Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ano, bierz – Kaźmierz jest tak wzruszony, jakby przekazywał co najmniej hetmańską buławę. – A wie on choć, co to jest?

– Sierp – mówi niepewnie Zenek, bo czuje wyraźnie, że dla Pawlaka nie jest to jedynie dawno nie używane narzędzie pracy, lecz coś tak ważnego, jak dla niego odroczenie z wojska.

– Może być, że to i przeżytek – twarz Kaźmierza drga niekłamanym wzruszeniem jak w dniu, w którym postanowił umrzeć i znaleźć następcę, co by przejął z jego rąk i sierp, i ziemię. – Ale to jest sierp jeszcze tatowy! Sam go z jego rąk przejąwszy i teraz jemu, jako następcy przekazuję, żeb' we żniwa pierwszy pokos nim urżnął – pochylił głowę przed Zenkiem, jakby chłopak był co najmniej biskupem. – Bo od tych pór on tu gospodarz!

Kiedy Zenek przejął sierp, Pawlak, wspiąwszy się na palce, ucałował jego policzki. W ślad za nim uczynił to Kargul. Kiedy Ania wpadła w ramiona dziadków, na dany przez Budzyńskiego znak orkiestra zagrała marsza weselnego i tłum gości niczym fala morska do mola z szumem dobił do zastawionych stołów.

– Ano, proszę zakanszać – zachęcał Kargul, który też chciał być zauważony jako gospodarz tej uroczystości. Obejrzał się na Kaźmierza, który właśnie prowadził pod łokieć pana młodego w stronę przystrojonych wstążkami koni.

– Mam ja do niego prośbę – okraszając swoje życzenie serdecznym uśmiechem Kaźmierz podprowadził Zenka do dyszla wozu. – Ano, niech on ostatni raz założy do dyszla te „przeżytki” – specjalnie użył określenia, którym posłużył się obecny mąż Ani wobec jego koni – Przejedziem się uroczystą sprawę załatwić, żeb' być w porządku wobec nieba i własnego sumienia…

Ania zmartwiała, słysząc o niebie i sumieniu. Wiedziała, że musi przyjść ta chwila, kiedy Zenek nie będzie chciał zagrać w scenie, przewidzianej jako główna w tej sztuce, którą ułożyli Pawlak i Kargul. Zenek albo nie zrozumiał intencji Kaźmierza, albo tylko udawał głupiego. Wskazał ręką na „wołgę”: jest maszyna, po co konie? Pawlak zlekceważył tę propozycję: co tam taksówka. Jak końmi jedziesz, to i ty wszystkich widzisz, i ciebie widzą…

Podał mu wypastowane szleje i polecił zakładać konie do wozu: niech sam zaprzęgnie, bo w jego sprawie ta krótka podróż.

– Gdzie mamy jechać?

– Niedaleczko – Kaźmierz wskazał widoczną stąd kościelną wieżę.

Zenek poszukał wzrokiem Ani. Umilkł gwar gości. Wszyscy patrzyli w tę stronę, którą wskazywała ręka Pawlaka: Za plecami Zenka stanął Kargul. W ciemnym ubraniu wyglądał dostojnie, jak operowy bas-baryton. Położył rękę na ramieniu pana młodego, jakby tym gestem biorąc go w niewolę:

– Na zapowiedzi, jedziem dać.

– Przecież już po ślubie.

Protest Zenka wywołał na twarzy Pawlaka taki grymas jakby ktoś w zakrystii kościoła użył nieparlamentarnego wyrażenia.

– Po rejestracji aby – zaznaczył z naciskiem. – W sprawie ślubu czas nam do księdza iść, żeb' na zapowiedzi dać. Na razie wy po cywilnym to aby dalej hałastoj i baraszka, póki do księdza nie pojedziecie.

Więc mimo podpisów złożonych w księdze Stanu Cywilnego, mimo przysięgi małżeńskiej, dla Pawlaka byli nadal kawalerem i panną.

– Ja mam do księdza iść? – Zenek cofnął się o krok, jakby ktoś mu zaproponował wizytę w piekle. Kaźmierz starał się jeszcze zachować na twarzy resztkę życzliwego uśmiechu, kiedy tłumaczył mu jak dziecku rzeczy tak oczywiste, jak to, że cudzołóstwo to grzech ciężki i w ich rodzinie nieznany.

– A coż jemu oczy tak dęba stanęli, a? Przecie że nie ja, bo mnie proboszcz Durdełło już tylko raz przez dębowy futerał pokropi.

Ano, zbierajcie sia…

Zagarnął Anię i Zenka szerokim gestem, jakby sierpem pierwszy pokos zbierał. Dziewczyna przywarła do boku Zenka, a on objął ją i przytulił, żeby nikt nie miał wątpliwości, że stanowią jedno ciało. Ani ona, ani on nigdzie nie pojadą!

Kaźmierz nie wierzył własnym uszom. Patrzył na Marynię, na Kargula, jakby biorąc ich na świadków, że jeśli teraz uderzy z jasnego nieba grom, to będzie dowód, że sam Pan Bóg myśli to samo co on, Pawlak.

– Zbiesił sia, czy jak? – patrzył bacznie w orzechowe oczy pana młodego, które wcale nie unikały tego zwarcia. – A może być brymuchy weselnej wcześniej on pokosztował, a? Niech konie zakłada!

Pod nogi Pawlaka ląduje rzucona przez Zenka paradna uprząż.

Zadzwoniły dzwonki. Konie rzuciły niespokojnie łbami. Raptem na podwórzu zaległa taka cisza, że słychać było, jak się ulatnia gaz z niedomkniętej butelki oranżady. Wszyscy patrzyli na pana młodego i Zenek czuł, że musi wreszcie odkryć karty: nie pojedzie, bo to się nie zgadza z jego poglądami…

Usta Kaźmierza drgnęły, jakby w ostatniej chwili powstrzymał jakieś straszliwe przekleństwo.

– Niech gada – powiedział przez zaciśnięte zęby – Kiedy ślub kościelny?

– Z przyczyn obiektywnych nigdy.

– Znowu mnie z gazety czyta?!

– Uznaję wolność przekonań.

– A kto jemu wolności broni – zabuczał z boku Kargul, stając ramię w ramię przy Pawlaku. – Bierz ślub i miej sobie jakie chcesz przekonania.

– Ania wie, że nie pozwolą mi na to horyzonty mojego światopoglądu – spojrzał z góry na wtuloną w niego Anię. – Moja żona wie o tym, przedyskutowaliśmy problem szeroko.

– On ma inny światopogląd – wyrwała się Ania. Pawlak przyjął to ze zrozumieniem:

– A niech sobie i ma. Tylko po ślubie. Kiedy ślub?

– Nigdy!

Ręce Kaźmierza wystrzeliły z przydługich rękawów marynarki jak granat z moździerza. Chwycił Zenka za gardło i popchnął w stronę stodoły, waląc nim o jej wrota, jakby ten dobrze zbudowany chłopak ważył tyle co snop żyta. Twarz Pawlaka posiniała, oczy wyszły z orbit.

– Kaźmierz – Marynia chwyciła męża za ramię. – Zięcia chcesz siniaczyć?

– Ty heretyku!! Ty mordo zakazana! – dyszał Kaźmierz, uderzając głową w szczękę sporo wyższego od siebie pana młodego. – Ty z Pawlaczką chciał na kartę rowerową żyć? Ja ci tu zaraz dam światopogląd. Zatłukę jak kreta!!

Kątem oka dostrzegł porzucony przez Zenka sierp. Schylił się po niego, a w tym momencie uwolniony z jego uścisku Zenek przeskoczył przez dyszel wozu i wpadł między gości. Orkiestra na dany przez Budzyńskiego znak zaczęła grać od nowa marsza powitalnego. W jej rytmie Kaźmierz starał się dziabnąć zakrzywionym ostrzem sierpa plecy pana młodego. Przestraszone uderzeniem czyneli konie ruszyły przed siebie, oddzielając szczęśliwie Zenka od ścigającego go Pawlaka.

– Stratują go! – krzyknęła przerażona Ania, wciskając obie pięści w usta.

– Dałby Bóg – rzucił Kargul. – On się tu więcej nie ma co pokazywać, chyba że w trumnie!!

– To podłe! – krzyknęła Ania. Wyrwała się z ramion Kargula i potykając się na wysokich obcasach pantofli, w których miała nadzieję tańczyć dzisiaj do upadłego, ruszyła w ślad za Zenkiem.

Kargul chwycił wnuczkę w ramiona jak w kleszcze. Darmo machała nogami, kopiąc dziadka w golenie. Trzymał ją jak zakładnika, od którego wszystko zależy.

Orkiestra grzmiała. Goście z krzykiem rozstępowali się przed spienionym Kaźmierzem. Sierp wisiał wciąż w górze. Nie mogąc nim dosięgnąć sprzeniewiercy, Kaźmierz, by wyładować swą wściekłość zaczął kosić główki butelek z wódką. Krocząc wzdłuż weselnego stołu, ciął szyjki butelek jakby to były przydrożne chwasty. Szkło pryskało na wszystkie strony. Pryskali na bok goście, zasłaniając twarze rękoma. A Pawlak szedł niczym pracowity żniwiarz, który nie zejdzie z pola przed zachodem słońca. Brzęk ścinanych ostrzem butelek zagłuszał orkiestrę. Bulgotały wesoło przewrócone flaszki.

Alkohol, przeznaczony na toasty na cześć szczęśliwej przyszłości młodej pary tudzież Pawlaków i Karguli, wsiąkał w obrus i grunt podwórza.

Kargul zrozumiał, że nic nie powstrzyma Kaźmierza przed dokończeniem dzieła zagłady weselnego przyjęcia. Rzucił się ku stołom i krocząc przed siewcą zniszczenia, układał na przedramieniu pełne jeszcze butelki niczym szczapy drzewa. Kiedy Kaźmierz dotarł do końca stołu, ani jedna butelka nie ostała się na stole: Dysząc ciężko, odwrócił się ku wpatrzonym w niego przerażonym gościom.

– Gapie do domu! – wrzasnął, pryskając śliną. – Wesela nie będzie. Poszli precz!!

Szedł ku nim, a oni cofali się, jakby jego oczy wysyłały palące promienie. Orkiestra w popłochu wycofując się za bramę porwała bęben i futerał od harmonii. Kaźmierz zamknął skrzydła bramy i odwrócił się w stronę podwórza.

Kargul stał z naręczem ocalonych butelek. Patrzył z rozpaczą na stoły, gdzie z poprzewracanych ciosami sierpa butelek wylewała się strumieniami weselna wódka.

„I znowu każde z nas osobno. Drzwi zamknięte na klucz, okiennice od zewnątrz. Nawet nie wiem, jak uciec. I dokąd? Gdzie jest Zenek?

Co się z nim dzieje? Mam dwa wyjścia: albo uciec z nim, jak kiedyś uciekli moi rodzice od swoich ojców, albo wypróbować siłę uczuć Zenka. W „Filipince „przeczytałam, że jak chce się mieć dowód siły uczuć mężczyzny, trzeba mu kazać zerwać z tym, co stanowi dla niego największą pasję: z papierosami (ale on nie pali), z kartami (ale on nie gra), z alkoholem (ale on nie pije, tylko najwyżej wino importowane). Gdyby zerwał ze swym światopoglądem, choć ten jeden jedyny raz – i wziął ślub kościelny – miałabym dowód, że zrobi dla mnie wszystko. Ale jeśli raz zdradzi swoje zasady, to czy potem mogę być pewna, że nie zdradzi mnie równie łatwo? Boże, dlaczego w połowie żyje się wedle cudzych praw? Miało być wesele, a ja w ślubnej sukience leżę jak w celi. Dziadek mnie pilnuje. Czy moja cnota to kapitał w banku, od którego będą potem procenty?

Ach, żeby już ktoś wreszcie zrobił włamanie do tego banku. Zeniu, Zeniu, gdzie jesteś?”

Panna młoda leżała w łóżku ze swoim pamiętnikiem zamiast pana młodego. Stół weselny wyglądał jak pobojowisko, a Kargul i Pawlak jak ludzie, którym przed chwilą przeczytano wyrok śmierci.

Kaźmierz przegnawszy weselnych gości, zawarł bramę i zamknął Anię na cztery spusty w swoim domu, potem zdjął garnitur, jakby chciał demonstracyjnie odciąć się od wszystkiego, co kojarzyć się mogło z weselem. W roboczym ubraniu wyszedł na podwórze. Gdzie dawniej biegł płot, dzielący jego obejście od siedliska Kargula, tam teraz stały przygotowane dla gości stoły. Zachodzące słońce poblaskiem czerwieni zabarwiło poplamione obrusy, na których niczym kwiaty rozkwitały kolorami rozgniecione sałatki, półmiski z pomidorami i ogórkami. Ścięte ostrzem sierpa szyjki butelek szczerzyły się groźnie. Miało być hucznie, butnie, wesoło. Miały być życzenia i toasty, miał być ogłoszony termin kościelnego ślubu, żeby sobie proboszcz Durdełło nie pomyślał, że ratując gospodarkę gotowi byli zgubić dusze swoje i swojej wnuczki. Wszystko to miało być, a oto podwórze wyglądało jak po przejściu trąby powietrznej.

42
{"b":"89250","o":1}