oczekujących pasażerów. Stewardesy jeździły z wózkiem, na którym stał duży kocioł z herbatą i chochlą nalewały ją do fajansowych kubków. Herbata była zbyt słodka, ale mocna i gorąca.
W oddali, do liniowca podjeżdżały ciężarówki – cysterny i tankowały paliwo przez gumowe węże wyglądające stąd jak czarne spaghetti.
Zapadał zmierzch. Niebo na wschodzie nabierało coraz głębszego błękitu, choć od zachodu było jeszcze w fioletach. Kilka samotnych chmurek snuło się nad horyzontem.
O wpół do jedenastej podjechał po pasażerów autobus. Stewardesy wpuściły pięćdziesiąt osób. Potem autobus wrócił po następnych i jeszcze raz. Graham i Agnes zabrali się w pierwszej turze.
Z bliska liniowiec wyglądał imponująco: piękny, wymuskany, srebrzysty kształt z aluminium, jak zjawa wychynął z ciemności, oświetlany reflektorami autobusu i światłem księżyca. Przechodzili obok masywnych opon podwozia wysokości człowieka. Następnie po długiej i stromej, kilkumetrowej drabinie, opartej o kadłub trzeba było wspiąć się do wnętrza. Znów przepraszano ich, ale rząd Ameryki nie był w stanie zapewnić zwykłych przysuwanych schodów lotniskowych i trzeba było korzystać z drabiny strażackiej.