Wsunęła rękę pod jego ramię, pomimo ciężkiego płaszcza jakoś tak nieśmiało, niepewnie, za lekko. Tamci dwaj mężczyźni zwolnili, przestali się zbliżać. Najwyraźniej zorientowali się, że są obserwowani i albo na razie zrezygnowali ze swoich zamiarów, albo nie chcieli wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń.
Po dziesięciu minutach doszli do jednego z typowych, drewnianych, parterowych domostw. Graham rozcierał zmarznięte uszy. Mróz zdążył dokuczyć.
Agnes rozejrzała się wokoło uważnie, spojrzała na niego i zaproponowała:
– Może wpadniesz na herbatę albo ziółka.
– Pewnie. Może tata jeszcze nie śpi – powiedział. Mam nadzieję, że jest głuchy jak pień albo śpi jak kłoda, albo najlepiej jedno i drugie… – pomyślał.
Przez króciutki, ciemny korytarzyk zawalony niesamowitą ilością najróżniejszych gratów przeszli do kuchni. Na szafce palił się kaganek. Ciemność dodatkowo rozjaśniała rozżarzona płyta kuchenki elektrycznej. Krzątała się tam okropnie gruba dziewczyna w wystrzępionym szlafroku… Gotowała w dużym aluminiowym garnku makaron.
– Cześć, Święta – rzuciła do Agnes. – Wreszcie sprowadziłaś tego swojego profesora?
– Cześć, Donna, to druga czy trzecia kolacja dzisiaj? – odpaliła Agnes. – Mogę wziąć swój kaganek?
– Zaczekaj jeszcze chwilę, już odcedzam. Franko! – krzyknęła w ciemność. – Wyjdźże wreszcie i przywitaj się – wyraźnie grała na zwłokę, by zdążyć z robotą.
– Cały wieczór leży pod kołdrą, ogląda telewizję i żre makaron – powiedziała.
Z ciemności wytoczył się niski, gruby jak Donna, mężczyzna o błyszczących jak u gryzonia oczkach, szczeciniastych wąsach i mocno przerzedzonych włosach. Buchnęła para; Donna odcedziła makaron, wrzuciła do niego pół kostki margaryny i starannie mieszała topniejący tłuszcz z kluskami.
– Franko Tarcza, student czwartej rangi wydziału inżynierii – przedstawił się grubas.
Margaryna rozpuściła się zupełnie, wsiąkając w makaron. Donna nałożyła dwie kopiate miski.
– Miłego wieczora – powiedziała, biorąc swoją miskę i dużą aluminiową łyżkę. – Dalej głodujesz wieczorami? Chodzić piechotką, to będzie forsa na kolację – dodała na odchodnym.
– Donna lubi pożartować – Franko wziął bliźniaczą miskę i łyżkę.
– Dobry program? – zapytał grzecznie Graham.
– Świetny. Od dwóch godzin leci koszykówka. Superpuchar. Oderwać się nie można od ekranu.
– Nastawię wodę – powiedziała Agnes, rozluźniając szalik, bo gorąc bił od kuchenki. – Jak płyta ostygnie, to potem rozgrzewa się przez pół godziny – wrzuciła do otworu dwie monety dwudziestodolarowe. – Kuchenka często zacina się i kradnie bilon – powiedziała, stawiając garnek z wodą na płycie.
– Chodź, zdejmiesz płaszcz – powiedziała. Przecisnęli się wąziutkim korytarzykiem, mijając dwoje drzwi.
Agnes otworzyła kłódkę wiszącą na drzwiach.
– Zaczekaj, sprawdzę coś najpierw – pośliniła palec i zgasiła kaganek.
Weszli do pokoiku, którego dwie ściany narożne stanowiły okna.
– Popatrz, oni nadal tam stoją – powiedziała, wskazując na dwa ciemne kształty kryjące się w mroku bramy domu naprzeciwko. Teraz czekają na ciebie.
– Może przez cały czas chodziło im o mnie?
– Nie – czasami to słowo w ustach Agnes brzmiało szczególnie, nieodwołalnie, bezdyskusyjnie. – Przyszli tu za mną, a teraz chcą wiedzieć, kim ty jesteś.
– To w porę zdecydowałem się, żeby cię odprowadzić… – nawet nie spróbował spierać się z nią.
Zasłoniła okno jakimiś nierówno wiszącymi szmatami i zapaliła trzy świece.
Pokoik był maleńki: dwa na dwa i pół metra. Łóżko, stołek, biurko i mała półeczka, na ścianie wieszak na ubrania, na podłodze sterta książek, na drzwiach wiszące dwa ręczniki.
– To tyle?, – wyrwało mu się. – A gdzie tata?
– Umarł pięć lat temu. Zaraz potem, gdy zaczęłam studia. Powieś kurtkę na wieszaku.
– To dzięki tym facetom załapałem się na herbatę?…
– W zasadzie… tak. Widziałam, jak stali w bramie, i pomyślałam, że mogą cię zaatakować. Zaczekaj. Zaparzę herbatę. A może chcesz jakieś zioła?
– Znowu będzie cuchnęło tym edeńskim gównem – doszedł ich głos zza ściany. Zawtórował mu chichot.
– To nasi znajomi? – zapytał Graham.
– Nie, to Spence sprowadził zdobycz. Co parę dni sprowadza nową – wypaliła Agnes.
W odpowiedzi usłyszeli szelest, szamotaninę i stłumione głosy. Nie było więcej złośliwych uwag. Widać, Agnes mogła jeszcze wiele ujawnić na temat Spenca.
– Tak wszystko słychać? – zapytał Graham, gdy byli w kuchni Bez wierzchniego okrycia łatwiej było zmieścić się w wąskim korytarzyku, choć trudno byłoby się w nim minąć.
– Właściciel podzielił salon na cztery boksy przepierzeniami ze sklejki, dlatego słychać – wzruszyła ramionami. – Bierze sześćdziesiąt dwa tysiące miesięcznie od boksu z oknem i pięćdziesiąt cztery tysiące bez okna. W suterenie wynajmuje boksy też po pięćdziesiąt cztery tysiące, bez okien, większe niż te na górze, ale przechodnie. Nie chciałam ryzykować pokoju przechodniego.
– Co za syf. Ciężki syf… – powiedział Graham. – Pięć lat temu zostałem profesorem. Wcześniej wynajmowałem cały, samodzielny pokój w piwnicy za czterdzieści dwa tysiące dolarów miesięcznie. Całe trzy i pół, na trzy i pół metra, no, może odliczając ścienną szafę na ubrania, która trochę wystawała.
– Tak, co roku jest drożej i gorzej.
– Jest gdzie umyć ręce?
– Tu, w zlewie. Jest tylko prysznic i oddzielna toaleta. – Dla tylu osób?
– Dla ośmiu. Ale ja wstaję najwcześniej i nikomu nie przeszkadzam. Weź to, tylko się nie sparz – podała mu dymiący kubek. – Chodź.
Znów przecisnęli się ciasnym korytarzykiem.
– Zabarykaduj starannie drzwi.
– Po co?
– Póki są trzeźwi, wszystko jest w porządku. Można nawet łazić w szlafroku i z ręcznikiem na głowie. Ale jak są na prochach, albo nachlani, nie można stąd wyjść. Nie ma nocy, żeby jakiś nie próbował się dostać. Wszystkie się barykadujemy na noc, oczywiście oprócz tych, które z nimi chleją lub ćpają.
Można było usiąść albo na kulawym, kiwającym się krześle, albo na łóżku. Usiadł na łóżku, blisko niej, opierając się plecami o ścianę.
Stojący na biurku kaganek ledwie rozświetlał ciemność. Zgasły już dwie z trzech świeczek. Knoty paliły się zbyt szybko.
Pochyliła się ku niemu, więc lekko spróbował ją objąć, ale ona odszukała ustami jego ucho.
– Mów szeptem – usłyszał. – W tym momencie słucha nas ze sześć albo siedem osób.
– O, nie! – wyrwał mu się jęk.
Agnes zachichotała bezgłośnie.
– A czego się spodziewałeś? – znów ten leciutko łaskoczący szept.
– Że wynajmujecie pokój z tatą.
– Wolałbyś tatę w łóżku lub w fotelu wpatrującego się – w nas lub ględzącego przez cały wieczór?
– Sam już nie wiem.
– Lepiej skosztuj ziółek. To zestaw specjalny.
To rzeczywiście był zestaw specjalny. Niby zwyczajnie gorzkie, niemal bezwonne, ale zawierały jakiś halucynogen. Łagodny, bo nie traciło się całkiem kontaktu z rzeczywistością. Pokój wydawał się większy, jaśniejszy; szmaty wiszące na oknach nie aż tak obskurne. Profil Agnes wydawał się sylwetką wyciętą z czarnego papieru obwiedzioną delikatną, świetlistą koroną.
Jakoś tak wtulili się w siebie mocniej, jego ręce gdzieś tam pobłądziły pod jej sweterek.
– Ostrożnie się ruszaj, bo łóżko okropnie trzeszczy – szepnęła. Rzeczywiście, każde większe poruszenie wywoływało głośny, jękliwy skrzyp drucianej ramy łóżka.
– Też mam wokół siebie aureolę? – zapytała.
– Tak. Po co nas tym nafaszerowałaś? I tak mam mało mózgu, po co jeszcze niszczyć tę resztkę chemikaliami? I tak byłoby fajnie.
– Tu nigdy nie jest fajnie. Zwykle wypijam pół kubka, żeby zasnąć w tym syfie. Chyba że uda mi się kupić butelkę samogonu, wtedy wypijam setkę.
Powoli przechodziło oszołomienie. Wszystko wracało do należytych proporcji, a pokój do zwykłej brzydoty. Tylko Graham nie miał szczególnej ochoty wyciągać dłoni spod sweterka Agnes.
– To jest wyciąg z jakiegoś grzyba. Słabsze niż alkohol.
Każde parę łyków to parę minut oszołomienia.
Zza ściany dochodziły rytmiczne, donośne odgłosy trzeszczącej ramy drucianej żelaznego łóżka.
– Co to jest?
– Sąsiedzi przestali się nami interesować, lecz zajęli sobą. Przez grzeczność starają się być cicho. Rozumiesz teraz, dlaczego nie mogę się obejść bez tego grzyba czy samogonu?
– To Tarcza?
– Gdzie tam. Franko nie jest w stanie odwrócić wzroku od telewizora i od talerza. -
– Nie dziwię się mu bardzo…
– Donna pewnie znowu krząta się w kuchni nad następną porcją makaronu i jest niepocieszona, że nie może wypalać mojego kaganka.
Chwilę nasłuchiwała.
– Tood Corey i Wilmy. Widocznie mają gości. To znaczy, Wilma sprowadza, a Corey jest zbyt skąpa, żeby wynająć samodzielny boks, więc musi to znosić.
Zza ściany doszedł mocno podejrzany, gromki odgłos. – To może być Tarcza – zawyrokowała ze swoim uśmieszkiem. – Pojadł sobie. Teraz trawi.
Graham duszkiem wypił resztę naparu. Coś kręciło się mu w głowie, wibrowało, próbowało okłamać paskudną rzeczywistość, ale czy to temperatura ziółek była za niska, czy może magiczna substancja zdążyła się już rozłożyć, czy może wyparować, dość że efekt był mizerny. Nie wystarczał, by uciszyć przykre wspomnienia fizjologii sąsiadów.
Z Agnes działo się coś innego: mruczała jak kot, tuliła się do niego coraz bardziej, robiła się senna.
Cholerne świństwo, jednak jakoś tam uzależnia – pomyślał.
Tulił ją w ramionach, póki nie wróciła do rzeczywistości. Wyplątał się z jej objęć i wyjrzał na ulicę. Tamci dwaj już dawno sobie gdzieś poszli. Stracili nadzieję na dostanie Grahama.
– Chodź. Zbieramy się. Idziemy do mnie. Weź swoje bety.
– Tyle zachodu, tyle kłopotów, żeby poradzić sobie ze starzejącą się świętoszką – bąkała niezbyt przytomnie.
Przyjrzał się jej uważnie. Trzeba było jeszcze odsiedzieć kilkanaście minut, żeby oprzytomniała.