Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mam spłacić kwerendo wy dług?

– Jeśli łaska, mistrzu, wasza wola, ja tylko jestem petentem.

– Czym mam spłacić?

– Weźcie nagrodę państwową, którą chce dać wam Rosja, mistrzu. Wręczyłby prezydent Putin, ale przyznałoby grono ekspertów, autorytetów, uczonych, twórców kultury o nieposzlakowanych życiorysach. Nie wzięliście orderów z rąk Gorbaczowa i Jelcyna, i ja to rozumiem, no bo tamci wpędzili kraj w anarchię, w chaos, w słabość, wyprzedawali państwowy majątek, sabotowali godność, niszcząc znaczenie międzynarodowe naszego mocarstwa. Ale Władimir Władimirowicz, który przejął kraj zdestabilizowany, splądrowany, zubożony, odbudowuje siłę i prestiż Rosji całą swą mocą. Nie zaprzeczycie chyba?

– Nie zaprzeczę – mruknął Sołżenicyn. – On się stara, robi co może, by przywrócić Matuszce rangę polityczną, i by bogate Europa, Ameryka, Azja przestały traktować Rosję niby kraj Trzeciego Świata, to mi się podoba, Lonia, więc nie zaprzeczę… Kto cię do mnie wysłał? Ludzie kremlowskiej kancelarii, synku?

– Nie, mistrzu, sam przychodzę, bo rozmawiałem z Putinem, kiedy przeczytał moje dziełko. Mówił o was jako o geniuszu i wzorze patriotyzmu. Jego marzeniem jest uhonorować was ceremonialnie za wasz trud. Ale on nawet nie wie, że przyszedłem do was, daję słowo, mistrzu!

– Wiesz, iż Zachód zwie go samodzierżcą, despotą? Gdy wezmę od niego jakiś medal państwowy, będą warczeć, że przyjąłem od eksszefa KGB…

– A czy kogoś na Zachodzie raziło, gdy tak liczni przyjmowali splendory od Busha seniora, który był szefem CIA nim został prezydentem Stanów? – spytał celnie Szudrin.

– No, rzeczywiście, masz słuszność, Lonia.

– Władimir Władimirowicz nikogo nie torturował ani nie zsyłał do Gułagu…

– Prócz Chodorkowskiego – uśmiechnął się Sołżenicyn.

– Dlatego Zachód imputuje, że nasz prezydent jest antysemitą, co zresztą imputowano wam również, mistrzu, i to niedawno, trzy łata temu, kiedy ukazała się wasza praca „Dwieście lat razem” . Ileż jadu tłoczyły wówczas zachodnie media, gdy cytowały wasz sąd, że „Żydzi to oddział frontowy powołany przez światowy kapitał” , i że według was „Żydzi wiodą prym w niszczeniu mieszczańskiego porządku” . Warto się tym przejmować? – kuł żelazo Szudrin.

– Masz słuszność, kochanieńki, nie warto – pokiwał głową gospodarz. – Ci ludzie… ludzie Zachodu… zupełnie nie czują Rosji i duszy rosyjskiej, uważają, że psychika Rosjan jest chora… A Putina, wyznam ci, coraz bardziej cenię. Choć czasami popełnia błędy, takie, jak to nowe święto, które więcej chwały przynosi Polakom niż Rosjanom…

– Wypomniałem mu to, mistrzu, prosto w oczy!

– I co, zezłościł się?

– Nie, skąd, to mądry przywódca, woli szczerych od dupolizów. Tłumaczyłem mu, że naród nie zna i nie lubi tej nowej rocznicy, wszyscy dalej świętują biesiadami domowymi trzy dni później, rocznicę przewrotu bolszewickiego.

– Siła przyzwyczajenia! – fuknął Sołżenicyn. – Pamiętam te listopadowe spędy na Placu Czerwonym, byłem kapitanem artylerii, maszerowałem razem z kolegami wzdłuż trybuny kremlowskiej, depcząc listopadowy śnieg i skandując. Często był siarczysty mróz. Czy wiesz, że po każdej paradzie listopadowej masowo umierały na zapalenie płuc dzieci, bo kazano głodnym, wychudzonym, kiepsko odzianym uczniakom godzinami czekać aż rozpocznie się defilada przed gronem tłustych, opatulonych futrami generałów, genseków i kacyków?… Tak to było… Co ci obiecano, Lonia?

– Nic, mistrzu, nie jestem emisariuszem, przyszedłem sam, z własnej inicjatywy. Ale nie ukrywam, że liczę… że jeśli zaniosę na Kreml waszą zgodę, to może trafi mi się tam jakieś ciepłe krzesełko…

Sołżenicyn podrapał swą znaną kudłatą brodę wielkości syberyjskiego mamuciego krzaka, i spytał filuternie:

– Bylibyśmy kwita, kwerendarzu?

– Tak, mistrzu.

– No to powiedz im, że wezmę ten medal.

* * *

Dwutygodniowe wakacje na cudownej Jamajce upłynęły jak z bata strzelił i trzeba było wracać do Londynu. Denis Dut leciał razem z „bochenkami” (tak pieszczotliwie przezywał ferajnę Bochenka). W samolocie siedział obok Mariusza, więc mieli dużo czasu, by toczyć swobodną pogawędkę. „Zecera” gnębiły dwie sprawy: nieprzewidywalność krajowych wydarzeń tudzież nieolimpijskość jego „teamu” emigracyjnego. Go do obu kwestii Denis był wszakże optymistą – klarował „Zecerowi” , iż nerwy tylko przeszkadzają trawieniu:

– Mój drogi, kanclerz Otton Bismarck zwał politykę „sztuką możliwości” , a ja sądzę, że jest ona również sztuką cierpliwości. Trzeba, chopie, wytrwać i spokojnie czekać. Myślę, że już niezbyt długo.

– Tak, słyszałem, że trzeba czekać na brzegu rzeki aż spłyną trupy wrogów – powiedział markotnie „Zecer” . - Tylko że ja muszę uważać moich dawnych przyjaciół za wrogów, więc to czekanie trochę mnie wkurwia.

– Nie żadnych przyjaciół! Wyłącznie klientów twojej drukarni, wszystkich tych korowców, michnikowców i innych różowych pedałów, chopie, a że byli wśród nich też naiwniacy łykający każdą pseudohumanistyczną oraz patriotyczną demagogię, to już nie twoja wina.

– Byli, byli, uczciwe ciołki, i to właśnie mnie wkurza, rozumiesz?

– Rozumiem, że dzielisz włos na czworo, chopie – burknął Dut. – Zmądrzej wreszcie, stary! Nie ma dobra ani zła, bo to są wartości względne, więc co dobre dla jednego, to złe dla drugiego, i na odwrót. Dekalogów też nie ma. Jest tylko ciągła gra władzy, polityka, kto kogo wyrucha, jak w rodzinie lub w biznesie, zapytaj rozwodników lub Żydów. I to jest właśnie pasjonujące, cymes, bingo, prima, lepsze od hazardu w Las Vegas. Znasz „Ojca Goriot”?

– Coś słyszałem, chyba kiedy łaziłem do „budy” - zastanowił się Mariusz. – To napisał ten… no ten…

– Pan Balzac, Francuz. Bohaterem jest młody playboy, Rastignac, a jego mentorem stary kryminalista, Vautrin. Ów Vautrin to chodząca mądrość, bazująca na doświadczeniu, na znajomości reguł i trików, na wiedzy o sekretach duszy ludzkiej. Tłumaczy Rastignakowi, że zasady i poglądy nie są żadną hostią, żadną świętością, tylko towarem, którym się handluje, a kto tego nie robi, jest głupcem praktykującym bezmyślnie „linię prostą” , czyli mniemaną cnotę. Cały ów wykład Vautrina stanowi lekcję pragmatyzmu dezawuującą naiwny idealizm. Jedno zdanie wbiło mi się w pamięć jak gwóźdź: „- Nie fetyszyzuj swoich przekonań i obietnic. Gdy znajdziesz na nie popyt – sprzedaj je, Eugeniuszu, dobrze sprzedaj!” . A ty się ciągle szarpiesz, chopie… Wyluzuj!

– Nie o to chodzi… – mamrotał „Zecer” , gryząc krakersa.

– A o co? Kościół nazywa to wyrzutami sumienia, lecz może czas już przestać być nieletnią dziewczynką?

– Dawno przestałem być małą dziewczynką, Denis. Wtedy, kiedy mnie dopadnięto i wyruchano. I nie tyle dręczą mnie teraz wyrzuty sumienia, co poczucie własnej śmieszności, kapewu?

– O co ci biega? – zdziwił się biznesmen. – Nie sądź, że nie pasujesz do roli, jaką chce ci dać historia, bo pasujesz.

– Wątpię – skrzywił się Mariusz. – Kiedy filuję na całą naszą grupę, na „Zygę” , „Guldena” , „Znajdę” , Jolkę i na siebie samego, to pusty śmiech mnie ogarnia. My mielibyśmy rządzić Polską?! Cyrk!

Dut roześmiał się i klepnął kolano Mariusza, uradowany, że pamięć podsuwa mu brylantowy argument:

– Coś ci opowiem, chopie… Kilka lat przed pierwszą wojną światową Stefan Żeromski odwiedził zimą w Zakopanem pewnego rewolucjonistę, znaną postać, bojowca i drukarza konspiracyjnego.

– To nie był mój dziadek! – zakpił Mariusz. – Nie dziedziczę tych genów, konspiracyjnej poligrafii uczyłem się sam.

– To rzeczywiście nie był twój dziadek, to był ktoś zupełnie inny. Mieszkał kątem w biednej chałupinie na Kasprusiach. Kiedy Żeromski go zobaczył, przeraził się…

– Kto? Ten drukarz konspiracyjny się przeraził, bo zobaczył sławnego pisarza?

– Przeraził się pan Żeromski, bo zobaczył co zobaczył. Zobaczył chorego, brudnego, trzęsącego się łajzę, niemającego spodni, tylko śmierdzące kalesony. Jedyne spodnie oddane zostały do cerowania jakiejś babie i nie zdążyły wrócić, więc ten obdartus nie mógł wyjść na zewnątrz. Siedział głodny przy stole i kładł sobie pasjansa, twierdząc, że musi kartami wywróżyć przyszłość własną i przyszłość kraju. Znaczy przyszłość Polski. Razem, chopie: „obraz nędzy i rozpaczy” plus groteska. Żeromski nazwał to „proletariacką mizerią” i później napisał, że cały ten widok, ta rudera, ta nędza, ten komiczny brak gaci i ten pasjans bez sensu, wstrząsnęły nim. Zgadnij kim został kilka lat później ów komiczny łachmaniarz.

– Nie mówisz chyba o…

– Właśnie mówię o! O „Komendancie” , stary. O marszałku Piłsudskim. O wodzu, guru, idolu, bożyszczu całego narodu prócz endecji, o żywym pomniku, tytanicznym rodaku, pupilu Historii przez duże H. Bo widzisz, ta pani Historia to rozumna bestia. Kurwa i święta. Ma zdrowy rozsądek, oraz poczucie humoru, oraz głupie kaprysy, oraz jadowitą złośliwość, oraz tajemną perspektywę, dzięki czemu nie każdy kapitan z Köpenick musi być kukiełką szybko zdemaskowaną. Wielu Dyzmów przechodzi do Historii w glorii lokatorów panteonu…

– Mówisz o marszałku?! – rozeźlił się Bochenek.

– Nie! – uspokoił go Denis. – Marszałek to był prawdziwy heros.

– Największy Polak! – zadecydował „Zecer” .

– Ostatnio przegrywa w rankingach z Janem Pawłem II…

– Dla mnie pierwszy będzie zawsze „Komendant”]

– Wiem, że od dawna wyznajesz jego kult…

– Skąd wiesz?!

– Stąd, że wiem, iż w podziemiu drukowałeś niejedną hagiografię „Dziadka” jako antykomunisty. I to będziemy robić również nad Tamizą, chopie.

– Pisać o marszałku?

– O wszystkim co przypiecze skórę różowej hałastrze i komuchom. Na pohybel grabarzom wolności!

28
{"b":"89200","o":1}