Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Idź do cholery! -jęknął cichutko Bochenek, którego wskutek racjonowania pokładowych drinków ogarniała już kołysząca senność. – Co ten samolot tak się buja?… Turbulencja?…

* * *

Ludzkość nie narodziła się w biblijnym Raju, ani wtedy, gdy jakaś małpa zeszła z drzewa czy jakiś pitekantrop przyjął wyprostowaną postawę, lecz wówczas, gdy zaspokajanie potrzeb fizjologicznych przestało być jedynym sensem egzystencjalnym homonidów, to znaczy: kiedy praczłowiek zaczął pytać sam siebie i szukać odpowiedzi tyczących własnej istoty i drogi, własnych celów i tęsknot. Kim jestem? Kim chcę być? Kim chcę być dla kogoś? Kim nie chcę być? Kolebka ludzkości to moment, kiedy debiutuje dyskrecja, lub paraffilozoficzna refleksja, lub któraś inna niezwierzęca wrażliwość – jako najmłodsza siostra żądzy, siły, okrucieństwa i głodu.

A kolebka kultury? Kolebką sztuki był rysunek palcem lub patykiem na gładkiej powierzchni piasku, lecz, niestety, nie zachował się, więc musimy za pierwsze dzieło sztuki uważać rysunek glinką na ścianie groty prehistorycznej. Tymczasem kolebką cywilizacji były – rzecz prosta – wynalazki, aczkolwiek nie umiemy rozstrzygnąć co wynaleziono najpierw: płomień czy alkohol. Inna sprawa, że oba te groźne dobra wynalazła wcześniej sama natura, bo płomienie bez trudu tworzy piorun, a każda fermentacja roślinnej brei tworzy alkohol. Nie poświęcałbym tym zjawiskom czasu, pisząc „Lidera” , gdyby nie fakt, że panna Mirosz w przeddzień publicznej prezentacji swego dyplomu zadebiutowała dubeltowo: przypaliła sobie płomykiem pierwszego papierosa (i wypaliła kilka kolejnych papierosów do trzeciej rano, kiedy zmorzył ją sen) oraz wypiła pierwszy kieliszek czystej, wysokoprocentowej skandynawskiej wódki bez zakąski (i kilka kolejnych kieliszków, które podziałały jako usypiacz). Tak ją zdenerwował i rozstroił paszkwil, który „faszyści” wymierzyli przeciwko niej i przeciwko pani du Châtelet. To był ciężki szok.

Mimo krótkiego snu plus silnej migreny, czyli niedyspozycji fizyczno-psychicznej, Klara bohatersko przetrwała prezentację „opus magnum” , które dało jej pierwszy naukowy „gradus” , Jednak kolejnego wieczoru znowu piła, i to sama. Wcześniej sądziła, że będzie oblewać triumf cieczą szampańską, razem z Danem, lecz im bliżej było ukończenia przez nią studiów, tym bardziej Danowi nie tylko serduszko stygło. Co prawda dotrzymał obietnicy i zaproponował Klarze asystenturę, od kolejnego (powakacyjnego) semestru, lecz czuła, że przestała być dla niego bóstwem erotycznym. Nawet nie wiedziała czy winna się tym martwić, gdyż jej uczucia wobec Dana również wy chłodły z biegiem czasu, a każdy głupi pojmuje, że rutyna łóżkowa to niekoniecznie miłość. Bólu więc nie sprawiał dyplomantce jawny uwiąd romansu, tylko ośmieszenie dyplomu przez jakąś antysemicką hołotę. Paszkwil był hańbiący, wedle modnego w czasach Emilii du Châtelet aforyzmu: „Śmieszność hańbi bardziej niż hańba” . Pamiętała, że stworzył tę maksymę La Rochefoucauld. Zastanawiała się więc: czy jest sens pracować na terenie college'u, w którym zdarzają się takie rzeczy? I gdzie indziej mogłaby pracować? I czy musi czekać aż Dan zerwie ich związek, czy winna zerwać sama, możliwie szybko? Stanęła jakby u rozstaju dróg, i zaczęła się wahać. Kim jestem? Kim chcę być? Kim chcę być dla kogoś? Kim nie chcę być?…

Trwało pięć dni (pięć samotnych wieczorów w alkoholu) zanim biblioteka uniwersytecka ściągnęła Klarze z Toronto egzemplarz książki Nancy Mitford wymienionej przez „faszystów” - paszkwilantów. Lektura nie sprawiła Klarze przyjemności. Zwłaszcza cytowane obficie listy Emilii – histeryczne i pełne gęsiego bełkotu. Jak ten, którym trzydziestoczteroletnia Emilia skarżyła się na swego kochanka (Woltera), pisząc z Brukseli do innego swego kochanka (księcia de Richelieu): „Zaznałam dwóch strasznych nieszczęść, jedynych, jakie mogły me serce rozerwać. Mam ważne powody, by obwiniać tego, dla którego wszystko rzuciłam i bez którego ca ły wszechświat byłby dla mnie niczym, gdybyś szczęśliwie Ty nie był również jego częścią. Moi najlepsi przyjaciele podejrzewają mnie o niegodne zachowanie, a Twoja przyjaźń staje się jedyną pociechą mej duszy, chociaż dzieli nas chwilowo aż trzysta mil dystansu. Moje serce łagodnieje dzięki Tobie, bo tylko Ty je rozumiesz, mój drogi…” . Itp., itd. Klara nie znała wymierzonej w epistolografię miłosną sentencji Flauberta, że „największym wrogiem kobiety jest atrament” , lecz myślała coś podobnego czytając listy swojej bohaterki – czuła wstyd, że hormony przyćmiewały Emilii rozum.

Ta stylistyka wynurzeń miłosnych nie różniła się wszelako od kawiarnianych, parkowych tudzież pościelowych szeptów Klary i Dana w wiośnie ich flirtu i w apogeum ich związku erotycznego. „Na szczęście nikt nie stenogramuje i nie drukuje czułej paplaniny kochanków, bo miliony ludzi umierałyby przedwcześnie, ze wstydu, widząc swoje miauczenia, kiedy minęły już uczucia!”- pomyślała odłożywszy dziełko pani Mitford. I z zazdrością przypomniała sobie pewien erotyczny dialog, którego majestat, pikantny i szlachetny, nienaruszony żadnym zębem czasu, godzien był złotego lauru bądź hymnu pochwalnego. Usłyszała to w dalekobieżnym autokarze. Przed nią siedziało dwoje staruszków – kobieta i mężczyzna. Gdy autokar mijał suburbia Ottawy, 'kobieta pokazała palcem za okno:

– Pamiętasz? Tu były kiedyś dwa jeziorka, i było pełno krzewów. Rozbijaliśmy tu namiot latem. Jednoosobowy! Boże, byłam wtedy taka głupiutka, bez rozsądku…

– Ale z dziurką… – mruknął starszy pan dobrotliwie.

Klarze przypomniało się wówczas, że ojciec mawiał: „cacko z dziurką” , gdy coś mu bardzo trafiło do gustu lub do smaku.

Dla profesora Dana Bready'ego Klara przestała być „cackiem z dziurką” , kończył się więc pewien ważny etap jej życia. Następny mógł być jeszcze ważniejszy, lecz rozpoczął się niefortunnie -od groźby alkoholizmu. Pijące wskutek stresu kobiety szybciej uzależniają się alkoholowo niż pijący dla kurażu i dla towarzystwa mężczyźni. Wszelako gdy czujny jest anioł stróż upijającego się pierwszy lub piąty raz człowieka – zdąża zapobiec złemu. „Deus ex machina” stanął znowu przed Klarą prodziekan Simon Kraus…

* * *

Lokale komunistycznych dyplomatów, podobnie jak męskie slipy, dzieliły się na kilka rodzajów, zależnie od tego, który członek personelu danej ambasady był mieszkańcem danego lokalu. Pierwszorzędnie okazałą willą dysponował ekscelencja ambasador bądź ekscelencja konsul pełnomocny, lecz już drugą pod względem okazałości siedzibą cieszył się nie któryś spośród wice czy kierowników działów, tylko skromny charge d'affaires bądź attache morski lub kulturalny, będący „rezydentem” KGB w danej placówce. Kierownik wywiadu ambasady rozpracowującego kraj gospodarzy, jak właśnie pułkownik Igor Tiomkin, główny sowiecki „szpion” na obszar kanadyjskiego terytorium. Kanadyjskie „służby” wiedziały, że pełni on taką rolę, Tiomkin wiedział, że Kanadyjczycy wiedzą, a Kanadyjczycy wiedzieli, że on wie, iż oni wiedzą – była tu pełna zgoda, pełna akceptacja reguł gry, identycznych wszędzie, wzdłuż i wszerz całego globu.

Do podottawskiej willi Tiomkina zawiózł Johnny'ego samochód mający szyby, przez które patrzeć można było od wewnątrz, gdy od zewnątrz, miast wnętrza wozu, widziało się tylko czarną, nie-przenikalną wzrokiem płaszczyznę. Sama rezydencja przypominała ów samochód, lecz nie widokowo, raczej dźwiękowo: mądre anteny umożliwiały przechwytywanie pewnych dźwięków z zewnątrz, a mądre ekrany uniemożliwiały podsłuchiwanie jakichkolwiek rozmów toczonych wewnątrz. Nawet rozmów o myślistwie, gdyż pułkownik Tiomkin był zapalonym myśliwym. Właśnie dlatego wywalczył sobie u zwierzchności łubiankowskiej „rezydenturę” kanadyjską – kanadyjskie tereny łowieckie podniecały go identycznie jak kasyno podnieca nałogowych hazardzistów. Więc kiedy John Seren został przywitany przez pułkownika i wprowadzony do salonu willi, ujrzał, iż wszystkie ściany obwieszone są wypchanymi łbami zwierząt. Zlustrował to jednym łypnięciem oka, bez zachwytu, i skonstatował rzecz oczywistą:

– Lubi pan polować…

– Tak, kocham myślistwo! – wygłosił niby formułkę partyjną ukontentowany pułkownik. – I cenię sobie łowieckie pamiątki, znaczy trofea. Czyż nie są piękne?

– Słyszałem to już nie raz, pułkowniku – burknął John. – Zawsze kiedy się dziwię, że ktoś wiesza na ścianach trupy zwierząt, słyszę, że to takie piękne zwierzęta. Moja teściowa również była ładna, ale wystarczyło mi jej zdjęcie na komodzie z bielizną mojej żony.

Tiomkin roześmiał się od ucha do ucha:

– U was, gaspadin Serenicki, nie trzeba badać źrenic czy odcisków palców, bo dzięki samej tupeciarskiej arogancji można pana rozpoznać bezbłędnie.

– Nie nazywam się Serenicki.

– A powinniście się tak nazywać. Czyli powinien pan przywrócić sobie oryginalne nazwisko. Powinniście się też kiedyś ożenić, choćby raz, wtedy wasze gadki o teściowej nie będą bredniami bezczelniaka wymyślającego głupoty gwoli denerwowania rozmówców. Ale ja jestem odporny, takie gówniane prowokacyjki mnie nie ruszają.

– Mogę wymyślić coś lepszego, panie pułkowniku – zaproponował Seren.

– Coś lepszego w znaczeniu grzeczniejszego? – spytał kagiebista zeźlony kpinami z jego hobby. – To byłoby miłe, i tego wymaga, kak eto gawariat po francuski, sawuar wiwr.

Ostatnie słowa, rzucone przez gospodarza ruszczyzną, uskrzydliły gościa poliglotę:

– Intieriesno, tawariszcz pałkownik… Ja dumaju szto sawuar wiwr eto pieriestrojka KGB, znaczit', kak gawariat po francuski, kurioz, patamu szto prieżdie u was samyj ważnyj był sawuar fer. Nu, sawuar konetr u was wsiegda ważnyj, patamu wy możietie czitat' moju biografju kak chiromantka ruku.

Tiomkin wzruszył ramionami lekceważąco:

– Są tacy, którzy czytają z ręki. Inni czytają z oczu. Ja czytam z akt. Raporty, analizy, wnioski. Jestem lepszy od chiromantów i fizjonomistów, wyczytuję więcej sekretów. Nie tylko o was. O waszym tatusiu również.

29
{"b":"89200","o":1}