Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Graham ślizgał się i potykał w wydeptanych kiedyś w topniejącym śniegu, a następnie zamrożonych głębokich śladach.

Budynek wydziału fizyki rozlatywał się, nawet bardziej niż inne, co Graham stwierdził z satysfakcją: tynk odpadł już w dominującej większości; W różnych kierunkach mur przecinały szczeliny, niektóre tak szerokie, że aż cegły na brzegach były przesunięte. Wewnątrz, na ciemnych korytarzach, cuchnęło charakterystycznym, obrzydliwym zapachem kloszarda. Choć może to tylko przesiąknięty moczem mur tak cuchnął.

Widocznie jakiś bezdomny opłaca się portierowi i tu nocuje – pomyślał Graham. – U nas, na chemii, taka rzecz byłaby nie do pomyślenia. Toaleta jeszcze działa.

Biuro Ebahloma znajdowało się na drugim piętrze, jedne z dziesiątek identycznych drzwi w korytarzu oświetlonym żarówką wiszącą na drucie. Różniły się tylko dużą, świeżą plamą czarnego tuszu na brązowym, odpryskującym lakierze.

Ebahlom siedział za wielkim biurkiem otoczony stertami notatek. Coś mozolnie liczył. Graham spodziewał się smrodu potu czy czegoś podobnego, tymczasem panowała przyjemna korzenna woń.

Pali jakieś trociczki czy kadzidło? – pomyślał Graham.

Wokół, na szafach, na półkach stały różne tajemnicze przedmioty, może rzeźby, może talizmany, może obiekty nieznanego kultu; na trójnogu podgrzewał się mały kociołek.

Ebahlom, jakby wyrwany ze snu, łypnął sponad okularów zmęczonym, przekrwionym wzrokiem.

– Graham? Siadaj – wskazał mu wyściełany, starannie połatany fotel. – Zaczekaj sekundę… Chyba mam wynik… – urwał i znowu zagubił się w pracy.

Graham wygodnie rozsiadł się w fotelu, rozpiął kurtkę. Na biurku Ebahloma stało kilka tych niezrozumiałych przedmiotów, które zwykle kojarzą się z emigrantami, jakichś takich przenikających się struktur, goniących się przecinków czy drzewek fraktalnych. Graham zawsze chciał dowiedzieć się, co oznacza każdy z tych symboli, ale jakoś nie było okazji spytać.

– Eeee! – jęknął zawiedziony Ebahlom. – Myślałem, że puści, a znowu się zakućkałem… – z rozpaczą odsunął notatki.

– Taak? – założył ręce i wpatrzył się w Grahama swoim jasnym, badawczym wzrokiem.:

– Mam problem, Gino.

– Ach, kto ich nie ma – Ebahlom zrobił gest natychmiast zdradzający emigranta. Nie było wątpliwości, że Wychował się w środowisku ziomków. Graham wiedział, że Gino urodził się jeszcze w Heddehen, lecz z podróży wyszedł bez szwanku: nie był okaleczony; dzieci lepiej znosiły dehydratację. – Jaki problem? – dodał Ebahlom.

– Finansowy, Gino.

Przez włochatą twarz Ebahloma przebiegł nerwowy tik.

– Mów dalej, Graham.

– Mam znakomitą kandydatkę na program studencki. Średnia ocen z poprzednich kursów, referencje, wszystko bez zarzutu.

– To ją przyjmij, jeśli masz na to pieniądze.

– Właśnie o to chodzi… Pieniądze mam, ale na pół jej programu. Myślałem o wspólnym programie z tobą. Takie badania wpływu przestrzeni kosmicznej na powierzchnie niektórych stopów. Doktorat po połowie na nasze konta. Myślę, że w przyszłości Siły Przestrzenne mogłyby zrefundować w części albo w całości taki projekt. Może znasz tę dziewczynę? Nazywa się Agnes Hawahhahenne… – przeczytał z kartki.

Wykaże solidarność ze swoimi, chłopie – pomyślał Graham. – O której wszyscy tyle gadają.

– Wiesz, Graham, ja właściwie nie potrzebuję już studentów do dorobku… Ostatecznie, dochrapałem się tego, że zrobili mnie profesorem pierwszej rangi…

Graham zrobił taki nieokreślony gest, który miał oznaczać: „nie zamierzałem cię urazić, Gino”.

– Ale ten temat mnie interesuje – mówił dalej Ebahlom. – Zresztą kiedyś gadaliśmy o takim projekcie. W stołówce, przy kapuście… – uśmiechnął się i podrapał po brzuchu. – Nawet mam na to forsę.

– No, więc co? – wyrwało się Grahamowi.

– Widziałeś tę plamę na moich drzwiach? Ktoś oblał je wczoraj tuszem. Coraz trudniejsze czasy dla Heddeni na uniwersytecie.

– Ale przecież w zeszłym roku cała społeczność akademicka surowo potępiła wydarzenia w Buxford i w Dunbark…

W Buxford zeszłej wiosny zamordowano na campusie uniwersyteckim studenta emigranta. W Dunbark podpalono dom zamieszkany przez nowo przybyłych emigrantów; trzy osoby spaliły się żywcem, osiem ciężko poparzonych udało się odratować.

– . Wiesz czasy się zmieniają. Ta dziewczyna jest Heddeni, jak podkreśliłeś. Nie chcę, zęby mówiono, że tworzymy mafię, która nawzajem się wspiera. Przykro mi, Graham. Nie mogę ci pomóc. Nie mogę jej pomóc. Och, Haddam.

– A gdyby tak nie chodziło o emigrantkę, a o kogoś innego?

– Nie byłoby sprawy. Forsa po połowie. Doktorat po połowie. Ja decyduję o tym, jakie czynniki oddziałują i w jakim natężeniu, ty wybierasz stopy, z jakich miałoby być poszycie tego cholernego statku kosmicznego. Student bierze się do roboty.

Graham próbował się uśmiechnąć, ale zrobił aż tak głupią minę, że Ebahlom parsknął śmiechem.

– Łgałem – powiedział z żałosną miną Graham.

– Łgałeś? Coś mi się tak wydawało.

– Chciałem wziąć dwoje studentów, a pieniędzy mam na półtora. Dziewczynę biorę i tak, bo jest świetna. Ten drugi nazywa się Kennedy Hsiu i jest stąd, znaczy się z Republiki Środka. To jego przewidywałem do tego łączonego programu. Językowo jest cienki, ale powinien być pracowity. Zgadzasz się na niego, Gino?

Ebahlom chwilę milczał, mrugał oczami, łypał na sufit i drapał się po brzuchu.

– Zgadzam się. Napijesz się naszych paskudnych, heddeńskich ziółek? Trzeba opić transakcję.

Graham uśmiechnął się i skinął głową.

Gino zdjął z trójnoga bulgocący kociołek i nalał kubek Grahamowi i kubek dla siebie.

Ziółka były niesamowicie gorzkie i pachniały jak pokój, w którym Heevers przechowywał zielniki.

– To ja właściwie pomagam swoim czy nie? – zapytał Ebahlom.

– Jak powiedziałeś: i tak, i nie.

VII

Pan Hsiu miał obie lewe ręce i obie pozbawione kciuków, a przynajmniej posługiwał się nimi, jakby takie były. Wszystko wylatywało mu z tych, lewych rąk i tłukło się, jeśli tylko mogło się stłuc. Trzeba mu było tłumaczyć najbardziej oczywiste punkty dowolnej procedury, które z reguły nie były dla niego oczywiste. Wolał swoje dziwaczne rozwiązania, które nieodmiennie kończyły się zniszczeniem próbki lub uszkodzeniem sprzętu. Nad swoimi pomysłami dyskutował zawsze z nerwowym zapałem, trzęsły mu się te jego lewe ręce, czasem trzepało nim całym. Nie można mu jednak było zarzucić braku wytrwałości i solidności w pracy. Był już w laboratorium, gdy Graham przyjeżdżał, i pozostawał nadal, gdy Graham wychodził. Męczył się, nawet czasami popłakiwał przy komorze próżniowej albo wyprażarce, ale nie odstępował od stanowiska pracy. Zresztą niemal cały pierwszy tydzień spędził, czyszcząc instalację pompy próżniowej, którą już za pierwszym albo drugim razem, kiedy do niej podszedł, zapaskudził olejem.

Drugim jego minusem była słaba znajomość języka. Bardzo trudno było się z nim dogadać. Graham powtarzał po dwa, trzy razy każde polecenie, a Hsiu potakiwał z miłym uśmiechem i kilkakrotnie potwierdzał, że rozumie. Następnie robił tak, jakby nie zrozumiał częściowo albo wcale. Przynajmniej był bardzo grzeczny i dobrze wychowany. Mówił niewyraźnie, dziwnie akcentując. Słowa w jego ustach zmieniały się w inne lub przeradzały w dziwaczne potworki językowe.

Raz, wieczorem, Graham zszedł z biura do pracowni, tak po prostu, by jeszcze przeczytać gazetę pożyczoną przez Tonkine. Pan Hsiu właśnie założył kurtkę i zamierzał iść do domu. Stał tyłem do Grahama, ale go zauważył -: pewnie, w odbiciu, w kąciku okularów, i zniknął za półką z książkami. Zaraz potem pojawił się już bez kurtki i zaczął długą, ożywioną dyskusję.

O preparowaniu próbek blachy i poprawnym symulowaniu wpływu nitu na poszycie statku. Znudzony Graham wysłuchał Hsiu, pokiwał głową i zabrał się do czytania gazety.

Jeśli Hsiu chciał grać ze swoim szefem w pozory, to jego sprawa. Ostatecznie Jager też grał w tę samą grę z Radą Naukową i kolegami profesorami. Tylko że Jager musiał, a Hsiu – nie.

Inna rzecz, skąd miałby biedak wiedzieć… – pomyślał Graham, Agnes była inna niż Hsiu: nie próbowała udawać, że pasjonuje ją przesiadywanie w laboratorium. Z reguły przychodziła w godzinę po świcie. Co drugi, co trzeci raz przepraszała, że zaspała. W ciągu dnia znikała na godzinę lub dwie, za to wieczorem regularnie Graham, spotykał ją na przystanku autobusu. Stała, przytupując z zimna w tym samym ciężkim, czarnym płaszczu prawie do kostek, głęboko nasadzonym na głowę mięsistym, włóczkowym berecie i dokładnie zawinięta w swój dwumetrowy, też włóczkowy szalik. Graham nigdy nie widział, jak ona zawija się w te metry dzianiny, bo z reguły na sam koniec pracy wychodził do pokoju komputerowego; gdzie pił kartkową kawę i spotykał Ebahloma, Hymana albo Heeversa, albo Zuriaqu, półzwierzęco wyglądającego antropologa.

Zuriaqu robił jakieś obszerne analizy statystyczne wśród przybyłych emigrantów. Podobno rasy, które przybyły na Ziemię, na ogół wymierały. Zuriaqu opracował jakąś metodę kompensacyjną, która umożliwiała oddzielenie innych przyczyn zgonów. Zawsze lubił głośno dyskutować ten swój pomysł z każdym pracującym przy sąsiednim stanowisku. Mówił gardłowym, zduszonym głosem, wysuwając do przodu małpią żuchwę. Graham uważał, że nie jest on całkowicie pewien swojej koncepcji i stara się ją zweryfikować przez dyskusję.

W ogóle jakby przybyło emigrantów w otoczeniu Grahama. Do Agnes przychodziło codziennie po kilka koleżanek emigrantek. Niektóre wyglądały jak zwyczajne ziemskie dziewczęta, może na ogół miały nieco gęstsze brwi czy grubsze warkocze, inne były dziwne, ich buzie przypominały skrzyżowanie kociego pyszczka z twarzą dziewczyny, lub nawet gorzej: małpiej mordki z twarzą dziewczyny. Niektóre wyglądały jak tłuste kluseczki czy wałeczki, w zapinanych na guziki szlafroczkach czy kubraczkach i niebieskich z reguły chusteczkach, inne były równie smukłe i zgrabne jak Agnes.

Agnes bowiem, gdy tylko wyplątała się ze swojego mrozochronnego, pokracznego tłumoka, przeobrażała się w czarującą, zgrabną, delikatną dziewczynę, która mozolnie krząta się po laboratorium. Lubiła chodzić w czarnym golfie, ciemnoszarej spódniczce i czarnych, grubych pończochach lub rajtuzach albo nosiła połatane błękitne dżinsy, czasami zaś ubierała się w fioletowy, obszerny sweter zrobiony z kilku rodzajów włóczki o różnych odcieniach. Graham złapał się na tym, że zna już wszystkie warianty jej strojów. Nie miała tego zbyt wiele. Za to buty nosiła zawsze te same: czarne, ponad kostkę, na wysokiej, karbowanej podeszwie, dokładnie w tym fasonie co jesienne buty Grahama, tylko mniejszy numer.

39
{"b":"89294","o":1}