– Dziękuję, żeśmy się dogadali…
Ledwie zaczął deklarować swoją gotowość porozumienia, twarz Kaźmierza wykrzywiła się, jakby Zenek z przystojnego blondyna zmienił się w diabła.
– Niedoczekanie twoje, ty draniu sobaczy!! Ty ogierze zołzowaty!! Koniosraju jeden!
Nie puszczając ręki Ani rzucił okiem w stronę stodoły. Kargul dobił do Zenka i teraz obaj stali ramię przy ramieniu, gotowi odeprzeć atak. Żaden z nich jednak nie spodziewał się operacji aż na taką skalę: skrzypnęły wierzeje stodoły, wysypała się cała tyraliera. Na czele biegła panna Blanka, za nią podążał kapral Marczak, a na flankach pokazali się Witia z żoną. Kaźmierz patrzył wyczekująco, do czego dojdzie, gdy ta fala zderzy się z murem piersi Zenka i Kargula. Zauważył, że uwiedziona, nie spuszczając z Zenka oczu, zwalnia kroku i wreszcie zatrzymuje się w połowie podwórza. Przeniosła wzrok na Pawlaka. Widząc w jego oczach natarczywe pytanie – czy to ten? – pokiwała przecząco głową.
Podeszła bliżej, patrząc Zenkowi w oczy, po czym załamana, z głuchym szlochem rozpaczy schowała twarz w dłoniach.
Kaźmierz zrozumiał, że cała ta inscenizacja była wielką pomyłką.
Pociągnął opierającą się Anię z powrotem w stronę domu. Nie wypuszczając jej przegubu z garści, przyglądał się z ganku wydarzeniom na podwórzu.
Kapral Marczak stał przed Zenkiem, domagając się dowodu osobistego. – Zenek sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów, wydobył nowiutki dowód i podał go milicjantowi. Ten głośno odczytał nazwisko – Zenon Adamiec – i zdziwiony spojrzał na pannę Blankę: przecież jej uwodziciel nosił właśnie takie nazwisko!
– Dla tej pani obcy? – Franio wskazał pannę Blankę, a kiedy Zenek bez wahania potwierdził, że jak najbardziej obcy, rzucił z wyraźnym żalem: – To pan jej nie uwiódł, niestety?
Teraz Zenek zrozumiał, w czym bierze udział wbrew swej woli: oto on sam stał się ofiarą uwodziciela! Pewnie szukają jego sobowtóra!
– Jakiego sobowtóra?! – Franio wytrzeszczył zajęcze oczy.
– Trzy miesiące temu ukradli mi dowód – z uśmiechem ulgi wyjaśnił Zenek. – Ten jest nowo wyrobiony. Może się pan dowiedzieć na komendzie we Wrocławiu – spojrzał ze współczuciem na szlochającą pannę Blankę. – To nie pierwsza uwiedziona na moje konto. We Wrocławiu ten cwaniaczek podawał się za asystenta na uniwerku!
Wyraźnie zawiedziony kapral Franio z ociąganiem oddał Zenkowi dowód.
– Trudno. Przykro mi, ale ja nic do was nie mam, niestety.
– Ale ja mam – Zenek przytrzymał go za pasek raportówki. – Musicie mi oddać żonę!
– Milicja nie wtrąca się do pożycia małżeńskiego, niestety.
– O to właśnie idzie, że pożycia nie było!
– Przez niego!! – gorliwie przyświadczył temu zwierzeniu Kargul, wskazując na Pawlaka. Franio zwrócił się oficjalnie w stronę Pawlaka, który w tej właśnie chwili starał się wepchnąć w drzwi opierającą się wnuczkę.
– Obywatelu! Halo, jakim prawem więzicie legalną małżonkę tego oto obywatela?!
Gdy Kaźmierz usłyszał, że Franio zwraca się do niego oficjalnym zwrotem „obywatelu” – choć jeszcze przed chwilą traktował go jak sprzymierzeńca – odwrócił się, by raz wreszcie dać mu odpowiednią reprymendę. Chwila nieuwagi wystarczyła, by Ania wyrwała swój nadgarstek z żelaznego uścisku paluchów dziadka. Niemal frunęła ponad stołem na tamtą stronę podwórza. Zenek chwycił ją w ramiona.
Chciał ją od razu całować tak, jakby byli sami w małżeńskiej sypialni, ale Ania odchyliła głowę: muszą przedtem poważnie porozmawiać. Kargul, widząc że ku młodej parze zmierza Pawlak, chowając gorączkowo wyciągnięty z kamizelki cebulasty zegarek, jak to czynił zawsze przed wszelką bijatyką, wepchnął młodych za drzwi, nakazując im schronić się na górze. W ślad za nimi wpuścił kaprala. Postawił krzesło przy schodach i prawie siłą posadził go na straży.
– Franiu, ano siadaj tu i pilnuj wolności dyskusji, bo inaczej dojdzie do złamania praworządności!
Franio wzruszył ramionami, jakby to była w jego fachu całkiem zwyczajna rzecz.
– Dla mnie to chleb z masłem, niestety…
Kaźmierz zakręcił się koło domu, szukając Witii, żeby mu pomógł szturmem odebrać Anię. Witia siedział w kuchni na krześle ze zwieszoną głową, jak człowiek, który przegrał w karty ostatnią krowę. Na ławce obok niego szlochała panna Blanka, przytulając głowę do piersi Maryni.
– Taż czego płacze, a? – spytał niecierpliwie Kaźmierz, który uważał, że w tej chwili sam ma większe powody do zmartwienia niż ta uwiedziona. Tak na nią liczyli, a ona nie spełniła nadziei pokładanych w niej przez rodzinę Pawlaków.
– Że to nie on! – wyrwało się bohaterce reportażu o oszuście matrymonialnym. Witia spojrzał na nią z pewną zawiścią.
– I co się pani martwi? Sławna pani przez to, w telewizji panią pokazują…
Dziewczyna odpowiedziała gwałtownym szlochem. Marynia głaszcząc ją macierzyńsko po głowie, powiedziała ze szczerym współczuciem:
– A mnie jaki żal, że to uczciwy człowiek okazał sia – spojrzała na Kaźmierza, który sam wszak wpędził ich w te tarapaty. – Ot i wpadli my w kałabanię…
– Nie bełtaj – niecierpliwym gestem ręki kazał się uciszyć żonie.
– Ano, Witia, ruszaj sia! Z pomocą boską do grzechu my nie dopuścim! Taż jak ja zobaczył, że z tego bandyty uczciwy człowiek, w tu poru jakby mnie kto sagan waru na łeb wylawszy. No, ja swego nie popuszczę! Jak temu Kargulowi cepem przez łeb dam, to jemu będzie dzwonić aż do Bożego Narodzenia!!
Witia nie chciał się angażować w plany ojca: nie będzie z teściem wojny zaczynał. Te wojny przez płot dość zła narobiły. Niech teraz młodzi sami się swoim życiem rządzą…
– Taż on gada prosto jak jaki partyjny! – Kaźmierz zakipiał złością i z determinacją runął w drzwi kuchni. – Obejdzie sia! Sam sobie z tym hardabasem radę dam!
Dopadł drzwi domu Kargula w takim pędzie, że otwierając je, uderzył z wściekłym impetem w plecy gospodarza, aż Kargulowi spadł z głowy kapelusz. Przestraszona Anielcia, żegnając się szeroko znakiem krzyża, cofnęła się do kuchni.
– Gdzie oni?! – dyszał Pawlak, rozglądając się za młodymi.
– Cóż, nie przeszkadzaj, Kaźmierz…
– W czem? Może oni w biały dzień grzeszą bez boskiego błogosławieństwa?!
– Dyskutują, Kaźmierz – Kargul spojrzał wymownie na schody, gdzie usadowił się kapral Marczak.
– Ot, bestyjniki! A ty wiesz, czym taka dyskusja może skończyć sia?!
Kaźmierz jak kozica wskoczył na strome stopnie, ale zderzył się z wypiętą chudą piersią Frania. Pawlak napierał na niego ramieniem, jakby to była kłoda drzewa, która tarasuje przejazd.
– Ty co, zbiesił sia?! Mnie dostępu bronisz?!
– To Kargula dom!
– A Kargul to kto?! Wróg?! – chce się prześlizgnąć pod łokciem Frania, ale ten chwyta go za kołnierz. – Władza to ty jesteś dla innych, dla mnie ty Jóźkowy syn! Prosto powinowaty!
Franio nie dał się przekupić tymi argumentami. Wytrzeszczył zajęcze oczy, starając się nadać swemu obliczu surowość, obowiązującą przedstawiciela prawa.
– Kolegium kosztuje, obywatelu!
– Widział ty?! – z bezbrzeżnym zdumieniem Pawlak spojrzał w dół na Kargula, jakby nie mógł uwierzyć w dwoistość natury ludzkiej, która przebrana w mundur zaraz traci rozsądek. – Ja dla niego teraz „obywatel”, a całe życie „wujko” mi mówił!
– I dalej będę tak mówił, jak dacie im się dogadać, niestety – obiecał kapral, zerkając na drzwi facjatki.
– A wiesz ty, do czego oni mogą dogadać sia? Taż i on, i ona nie krew mają w żyłach, tylko prosto spirytus! Iskra pójdzie i nikt już tego pożaru nie ugasi!
Kargul wlazł na górkę, przyłożył ucho do drzwi i nadsłuchiwał przez dłuższą chwilę. Szeptem przekazał informację, że Ania wyraźnie Zenka do czegoś przekonuje.
– Taż to nie ten charakter, żeb' on babie ustąpił – Pawlak nie zauważył, że w ten sposób głosił niejako komplement pod adresem Zenka. Nie ufając Kargulowi, sam przyłożył oko do dziurki od klucza. Maciejówka spadła mu z głowy, a on wiercił się, za wszelką cenę chcąc coś dojrzeć.
– Coś cicha ta rozmowa – szepnął, zatrwożony brakiem jakichkolwiek odgłosów poważniejszej dyskusji światopoglądowej.
– A widział wujko dobre małżeństwo, co by głośno rozmawiało? – zauważył przytomnie Franio. Pawlak spiorunował go wzrokiem.
– Awo, patrzaj! Teraz ja dla niego „wujko”! Taż jakie to małżeństwo?! Takie jak puchacza z myszką!
Szarpnął za klamkę, ale drzwi nie ustąpiły.
Szczęk klamki był ostrzeżeniem, że lada moment do ich fortecy wedrą się obrońcy tradycji. Ania w ramionach Zenka stała się miękka jak woskowa świeca na słońcu. Oplotła ramionami jego potężne bary, owinęła się wokół chłopaka jak powój i wreszcie poczuła się tak, jak wtedy, kiedy wyniósł ją mokrą w ramionach na brzeg, a potem stosował reanimację metodą „usta w usta”, choć ona ani na chwilę nie przestała wtedy oddychać. Poczuła usta Zenka na swoich wargach, poczuła, jak jego język rozwiera jej szczęki, a ręce, wsparte na jej biodrach unoszą ją całą do góry tak, że ich twarze znajdują się teraz naprzeciw siebie.
Co z tymi pytaniami, które wypełniały jej pamiętnik? Czy grzechem jest oddać się po cywilnym ślubie? Czy ma prawo żądać od Zenka, by poświęcił dla niej swoje zasady i uległ tradycjom jej rodziny? Czy Zenek dla niej jest w końcu panem Toliboskim czy raczej Niechcicem? A może ordynatem Michorowskim?
Nic już teraz nie było ważne. Nie docierały do niej żadne dźwięki prócz łomotu krwi w skroniach…
I wtedy właśnie jak dzwonek ostrzegawczy rozległ się szczęk klamki.
Zenek porwał z żelaznego łóżka kołdrę. Wytrzepał ją z poszewki, związał poszewkę grubym węzłem razem z prześcieradłem i przywiązał koniec tej liny ratunkowej do poręczy łóżka. Przełożył nogi przez parapet i zsunął się na dół. Wyciągnął ku Ani ręce. Dziewczyna zjechała wprost w jego ramiona. Pociągnął ją za sobą. Wpadli obydwoje do stodoły, w której zaledwie przed kwadransem była urządzona zasadzka. Byli w tej samej stodole, w której blisko trzydzieści lat temu Witia Pawlak po raz pierwszy dopadł po wspólnej młócce Jadźkę Kargulową, której nigdy się potem nie wyrzekł. Jakby idąc ich śladami, wdrapali się po drabinie na górę.