Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jestem uprzejmy dla łudzi, to łatwe i nic nie kosztuje. Dobry dla ludzi będę później, kiedy skończę pracować.

– A kiedy skończysz? – zapytał Kudrimow.

– Kiedy już nadejdzie mój wiek emerytalny, przyjacielu. Długo potrwa nim on nadejdzie, nie spieszy mi się zbytnio, mam dużo czasu, co najmniej kilka wiosen. Ale chyba tobie się gdzieś spieszy, Wasia…

– Nie tam gdzie chciałbyś, Andriusza. Przechodzę do razwiedki, a ty mi możesz skoczyć, bo desygnował mnie tam sam prezydent, paniatno? Przyszedłem ci to powiedzieć, mierzawcu, prosto w te twoje wredne ślepia, job twoju mat'!.,. Piję moje zdrowie, nie twoje!

Wypił do dna, rozbił szklankę tradycyjnie po ułańsku (o parkiet) i wyszedł trzaskając drzwiami.

* * *

Jest taki dowcip: „Viagra light – stać to nie stoi, ale w slipach ładnie się układa” . Mariusz Bochenek nie potrzebował żadnego afrodyzjaku, by mu się wewnątrz slipów ponadnormatywnie układało, dlatego robił furorę na złocistej plaży Montego Bay -damy różnych ras i barw wniebowstępowały widząc obcisłe slipy faceta, którego niegdyś koledzy-hipisi zwali „Członem” . Jamajka była słonecznym rajem (dokładnie wedle tego, co fonetycznie obiecuje sama jej nazwa), a gospodarz grupy „Zecera” , mister Denis Dut (eksDutczak), był miłym facetem o bezdennej kieszeni, czyli szczodrym bardzo.

Daniel Dutczak pochodził ze Śląska i wcale się nie uważał za Polaka, chociaż za Niemca też nie. Roku 1971 wylądował w Warszawie, bo jeżowłosy śląski myśliciel, towarzysz Edward Gierek, zastąpił wtedy towarzysza Gomułkę jako wódz PZPR-u i zabrał ze sobą do stolicy kraju prawie cały swój śląski gang (m.in. starego Dutczaka), co się zwało „desantem śląskim” . Ojciec radził Danielowi studiować prawo, lecz młody Dutczak lubił czytać książki beletrystyczne, a nie księgi jurysdykcyjne, dlatego wolał polonistykę, sądząc, że to będzie przyjemność. Zawiódł się, jednak siłą inercji ukończył polonistykę na warszawskim uniwerku (1975). Nie chciał wszakże fedrować jako polonista i nie pragnął mieszkać w kraju gdzie reglamentowano nawet papier toaletowy, a łojowata kiełbasa była towarem bardziej luksusowym niż dla mieszkańców Zachodu ostrygi, trafie czy astrachański kawior. Gdy Gierek padł, Daniel D. wykorzystał możliwość emigracji, jaką dawała „akcja łączenia rodzin” vel„inicjatywa familijna scalająca” , i prysnął do Republiki Federalnej Niemiec (1980), bo tam miał dziadków. Dziadek ze strony matki umieścił wnuka w firmie eksploatującej surowce naturalne, której potrzebna była filia karaibska. Cztery lata później (1984) Daniel Dutczak stał się Denisem Dutem, obywatelem Jamajki, a po kolejnych dwóch latach szefem własnej eksploatacyjno-eksportowej firmy i bonzą.

Między Denisem i Mariuszem błyskawicznie zawiązała się nić sympatii, od pierwszych słów na lotnisku.

– Czołem, wuju! – palnął kpiąco „Zecer” . - Kopę lat!

Dut przytulił „kuzyna”, krzycząc wesoło:

– Witaj, chopie! Jak tam mama, ciągle robi te cudowne krupnioki?

– Ciiiszej! – syknął „Zecer” . - Moja matka umarła cztery lata temu.

– Tu nikt nie rozumie polszczyzny – uspokoił go Dut. – Ale, swoją drogą, mogły mnie, palanty, poinformować o takich detalach, żebym nie robił gaf kretyńsko, psiakrew!

Już pierwszego wieczoru przy alkoholu Denis wytłumaczył Mariuszowi jak kretyńską gafą byłoby założenie polskiego czasopisma lewicującego w stylu salonowym, charakterystycznym dla „New York Timesa” ,„Newsweeka” ,„Spiegla” ,„Le Monde'u” ,„El Pais” i wszystkich czołowych gazet świata rządzonego kulturowo przez lewactwo „humanistyczno-liberalne”:

– Po pierwsze: takie pismo nie miałoby u Polonii szans, bo Polonia jest prawicowa, konserwatywna i antykomusza do bólu.

– Przynajmniej to ją łączy – rzekł „Zecer” . - W Londynie słyszałem, że wszędzie jest skłócona jak cholera.

– Jak dżuma, cholera, malaria i tyfus razem wzięte – kiwnął głową Dut. – Zawsze tak było, lecz kiedyś jednak było z większą klasą. W dawnym Londynie wszyscy wiedzieli, że dwaj znani panowie pisarze, Ferdynand Goetel i Melchior Wańkowicz, nie pałają do siebie sympatią, ale oba tuzy wymierzały sobie ciosy eleganckie, po dżentelmeńsku. Kiedy gazeta „Wiadomości” urządziła wśród naszych pisarzy ankietę, pytając: „Kim chciałbyś być, gdybyś nie był pisarzem?”- Goetel oddepeszował: „Chciałbym być Melchiorem Wańkowiczem” . Jakaż finezja, prawda? A dzisiaj mordobicia i przysrywki niskiego lotu. Jako szefowi periodyku będzie ci, chopie, ciężko tańczyć na tym polu minowym, którym jest rodzima emigracja, nie będzie lekko.

– Czepiela mi mówił, że komuna już niedługo w kraju kipnie… – rzekł Mariusz.

– Rok, góra dwa – przytaknął Denis. – Takie decyzje niedawno w Moskwie zapadły.

– Na Kremlu?

– Na Łubiance. Lub raczej obok, blisko. Komunizm się skichał, bo przez wyścig zbrojeń już nie wyrabia finansowo, czyli ekonomicznie, to jest normalna plajta gospodarcza, bankructwo holdingu ZSRR. Chłopcy z KGB wiedzą, że bez kapitalizmu nie da się już ciągnąć tego wozu, karmić tego proletariatu, totalne bankructwo. A totalny głód, to masowy bunt, lepiej przeciwdziałać póki można coś zrobić… No pięknie, wróćmy do naszych spraw. Gdy komuna zwinie żagle…

– Gdy komuna padnie, to my z prawicowym periodykiem lądujemy na śmietniku historii! – przerwał mu „Zecer” , machając lekceważąco ręką. – W kraju władzę obejmą różowi, czyli michnikowcy, kuroniowcy, geremkowcy, wszelkie prydupasy KOR-u, a kto nie różowy, dostanie wała.

– Fakt – zgodził się Denis. – Przemianowana demokratycznie esbecja i jej kukiełki zrobią salonowy rząd. Jeden, drugi, trzeci, to potrwa nie tak krótko. Media będą też salonowe, chopie, będą wspierały postkomunę oraz różowych. Ale będą i wyjątki potwierdzające regułę, jakieś gazetki prawicowe, niemające większego znaczenia. Wy będziecie dalej robić na emigracji periodyk bardzo prawicowy i konserwatywny, czekając…

– Na co?

– Na radykalną, a nie efemeryczną zmianę wiatrów, na nowe kaprysy elektoratu, czyli na mocno odchylone wahadło wyborcze. I na sygnał, że wchodzicie tam do gry. Czyści niby anioły, niezbrukani aferami, nieskalani bolszewizmem, kundlizmem, lizusostwem, różowością i salonowością, jako świeży kwiat polityki, zbawienie ojczyzny, płomyk sprawiedliwości u krańca tunelu. Miną lata nim to nastąpi, panie „Zecer” . Przez te lata będziesz ze-cerem własnego pisma, chopie, ważną emigracyjną figurą.

– Jakiego pisma? Tygodnika, miesięcznika, kwartalnika?

– Zaczniemy od miesięcznika, a gdy zbierze się solidna paka redaktorów i autorów, również krajowych autorów, przejdziemy na tygodnik.

– O jakim tytule?

– Patriotycznym, kolego. Możemy wymyślić coś już teraz, pod kielonek. „Biały Orzeł” ,„Patria” ,„Szpalta Rodzima” ,„Gazeta Niepodległa” , et cetera. No to cyk!

* * *

Klara Mirosz zatytułowała swoje „opus magnum” (swoją pracę dyplomową): „Emilia du Châtelet – wielka uczona doby Oświecenia” . Triumfalizm tytułu korelował z triumfalizmem treści i anonsował (prawem łaskawej wróżby) triumf uroczystej, zorganizowanej przez lokalną grupę feministyczną, prezentacji dyplomu. Wszelako w przeddzień tego publicznego występu, 16 maja 1993, spotkała Klarę duża przykrość. Ściana podestu schodów hallu głównego uczelni pełniła rolę tablicy informacyjnej, gdzie trzy gabloty mieściły różne ogłoszenia dziekanatu i samorządu studenckiego (kilka lat wcześniej, gdy studiował tu Johnny Seren, gablot jeszcze nie było i do przyszpilania ogłoszeń służyła boazeria obok drzwi rektoratu, więc Janek na niej wywiesił złośliwy cytat z Lutra). Wewnątrz gabloty środkowej przyczepiono pinezkami arkusz bristolu, który mieścił obszerny tekst, wykaligrafowany starannie tuszem, a podpisany: „Ottawskie Koło Wolterianistów” . Tekst brzmiał tak:

„Jutrzejsza ekstraordynaryjna prezentacja dysertacji dyplomowej poświęconej pani filozofce Châtelet, serdecznej przyjaciółce pana filozofa Woltera (członka rzeczywistego Akademii Francuskiej), budzi solidarny sprzeciw wszystkich serdecznych miłośników pana Woltera, gdyż autorka pracy, panna Klara Mirosz, serdeczna przyjaciółka pana historyka Bready'ego (profesora rzeczywistego Wydziału Historii), potraktowała swą bohaterkę jako boginię nauki i rozumu, a geniusza Oświecenia jak psie gówno. Zrobiła to metodą wypaczania realiów, ukrywania faktów i stosowania kuglarskich interpretacji. W związku z tym Ottawskie Koło Wolterianistów zawiadamia publiczność jutrzejszej prezentacji, że:

1. Emilia markiza du Châtelet, de domo Le Tonnelier de Breteuil, była wrednym babusem o figurze dragona, zepsutych zębach, fatalnych manierach, niewyparzonej gębie, braku poczucia humoru i braku higieny osobistej, co przyniosło jej wątpliwą famę flejtucha.

2. Sławę uczonej zawdzięczała notorycznemu pozowaniu na «filozofkę» i «matematyczkę». Jest rzeczą zdumiewającą, iż owej «matematyczce» musiał dawać «lekcje algebry» zwykły belfer, niejaki pan Koenig, kiedy miała już 33 lata! Ten sam Koenig zarzucił później pani du Châtelet, że swym dziełkiem «Institutions de physique » streściła po prostu wykłady o Leibnizu i metafizyce, które jej dawał. Eksperci wyśmiali to dziełko tak bezdyskusyjnie, że skompromitowana pani du Châtelet przestała się zajmować Leibnizem i wzięła na warsztat Newtona, bo był modny. Argument, iż sam Wolter zwał swą metresę «filozofką», jest bez znaczenia, gdyż Wolter zwał tym terminem każdą damę mającą znośne IQ, m.in. margrabinę Bayreuth, siostrę króla Prus, Fryderyka Wielkiego.

3. Równie ciekawym dziełem pani Emilii du Châtelet była praca «Réflections sur le bonheur» , gdzie wyłożyła swą ideę szczęścia, twierdząc, że warunkiem osiągnięcia pełnego szczęścia w życiu jest dobre zdrowie, regularne wypróżnianie, uprawianie gier hazardowych, łakomstwo, zakupy i cnotliwość. Istotnie, uprawiała hazard na okrągło (czasami przez kilkanaście godzin bez przerwy), bulwersowała olbrzymimi ilościami pochłanianego jedzenia i zachwycała «cnotliwością» przekraczającą miarę (wysoką) zepsucia tamtych czasów, gdyż swoim lokajom, kuchcikom, ogrodnikom i reszcie męskiej służby pokazywała się zupełnie goło bez skrępowania (czego nie robiły nawet kurtyzany), a do swego łóżka wpuszczała każdego chętnego, całkowicie nie dbając o zachowanie pozorów. Pewnego razu Wolter rzekł przy niej (i myśląc o niej) do syna swego siostrzeńca:

26
{"b":"89200","o":1}