– Spraw dobry Panie Boże, żeb' noga jej poślizgnęła sia i żeb' wróciła ona na te ziemie, by wcielać w życie Twoje nakazanie: żyjcie i rozmnażajcie się…
Żarliwy szept Kaźmierza zagłuszył nagle warkot przelatującego nad dachem domu samolotu. Pawlak zmełł w ustach przekleństwo, błyskawicznym plaśnięciem rozgniótł dłonią na policzku natrętną muchę i starał się powrócić w stan skupienia, by przypadkiem treść jego modlitwy nie doszła do nieba tak zniekształcona, jak ów telegram, który wczoraj otrzymał jego syn Paweł. Ledwie zdążył znaleźć odpowiednie słowa, które by uzasadniały, że jego intencja jest wysoce szlachetna, gdy za drzwiami usłyszał wyrzekania Maryni: „Tak żyć to lepiej muchomora sobie zadać”!
Marynia z rozmachem otworzyła drzwi i nie zważając na to, że przeszkadza mężowi w kontaktach z niebem, podsunęła mu przed oczy kobiałkę, w której telepały się smętnie trzy jajka.
– A cóż tak lata, jak pies z gorącym plackiem? – Kaźmierz spojrzał nieprzychylnie na żonę. Baba zawsze wlezie w paradę, nawet kiedy chłop załatwia najważniejsze sprawy z samym Panem Bogiem! Po co mu teraz pcha przed oczy te jajka?
– Patrzaj, Kaźmierz, do czego nas ten socjalistyczny postęp doprowadził! Taż oni zaparli sia do upadłości nas doprowadzić!
Wciąż podtykała pod nos klęczącego Kaźmierza kobiałkę.
– A cóż jej tak oczy dęba stanęli?
– Wyszła ja jajka podebrać i od wszystkich kur tylem znalazła, co kot napłakał! To przez ten aeroplan kury nieść przestali sia…
W tej właśnie chwili samolot „gawron”, który zatoczył koło nad pegeerowskim imperium, znów nadleciał od drugiej strony nad obejście Pawlaków. Huk nisko lecącej maszyny wprawił w drżenie szyby. Święta Rodzina zakołysała się na gwoździu i spadła za poręcz łóżka, odsłaniając na ścianie bielszy prostokąt, jak bliznę na poparzonej skórze. Tego już Pawlakowi było za dużo. Zerwał się z klęczek, dopadł okna w koszuli i wychyliwszy się do połowy, wygrażał pięścią temu niebu, z którym przed chwilą jeszcze usiłował się dogadać. Samolotu już dawno nie było widać, a on krzyczał, pryskając śliną:
– Ty draniu sobaczy! Ty koniosraju jeden! Żeb' ty spadł z nieba prosto Lucyferu na rogi. A na tego dyrektora żeb' zaraza taka padła, co by mu wieczora dożyć nie dała!
– Kaźmierz, na cóż ta denerwacja – Marynia zaczęła odciągać męża od okna. – Taż to nie Pilch winien, że się kury nie niosą, tylko aeroplan!
– Ot tobie na! Żeb' ja był bleszczaty na oba oczy, to może by i uwierzył! A kto ten aeroplan wynajął, żeb' mnie wykończyć?!
– Aj, Kaźmierzu, taż on wynajął aeroplan nie przeciwko tobie, tylko żeb' stonkę na pegeerowskich kartoflach wytłuc.
– Ryby tobą karmić! – prychnął Kaźmierz, rozzłoszczony naiwnością swojej żony. – Kiedy ty się nauczysz politycznie myśleć? Taż on aeroplan wziął nie żeb' stonkę wykończyć, tylko mnie jako indywidualnego rolnika! Ja dla niego gorszy od stonki.
Nie miał najmniejszych wątpliwości, że samolot rolniczy typu „gawron” był jeszcze jednym elementem kampanii dyrektora Pilcha; skierowanej przeciwko niemu i Kargulowi: najpierw uznał ich obu za „nieprzyszłościowych”, żeby ich ziemię do majątku przyłączyć, a teraz chce złamać ich opór tym samolotem. Odkąd „gawron” zaczął fruwać godzinami nad ich głowami, kury przestały się nieść, ogier zrobił się taki nerwowy, że aż strach do niego podejść, w domu obrazy święte ze ścian spadają, a Maryni zaczynają się trząść ręce, przez co przedwczoraj wyszedł jej spod noża krzywy makaron.
Przelatujący co chwila samolot stał się dla Kaźmierza symbolem przemocy, jaką wobec niego zastosował dyrektor Pilch. Z pojemników „gawrona” spadały na PGR-owskie kartofle tony chemikalii, które miały zniszczyć stonkę. Nie miał wątpliwości, że nie stonka była wrogiem dyrektora Pilcha, lecz on, Kaźmierz Pawlak. Nie mógł tego przewidzieć, że właśnie zastosowany przez Pilcha postęp techniczny w zwalczaniu szkodników okaże się dla niego i Kargula szansą ocalenia…
Pawlak szczotkował właśnie zgrzebłem ogiera na podwórzu, kiedy zjawił się wójt Fogiel. Jak zwykle łączył w swoim stroju elementy wojskowego munduru z cywilnym urzędem: do pasa reprezentował tradycje II Armii, bo do butów z cholewami nosił zielone spodnie-bryczesy, od pasa zaś marynarkę z miniaturką krzyża Grunwaldu w wytłuszczonej klapie. Na głowie miał kapelusz, ale zazwyczaj nie zdejmował go na powitanie, dotykając jedynie dwoma palcami ronda, co miało przypomnieć, że Fogiel wciąż czuje się sierżantem tej armii, która odbyła szlak bojowy od Lenino do Berlina.
Pawlak nieufnie zerknął na przemierzającego podwórze wójta: Mało, że był członkiem owej komisji rolnej, która chciała go wydziedziczyć z praw do ziemi jako „element produkcyjnie nieprzyszłościowy” – jak głosił protokół – to jeszcze krążył wciąż w pobliżu, licząc, że upadek Pawlaka da mu szansę nabycia od niego ogiera. Wystarczyło, by wczoraj usłyszał o śmierci Kaźmierza, a już jak sęp wylądował w jego obejściu w nadziei, że nieutulona w żałobie rodzina za mały grosz wyrzeknie się deresza. Fogiel miłością do Pawlakowych koni zapałał z niskich pobudek, by zapewnić sobie karierę i wzmocnić swoją pozycję polityczną.
Sekretarz ekonomiczny, towarzysz Nosal, wyraźnie dał mu do zrozumienia, że liczy na znaczący udział jego gminy w organizowanym dla Gospodarza „Jarmarku wojewódzkim”. Kiedy towarzysz Nosal wypowiedział z namaszczeniem i z dużej litery słowo „Gospodarz” – Fogiel nie miał wątpliwości, że chodzi o Edwarda Gierka. Wójt sam trzymał konie, ale ogierek Pawlaka nie raz na wystawach rolniczych otrzymywał dyplomy. Gdyby Fogiel mógł go odkupić – wówczas oko Gospodarza spoczęłoby na jego koniu, ręka Gospodarza uścisnęłaby jego rękę – a tak namaszczony mógłby nie tylko zyskać w oczach mieszkańców gminy, lecz także przekonać władze powiatowe, by znalazły fundusze na wodociąg i telefonizację. Od tej pory Fogiel polował na Pawlakowego deresza.
Fakt straty kasztanki jeszcze bardziej wzmagał jego pożądanie.
Była jeszcze druga przyczyna, która go tu sprowadzała: chciał zdobyć dla wsi pewnego fachowca, który przybył na razie, by odbyć staż w pegeerze. Stażysta od pierwszej chwili prosił o załatwienie mu kwatery u Pawlaka, bo na razie PGR nie może mu zapewnić miejsca. Fogiel kazał chłopcu poczekać za bramą obejścia Pawlaka.
Nie chciał, by ktoś przeszkadzał mu w próbie zdobycia ogiera.
Zbliżając się teraz ku stajni, z niepokojem ruszał wąsami jak żuk, bo stan zdrowia Pawlaka nie wskazywał wcale na to, że Marynia Pawlakowa rychło zostanie wdową.
– Pawlak, ty to tak koło tego ogierka chodzisz jak inny koło baby…
– Baba za bardzo lizie mi w uszy – wyznał Kaźmierz, nie przestając gładzić zgrzebłem zadu deresza. – A koń mój mądrzejszy od baby.
Powiem „lewa”, pójdzie w lewo, powiem „prawa” – pójdzie w prawo.
On prosto że bezlitośnie mądry.
– A ja mam do ciebie, Pawlak, taką sprawę, której bez twojej baby, nie zdecydujesz.
– Ot, ciekawość posłuchać – Pawlak wzruszył ramionami, jakby rozbawiło go przekonanie wójta, że on musi się radzić swojej żony przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji. – Taż jak ja się z nią żenił, to też jej o zgodę nie pytawszy.
– No to może zgodzisz się przyjąć na kwaterę mechanizatora rolnictwa?
Przychodzi jako przedstawiciel władzy: szuka kwatery dla młodego człowieka z dyplomem mechanizatora rolnictwa, który przyszedł na letni staż do PGR-u i ma odpowiadać za opylanie pól przed stonką, a potem może i w gminie zostanie…
– Żeb' gęby darmo nie studzić, to ja od razu mówię wójtowi, że u mnie on miejsca nie zagrzeje. Jak dla PGR-u on robi, niech jego PGR sobie trzyma!
Cały kłopot był w tym, że PGR nie miał miejsca na zakwaterowanie stażysty: już dzisiaj miała zjechać w gościnę do majątku wycieczka kołchoźników radzieckich i dyrektor Pilch zachodził w głowę, jak ich pomieścić i czym ich przyjąć, żeby do nieprzytomności odczuli serdeczną polską gościnność. Dlatego właśnie dyrektor zwrócił się do wójta o pomoc w znalezieniu kwatery dla stażysty.
– Ot, pierekiniec – sapnął wściekle Kaźmierz, aż przestraszony deresz zarzucił zadem. – Żeb' jemu taki ząb trzonowy jak te widły wyrósł!
– A co ty od niego chcesz – ujął się za stażystą Fogiel. – Chłopak grzeczny, przystojny.
– Ja o dyrektorze mówię!
– Pawlak, czy to po chrześcijańsku życzyć tak bliźniemu? Mało to, że na niego takie nieszczęście spadło jak ta wycieczka kołchoźników?
– Dobrze jemu tak – oczy Pawlaka błysnęły szczerą radością. – Taż takie ruskie kołchoźniki to gorsze od tej plagi myszy, co my ją tu mieli jako pionierzy na wiosnę w czterdziestym szóstym.
– No i potem była pierwsza w naszej gminie sądowa sprawa o kota – z satysfakcją przypomniał Fogiel szczegóły dramatu z tamtej wiosny.
– No i powiedz Pawlak, czy my nie jesteśmy tu sami swoi?
– Ot patrzaj! Teraz to my niby „sami swoi”, a jak wójt tu był z dyrektorem Pilchem i komisją rolną, to ja był dla niego „nieprzyszłościowy”, tak?
– Co innego przyszłość; a co innego kwatera dla stażysty.
– Ja z języka świdra nie zrobię: powiedział „nie”, to „nie”! Ja jak widzę tego bestyjnika Pilcha to mnie z tej złości wątroba prosto do góry nogami przewala sia!
– Ale tu nie o Pilcha idzie! Za lokatora dobry grosz załapiesz, Pawlak, a chłopak wsi się przyda – przekonywał wójt, przywołując wciąż nowe argumenty. – To mechanizator z dyplomem…
– Awo! Znajdź teraz kogo bez dyploma – Kaźmierz opędzał się ręką jak od natrętnej muchy, ale Fogiel nie dał się zbyć i dalej przedstawiał walory kandydata na sublokatora: aktywista ZMS-u, podobno na Kubie nawet był…
– Znam ja takich – Pawlak zachichotał szyderczo. – Był na Kubie, a w nosie dłubie…
– On nowocześnie myśli!
– Taż dla mnie to najlepsza rekomendacja, żeb' jego na cztery wiatry przegnać! Ciekawość, czego on u mnie sobie kwaterę upatrzył? Mało to we wsi chałup?
Wójt nie wyjawił prawdziwych powodów, które skłoniły stażystę po Technikum Rolniczym do wybrania domu Pawlaków na swoją kwaterę. A było to tak: Zenobiusz Adamiec, wysiadłszy z autobusu z plecakiem, ujrzał właśnie Anię, która wprowadzała księdza Durdełłę w bramę obejścia Pawlaków. Tak się na nią zapatrzył, że z ulgą przyjął informację o braku miejsc w majątku PGR. Wyznał szczerze wójtowi: