– Może kiedyś opanowali umiejętność podróży w czasie? – zapytał Khalid. – I poprowadzili kolonizację w przeszłość?
– Bez sensu. To jest niemożliwe.
– Trzeba by było spytać Gino Ebahloma – zaproponował Turpick. – To jest najlepszy spec od czasoprzestrzeni na tym uniwersytecie.
– Co? Tego edeńca? Wykluczone! – krzyknął ktoś z audytorium.
Korzystając z wynikłego zamieszania, Graham wymknął się z dusznej sali.
W laboratorium Hsiu przygotowywał eksperyment, zaś Agnes siedziała przy biurku nad książką. Czoło oparła na dłoniach i co jakiś czas nerwowo przeczesywała dłońmi kędzierzawe, szaro – brązowe loki. Podniosła na niego wzrok znad tekstu.
– Graham, proszę cię, pomóż mi. Próbuję przegryźć się przez ten tekst od dwóch godzin, i nic. To ledwie dwie strony – obdarzyła go najbardziej błękitnym ze swoich uśmiechów.
Jager dbał, aby w jego grupie mówiono sobie po imieniu, chociaż coraz więcej zespołów odchodziło od tej tradycji. Jedynie, wyrosły w tradycji Republiki Środka, Hsiu zwracał się do niego „profesorze Jager” albo zabawnie: „profesorze Graham”.
Następnego dnia Agnes zapomniała się z nim przywitać. Przez pół dnia unikała Grahama, a gdy już musiała siedzieć w tym samym pomieszczeniu, to przynajmniej unikała jego wzroku.
– Panie Ken, czy coś zrobiłem niewłaściwego, że Agnes od rana tak dziwnie zachowuje się?
Hsiu wyszczerzył w uśmiechu białe zęby, następnie machnął bezradnie rękoma.
– Wczorajsze zebranie. Chodzi o wczorajsze zebranie, profesorze Graham.
Graham żachnął się: Poszedł, bo nie mógł nie pójść. Nie odezwał się ani słowem. Urwał się przy najbliższej nadarzającej się okazji. Nie czuł się winny. Zresztą zebranie było wyłącznie informacyjne, nawet zaproszono na nie wszystkich emigrantów.
– Panna Agnes jest wściekła – Hsiu dalej dukał. – Powiedziała, że ma… – szukał chwilę w pamięci odpowiedniego idiomu -…wszystko gdzieś.
– W porządku, panie Ken. Proszę kontynuować eksperyment – naprawiona wreszcie pompa próżniowa zaczęła działać. – Proszę nie dawać zbyt wysokich napięć. W poszycie pańskiego statku będą trafiać również cząstki o mniejszej energii. Ich badanie też jest ważne.
Wcale nie było ważne. Graham po prostu obawiał się znowu wysadzić rzężący ostatkiem sił transformator uniwersytecki. Już raz mu się to zdarzyło i konto jego grantu zostało obciążone bardzo wysokimi kosztami naprawy transformatora, co praktycznie zatrzymało wszelkie badania na pół roku.
Wezwał Agnes do swego biura. Usiadła naprzeciwko biurka.
– Od rana wyczuwam, że masz coś do mnie. Czy możesz to wyjaśnić?
Chwilę milczała, strzelając spojrzeniem to w okno, to na półkę z książkami, i wyłamując palce od rąk.
– Nie, nic – powiedziała w końcu, krzywiąc twarz w najbardziej ironiczny i niemiły ze swoich uśmieszków.
– Ken powiedział, że chodzi o wczorajsze zebranie. Przecież było czysto informacyjne. Nie podjęto żadnej uchwały.
Chwilę jeszcze zbierała myśli.
– Nie – przerwała ciszę. Potrafiła być apodyktyczna. Jej „nie” mogło zastopować rozpędzony pociąg, a w każdym razie stopowało Kena Hsiu i jej profesora. – Właśnie że podjęto uchwałę.
– Taak?… Jaką?
– Przecież byłeś na zebraniu – jej oczy zwęziły się do szparek, z których bił blask. Nadal były ozdobą ironii, która przelewała się po jej twarzy.
Urwałem się w połowie. Skorzystałem z pierwszego zamieszania. No, przecież siedzieliśmy razem wczoraj nad drugim tomem Cullena, nie pamiętasz?…
– Urwałeś się?… – wreszcie traciła pewność siebie. – Podjęto uchwałę, aby za wszelką cenę ograniczyć znaczenie i wpływy profesorów emigrantów… To znaczy, inaczej sformułowali, ale myśl była właśnie taka. Jako wzór przytoczono profesora Grahama Jagera; który odebrał część finansów edeńcowi Ebahlomowi; pomimo że nawet nie jest z tego wydziału co on. Były gromkie brawa.
– Cco?…
– Do wieczora cały grant Ebahloma został rozdzielony pomiędzy innych profesorów. Bez jego sprzeciwu – kontynuowała. – A dzisiaj z rana zrobiono to samo z graniami wszystkich innych profesorów emigrantów.
– Cholera.
– Rzeczywiście nie wziąłeś tych pieniędzy? – jej twarz nadal wykrzywiał grymas ironii, chociaż o innym, troszkę niepewnym odcieniu.
– Oczywiście, że wziąłem. Dawniej robiłem to wielokrotnie. Ebahlom też brał moje pieniądze. To był rodzaj pożyczki, taki wspólny program, wtedy kiedy jeden z nas miał upatrzonego studenta, ale za mało forsy. Później oddawało się na tej samej zasadzie.
– Wziąłeś na mnie?
– Chciałem, ale się nie zgodził, żeby nie wyglądało na popieranie swoich. Ken jest opłacany w połowie z tej forsy.
– Cholera, nie wiedziałam.
– Właśnie. Myślałaś, że przez zwykły pech trafiłaś do profesora rasisty?
– Nie pech – wreszcie otworzył się błękit jej oczu. – Przez trzy lata goniłam jak głupia, żeby najlepiej zdawać egzaminy, które będą się liczyć przy aplikacji na twój program.
– Przecież za trzy lata, jeśli twój program się powiedzie, sama zostaniesz profesorem piątej rangi. Nie warto było gonić za takim zwierzchnikiem.
Zmilczała.
– To właściwie, co złego w tym, że grant Ebahloma i granty innych zostały rozpożyczone? – zmieniła temat.
– On ma własny temat. Jeśli rozpożyczy całą forsę, to nie zrobi swojej roboty, na przyszły rok nie dostanie nic i będzie skończony. Wiesz, on ma sporo forsy od lotnictwa, od Sił Przestrzennych, a z wojskiem lepiej nie zadzierać.
Czyli wszystko zaczęło się ode mnie? – Na to wygląda. Muszę pogadać z Gino, bo wiesz, może ta cała sprawa nie ma znaczenia. Program Kena mieści się w ramach jego grantu i może ci inni profesorowie też pożyczyli na takie badania, które Gino później wykorzysta do rozliczenia…
– Wygłupiłam się, co?
– Och, to nie tylko przywilej profesorów piątej rangi. Musiałem wyjść na niezłego skurwiela, jeśli tak tam gadali, jak mówisz. Swoją drogą, skąd wiesz o brawach, o rezolucji? Przecież na zebraniu nie było ani jednego emigranta…
– Podsłuchiwali za zakrętem korytarza…
– Studenci pierwszej rangi?
– Wszystkich rang: od pierwszej do piątej.
Ebahloma zastał w jego biurze. Stary siedział po ciemku, przy oknie czytał jakiś maszynopis. Na widok Grahama odłożył papiery.
– Przyszedłem w sprawie wczorajszego zebrania, Gino. Dowiedziałem się, co zaszło – zaczął. – To znaczy, dla jasności sprawy: byłem na pierwszej części, ale potem wyszedłem.
– Wiem, że wyszedłeś, Uijthof mówił mi o tym. Prawdopodobnie wykorzystali to, że cię nie ma i nie możesz się sprzeciwić. To wyglądało na zaplanowaną akcję.
– Dlaczego się zgodziłeś i oddałeś im tę forsę?
– Zwyczajnie. Dałem się zastraszyć. Jak dziecko. Gdybym został wcześniej ostrzeżony, zareagowałbym mądrzej. Wstyd mówić.
– Co teraz zrobisz?
– Przez rok mnie nie wyrzucą. Forsy starczy mi na piętnaście minut komputera codziennie przez dwa miesiące. To nie jest mało. Może ten twój Kennedy Hsiu zrobi jakieś wyniki. Jeśli ostro wezmę się do roboty, może nie być całkiem źle.
– Ale że Martinez nie utrzymał tego pod kontrolą. Myślałem, że to jest rozsądny facet.
– To nie jest rozsądny facet. Jak stracę grant, to Uniwersytet straci z tego swoje pięćdziesiąt procent. Będzie musiał zwolnić paru urzędników. Choć może Martinez jest zwyczajnym tchórzem, jak ja.
– Powiedz, co się stało? Dlaczego nagle tyle nienawiści?
– Ogólny kryzys. Wiesz, kiedy jest mniej do podziału, to każdemu bardziej patrzy się na ręce. Ty wiesz, co musiało się dziać na Heddehen, kiedy odlatywały ostatnie statki? Ja urodziłem się jeszcze w Heddehen, podróżowałem jako maleńkie dziecko i nic stamtąd nie zapamiętałem. Ale wychowywałem się w zamkniętej społeczności mojej rasy i nauczono mnie bardzo wiele z historii Heddeni. Już wtedy, gdy wylatywałem, stosowano selekcję, kwalifikację kandydatów do lotu, chociaż nikt nie wiedział, jakie cechy mają znaczenie w przetrwaniu lotu międzygwiezdnego. Przez to kryteria zmieniały się w zależności od tego, która grupa nacisku miała większe wpływy. Ostatnie statki jeszcze nie doleciały do Ziemi, ale na samą myśl, kto z nich wysiądzie, ogarnia mnie zgroza.
– Bardziej oskarżasz Heddehen niż to, co się tutaj wyprawia.
– Wszyscy pochodzimy z Heddehen, wy także, choć teraz jakbyście o tym zapomnieli.
– Nigdy tak nie myślałem.
– Tak. Ta planeta robi z nami wszystkimi coś niedobrego.
– Planeta?
– No, Ziemia. Wiesz, z początku wysyłano statki z kolejnymi rasami, o których sądzono, że lepiej sobie poradzą z aktualnie zastanym środowiskiem i przygotują grunt następnym. I co się okazało? Rasy, które zgodnie koegzystowały na Heddehen, na Ziemi wyrzynały się do nogi. Tylko, wiesz, przekaz informacji z powrotem trwał bardzo długo i późno się zorientowano. W końcu sztucznie wytworzono kilka ras przystosowanych do różnych rodzajów klimatu i zdecydowano osiedlić je w odseparowanych rejonach globu.
– Sztucznie wytworzono!?
– Tak. Nie uczyli was w szkołach tego? Oczywiście, że sztucznie.
– Jak? W jaki sposób?
– A jak tworzy się rasy? Zwyczajnie: krzyżuje się ze sobą osobniki o pożądanych cechach, a wyłącza z selekcji osobniki o cechach niepożądanych.
– Ależ to zezwierzęcenie, niesamowite barbarzyństwo!
– Wiesz, Graham – Ebahlom zamyślił się. Potem podszedł do nieodstępnego kociołka i nalał filiżankę ziółek. – Masz ochotę na trochę goryczy z Heddehen?
– Tak, chociaż po tym, coś powiedział, będzie inaczej smakowało.
– Hu, hu, hu… – zaczął tubalnie chichotać Ebahlom. Pierwszą czarkę podał Grahamowi, drugą nalał sobie.
– Pisana historia Heddehen liczy kilkaset tysięcy ziemskich lat. Sama lista najważniejszych postaci historycznych, nie mówię nawet – władców państw, jest zbyt długa, by którekolwiek dziecko było w stanie jej się nauczyć. To dość czasu na najwspanialsze wzloty i najhaniebniejsze upadki, i na najdziwniejsze systemy społeczne. I ty mi mówisz, że sterowane wytwarzanie ras ludzkich było czymś barbarzyńskim? A jeśli nie był to żaden przymus, jeśli oni wtedy byli dumni, że mogli płodzić dzieci bardziej zbliżone do zamierzonego celu: do mocno upigmentowanego mieszkańca tropiku czy albinotycznego mieszkańca północy? A jeśli wierzyli, że to jest właśnie rozwiązanie, które na zawsze zabezpieczy ich dzieci przed wzajemną agresją? Przed wzajemnym wyrzynaniem się? A jeśli Ziemia była marzeniem pokoleń? Wymarzonym Nowym Światem, na którym zaczniemy od nowa? Dla którego dobieraliśmy gatunki roślin i zwierząt najlepsze spośród tych, co żyły w Heddehen.