Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Moje dziecko, aby radzić sobie z mężczyznami, trzeba mieć kobiety jako sojuszniczki, zaś aby radzić sobie z kobietami, trzeba wiedzieć jakie są. Pamiętaj, że wszystkie kobiety zdradzają i wszystkie są nieskromne, każda.

– Cóż ty wygadujesz dziecku! – krzyknęła pani du Châtelet.

– Prawdę, moja kochana, jest bowiem rzeczą bardzo szkodliwą okłamywanie dziatwy.

4. Rzeczą bardzo szkodliwą jest też okłamywanie użytkowników prac paranaukowych fałszywą mitologią, jak choćby wykorzystywane przez dyplomantkę ględy brytyjskiego historyka, Davida Bodanisa, hagiografujące panią du Châtelet. Przykładem mit o karcianych sukcesach tej damy, realizowanych dzięki jej geniuszowi matematycznemu – to czysta bzdura, jak świadczą jej zachowane listy, którymi ciągle żebrała o pożyczki na spłacenie karcianych długów. Przegrywała permanentnie, i to wielkie sumy (którejś nocy aż 84 tysiące liwrów, majątek!) – hazard był dla niej równie fatalną estradą co scjentyzm.

5. Panu profesorowi Donowi Bready'emu, historykowi, i jego serdecznej dyplomantce, dedykujemy sąd Emilii du Châtelet o historiografii. Uważała tę dziedzinę za najgłupszą z nauk, pisząc: «Jest to nauka tylko obciążająca umysł, a nie rozświetlająca».

6. Pannie Klarze Mirosz życzymy rozświetlenia bez obciążeń, czyli wyjścia z mroku, jak się to chyba udało jej poprzedniczce, pani Nancy Mitford, która już 36 lat temu opublikowała książkę o pani Emilii du Châtelet. Autorka, komentując głupkowate (ckliwe i roztrzęsione) listy markizy do jednego z kochanków, puentuje tam: «Gdy czytamy tę beznadziejną paplaninę, dziwimy się, iż Wolter, człowiek wrażliwy i nerwowy, mógł w ogóle wytrzymać z taką kobietą».

7. Złośliwi współcześni, wykpiwając newtonizm pani du Châtelet, zwali ją «Emilią Newton». Jednak pogłoska, iż profesor Bready chce sobie zmienić nazwisko na Dan Arouet, to nieprawda, bo sam Wolter preferował przydomek, a nie tę swoją familijną godność. Również pogłoska, że dyplomantka chce sobie zmienić imię (na Emilia), to bzdura, gdyż rabini w ottawskiej synagodze tępią takie niekoszerne kaprysy”.

Widząc ten afisz, Klara doznała szoku. Stała przed gablotą niby słup, czytała i czerwieniała jak burak. Chciała zbić szybę i zerwać to antyhumanistyczne, antyfeministyczne, antysemickie gówno, lecz pomyślała, iż za zniszczenie gabloty może zostać oskarżona i ukarana. Nie miała przy sobie grubego flamastra, więc wyjęła szminkę i wielkimi literami nakreśliła na szybie: FASZYŚCI! Przepłakała pół nocy, życząc „faszystom” drugiej Norymbergi lub Gułagu.

* * *

Śmierć (jak również choroba czy złamanie nogi) wcale nie jest rzeczą okropną. Pod warunkiem, że przytrafia się komuś innemu. Kiedy w Ottawie zmarł nastoletni Luciano Tavese, Johnny'ego Serena zupełnie to nie wzruszyło. Dopiero kiedy uświadomiono mu, że on sam może gwałtownie zemrzeć, bo właśnie umarł Luciano Tavese – śmierć zaczęła bardzo obchodzić Janka.

Tego jesiennego wieczoru wrócił do domu trochę wymęczony. Chciał chwilę odpocząć, wziąć prysznic, wdziać modny ciuch i ruszyć do klubu, gdzie spotykał przyjaciół. Ale gdy zapalił światło, zobaczył młodego (mniej więcej trzydziestopięcioletniego) eleganckiego mężczyznę w fotelu. Intruz był obcy, źrenice Janka nie widziały go nigdy przedtem. Siedział bez ruchu i patrzył na gospodarza chłodnym, rozumnym wzrokiem – włamywacze tak nie wyglądają, ani tak nie patrzą. Lecz przecież się włamał – wszedł bez zezwolenia! Johnny pomyślał, że owa milcząca persona przyszła go zabić. Bał się zrobić jakiś nerwowy ruch, by nie spowodować nerwowej reakcji tamtego, reakcji przy użyciu noża lub pistoletu. Siadł więc na kanapie, rozparł się i tłumiąc strach wycedził:

– Jak tu wlazłeś, drzwiami, oknem, szybem wentylacyjnym czy przenikającą ścianę mocą czarów?

– Jestem dobry – odparł krótko nieproszony gość.

– Widzę. I wierzę. Jesteś dobry. Tylko w jednym kraju powiedzenie: „- Jestem dobrym zabójcą” to komplement. W Hiszpanii. Gdyż tam kochają matadorów. „Matador” to po hiszpańsku: zabójca. Jesteś Hiszpanem?… Aha, możesz być jeszcze Meksykaninem, w Meksyku również kwitnie corrida. „- Eres un buen matador!” , tak brzmi ten komplement ekskluzywny, bo zastrzeżony tylko dla dwóch krajów.

– We wszystkich sekcjach operacji specjalnych wszystkich tajnych służb to też komplement. Wszędzie, w każdym kraju – rzekł intruz cicho.

– Więc jesteś mordercą, egzekutorem?

– Gdzie tam! – zaprzeczył intruz. – Masz chore obsesje, kolego. Tkwisz w niewoli Jamesów Bondów z ich „licencją na zabijanie” . Nie dziwię się, to normalne, wszyscy są niewolnikami legendowych archetypów, pielęgnujemy całą ich menażerię, od szlachetnego Robin Hooda, do zsyntetyzowanej figury herosa wojennego. Jedynie ci, którzy uczestniczyli w wojnach, wiedzą, że wojna stanowi konkurs brudu, smrodu, gnoju, jatkę mającą tyle wspólnego z jej idealizacją literacko-filmową, z cnotą heroizmu i z duchem altruizmu, co demokracja ze świadomym wyborem władzy przez powszechny elektorat. Mylisz się, kolego, nie jestem zabójcą.

– Qui s'excuse, s'accuse… – prychnął Seren. – Rozumiesz co to znaczy?

– Tak. „Kto się tłumaczy , ten się oskarża” , stare francuskie powiedzonko. A Szekspir gdzie?

– Jaki Szekspir? – zdumiał się Johnny.

– Dwie twoje intelektualne specjalności, kolego, to: poliglota i harcownik Szekspira. Pierwsze już udowodniłeś hiszpańszczyzną i francuszczyzną. Brakuje szekspirowskiego popisu…

Zawiesił głos, a Serenowi się zdawało, że widzi iskierkę śmiechu w oczach intruza. Intruz czekał, więc Johnny palnął:

– „Ludzie kładą się do grobów jak do łóżek…” . Ten cytat z Szekspira wydaje mi się najbardziej adekwatny dla znawcy wojen. Dużo rzezi zaliczyłeś, kolego?

– Brawo, jestem pod wrażeniem. Tak, wziąłem udział w kilku wietnamskich i afrykańskich zbiorowych masakrach.

– Czyli jako użytkownik dżungli dowiedziałeś się, że jestem poliglotą?

– Dowiedziałem się więcej – że kochasz gry słowne, dziwadła lingwistyczne, osobliwości semantyczne, enigmy szyfrowe, ekscesy slangowe, et cetera. Popisz się znowu. Co cię ostatnio kusi?

– Może być na literę g ?

– Ależ tak, proszę bardzo.

– Dziwi mnie fakt, że w większości kultur wywodzących się ze strefy ciepłej, południowej, przezywa się białego chrześcijanina epitetem na literę g . Żydzi mówią: „goj” , Cyganie mówią: „gadzio” , Meksykanie mówią: „gringo” , Arabowie mówią: „giaur” , można tę wyliczankę długo ciągnąć. Lecz i w językach Północy można znaleźć dużo epitetów na literę g , w polskim aż kilkadziesiąt, od „gamoń” , „głupek” i „gnojek” , do „gudłaj” i „gówniarz” . A w twoim języku?

– W moim też trochę – rzekł nieproszony gość. – „Gadina” , „gadiuka”

– „Grabitiel”- podrzucił Johnny. – Włamywacz, „wzłomszczik” , nie jest na g . Po coś się włamał, dobry człowieku?

– Żeby cię ostrzec i żeby cię zaprosić.

– Trzeba się było po to aż włamywać? Nie wystarczyłoby zadzwonić i zapukać, co?

– Chcieliśmy zobaczyć twoją reakcję. Czy dostaniesz histerii i trzęsionki, czy będziesz krzyczał, piszczał, ślinił się, srał ze strachu. To ważne jak reagujesz w stresowych sytuacjach.

– I co, zdałem egzamin?

– Pytanie: jak się zachowasz, kiedy przyjdzie prawdziwy killer i wyjmie gnata?

– Dlaczego miałby przyjść?

– Dlatego, że właśnie kipnął od prochów młody Luciano Tavese, syn szefa mafijnej rodziny Tavese z Atlantic City, i teraz Tavese szukają mordercy tego dzieciaka. Jeśli ktoś wskaże im Johnny'ego Serena jako dilera zaopatrującego Luciano, to nie uratuje cię nic, Johnny, choćbyś zwiał na Marsa lub na Wenus. Dowód, że szprycowałeś Luciana, pokaże ci mój zwierzchnik, dygnitarz rosyjskiej ambasady, jutro. Przyjadę tu o szesnastej, zawiozę cię gdzie trzeba.

Intruz wstał, ruszył ku wyjściu, lecz nim otworzył drzwi, rzucił równie cicho jak mówił cały czas:

– Nie informuj glin, nie alarmuj nikogo, bo nie przeżyjesz nawet tygodnia. Cosa Nostra to zawzięty gang, nie odpuszczają nikomu.

– A ty chcesz mi uratować dupę, bo jesteś z gangu konkurencyjnego, prawda? – spytał cierpko Johnny.

– Można tak powiedzieć – zgodził się intruz i zamknął za sobą drzwi.

* * *

Szudrin dobrze znał sławnego noblistę, Alieksandra Sołżenicyna, gdyż kiedy ten wrócił z Ameryki na łono ojczyzny (1994), młody Lieonid przez kilka lat pracował jako „społeczny asystent” wielkiego pisarza, robiąc mu w różnych archiwach, bibliotekach i muzeach bogate kwerendy dla monumentalnej kobyły o historii Rosji. Sołżenicyn chciał płacić honoraria pomagierowi wykonującemu „czarną robotę” , lecz Lonia brał tylko „zwrot kosztów” (przejazdy etc), stąd mistrz mawiał później, że jest dłużnikiem młodego adepta historii, i że nigdy się nie wypłaci za ten kwerendo wy trud. Zobaczywszy Lonię po latach, ucieszył się bardzo:

– Zdrastwuj, Lonia! Zuch przyszedł, serce się raduje!

– I ja się cieszę, mistrzu – rzekł Lonia. – Przyszedłem z prezentem urodzinowym, bo skończyliście osiemdziesiąt siedem lat, gratulacje, mistrzu. To maszynopis, moja praca na temat oligarchii rosyjskiej. No i, nie ukrywam, przyszedłem po prośbie…

– Żebym ocenił?

– To też, mistrzu, ale…

– Siadaj, Lonia. Napijesz się herbaty?

– Nie chcę robić kłopotu…

– Żaden kłopot, gdy pełny samowar pod ręką. Masza, podaj szklankę!

Służąca dała Szudrinowi „czaj” i „sachar” , a gospodarz wrócił do tematu:

– Więc mówisz, że po prośbie, Lonia?… O co chodzi? O jakieś wstawiennictwo?

– Nie, mistrzu. Chodzi o to, by mistrz przestał być moim dłużnikiem…

27
{"b":"89200","o":1}