– Czekaj, a co było w poprzednią sobotę? Wtedy, kiedy Zawiejczyk dojechał tam za Harcapskim? Najpierw dojechał, a potem został zabity…
– Owszem, przyjazd Harcapskiego babcia z przeciwka odnotowała. Harcapski wszedł do willi Antczaków, Zawiejczyk zaś cofnął samochód kilkanaście metrów i przestał być widoczny, ale babcię to cofanie zainteresowało. Harcapski wyszedł po godzinie. Dokładnie było tak, że wyszedł po pół godzinie, zbliżył się do swojego samochodu, zaczął go otwierać, nagle jakby coś sobie przypomniał, klepnął się w czoło, postał chwilę i wrócił do willi. Drugi raz wyszedł po następnej pół godzinie i odjechał.
– Czy ta babcia to nie jest przypadkiem dla was prezent opatrzności?
– Stanowczo tak! Co prawda, zawsze i wszędzie można spotkać kogoś, kto coś widział, nie wyobrażasz sobie, jacy ludzie są w gruncie rzeczy wścibscy, ale ona stanowi żywą kronikę ruchu na Argentyńskiej. Mieszka u swoich dzieci, ma kłopoty z chodzeniem, więc cały dzień siedzi w oknie i robi na drutach. Woli okno, niż telewizor, bo twierdzi, że okno dostarcza jej życia w naturze. Jest zachwycona, po raz pierwszy od dziesięciu lat coś się wreszcie wydarzyło i policja zadaje jej pytania. Gdyby nie to, że czasem trzeba za kimś pójść, moglibyśmy sobie darować wywiadowców w tym rejonie.
– No dobrze, i co było dalej, jak Harcapski odjechał?
– Zawiejczyk pojechał za nim. Ale Harcapski go nie zabił, bo po pewnym czasie wrócił. Już ciemno było…
– Który wrócił?
– Zawiejczyk. Żywy.
– Ale przecież babcia jego samochodu nie widziała! To skąd wiadomo?
– Stąd, że zarówno za pierwszym razem, jak i za drugim zatrzymał się przed willą, w której mieszka małżeństwo z psem. Kiedy zatrzymał się za pierwszym, akurat wychodzili z tym psem na spacer i przyjrzeli mu się, bo myśleli, że może to ktoś znajomy. Kiedy wracali, Zawiejczyk już stał po drugim przyjeździe, popatrzyli, rozpoznali tego samego faceta, byli przekonani, że cały czas tak stoi, nie wiedzieli, że odjeżdżał, i nawet mieli ochotę zapytać, dlaczego parkuje akurat przed ich domem. Poza tym pies rozpoznał, wychodząc, obszczekał go, a wracając szczeknął tylko raz, jak na kogoś już znanego. Zdanie psa bardzo cenią.
– I dalej co?
– Dalej, to już relacja żony z tego małżeństwa, spoglądała na stojący samochód, bo ją niepokoił, ale mniej więcej po pół godzinie odjechał. Ma wrażenie, że wsiadł do niego pasażer, więc uznała, że facet po prostu bardzo długo na kogoś czekał.
– Nie obejrzała pasażera?
– Nawet nie jest go pewna. Ma wrażenie. Zamajaczyło jej. W przeciwieństwie do babci nie siedziała w oknie bez przerwy. Poza tym częściowo zasłaniał żywopłot.
– Szkoda w takim razie, że nie parkował przed babcią. I dalej co?
– Dalej wiadomo, że ktoś wprowadził pijanego Zawiejczyka do jego własnego mieszkania. Wszystko wskazuje na to, że nie był pijany, tylko oszołomiony gazem. Resztę wiesz. Co po drodze, czarna masa.
– Ile tam czasu minęło między jednym a drugim?
– Trzy godziny i jedenaście minut.
– No to gdzieś się musiał przez ten czas znajdować! Zawiejczyk mógł być schowany, ale samochodu do szafy nie wsadzili!
– Mógł sobie postać w jakimś garażu. Mógł wyjechać za miasto. Dwie godziny mógł postać na parkingu przed jakąś knajpą i nikt na niego nie zwrócił uwagi. Poszukiwania świadka, który by go gdzieś widział, trwają cały czas.
Westchnęłam ciężko i prawie pożałowałam, że domagałam się tych informacji, bo tylko mnie zdenerwowały. Bazyli się niby zlokalizował, ale wcale nie było to pewne, Harcapski mógł wizytować Antczaków z jakichkolwiek innych przyczyn, nie wyścigowych.
– A jak obaj za tym pierwszym razem odjechali, to jak to było? – spytałam beznadziejnie. – Zawiejczyk za mercedesem Harcapskiego? Wiadomo, dokąd pojechali?
– Harcapski do własnego domu. Przyjechał sam, bez asysty i po pół godzinie oboje z żoną wyszli na jakieś przyjęcie. Ale pomiędzy Saską Kępą a tym domem droga trwa dziesięć minut, tymczasem zajęła mu dwadzieścia. Jeszcze nie został rozliczony z brakujących dziesięciu minut.
– Rozumiem, że trwają także poszukiwania narzeczonej Derczyka? Ona się jakoś nazywa?
– Owszem, Jolanta Szpulec. Nie mam pojęcia, w jakiej fazie poszukiwania znajdują się w tej chwili.
Dałam spokój, bo w jego spojrzeniu pojawił się wyraźny błysk nadziei i nabrałam obaw, że policja oczekuje ode mnie twórczych wniosków. Nie wtajemniczają mnie w śledztwo z łaski na uciechę. Ani jeden twórczy wniosek nie pojawił się w polu mojego widzenia i przezornie wolałam zamilknąć…
* * *
– Płaski dzień będzie – oznajmił z niechęcią Jurek przy kasie triplowej. – Nie warto grać, żadne wypłaty.
Ożywiłam się. Takie przepowiednie z reguły sprawdzały się odwrotnie. Przyjechałam wcześnie i miałam jeszcze trochę czasu, na dole plątało się ledwo parę osób, a jedna kasjerka siedziała bezrobotnie.
– Znaczy, będą wybuchy – skomentowałam proroctwo i zajrzałam do programu.
– Gdzie te wybuchy mają być? W środę były podobno, dzisiaj nie ma szans.
– Przewidujesz faworyty? Co to ma być, te faworyty? Kto u ciebie, na przykład, przychodzi w trzeciej?
– A kto ma przyjść, jak nie czwórka? Ty sama zobacz, ten Eneasz jest z pierwszej grupy! Z kim idzie, z trzecią, czwartą… no, Flinta z drugiej, łach…
– Puknij się! – zaproponowałam energicznie. – Nie widzisz wagi? Siedemdziesiąt kilogramów! Na tysiąc osiemset! Deszcz wczoraj padał!
– Myślisz, że będzie mocno elastyczny…?
– Mocno to nie, ale bardziej niż elastyczny. Niechby elastyczny tylko, tysiąc osiemset pod taką wagą, nawet trzecia grupa ma prawo go przegonić, a ty czytać nie umiesz, czy co, Weteran chodził w pierwszej!
– I spadł do trzeciej!
– Zobacz, kto jeździł. Głuszkin, bułgarska mafia, może go chowali. Kacperski jeździ jak paralityk, ale na arabach potrafi, skąd wiesz, co zrobi, a zdjęte ma osiem kilo! Tor gra Eneasza?
– Wyłącznie. Zgniewało mnie i wyrzuciłem go.
– Uważam, że słusznie. Ja go też miałam, ale skoro grają, wyrzucę. Wiśniak na arabach jeździ gorzej, niż na folblutach, czy on wytrzyma, drugi tydzień przychodzić faworytami, on się może od tego pochorować. A taka waga na takim dystansie daje mu Pretekst…
– A tam, trzecia, zobacz pierwszą, czwartą, piątą… Po jednym koniu wychodzi i setkami grają!
– Niech grają. Głupi jesteś. Ile razy wszyscy przepowiadają nędzny dzień, zawsze robią się z tego rekordy sezonu. Graj swoje i co cię obchodzi!
Zmieniłam triplę przed samą kasą, w trakcie dyktowania. Wiedziałam, że źle robię, ale nie umiałam temu zaradzić. Wyrzuciłam drogą kwintę i zagrałam znacznie taniej, głównie na datę urodzenia. W czwartej gonitwie uczepiłam się konia po Derczyku, pierwszy raz usiadł na nim praktykant Krajczak, talent średni, ale na pewno lepszy od Derczyka, ponadto do awansu brakowało mu tylko czterech zwycięstw. Glebowski, zaraz, skoro Glebowski w czwartej, to i Glebowski w szóstej, w środku ściana…? A tam, nie warto…
– Jest nasza Mary? – spytał na górze Miecio, odrywając mnie od typowania niedzieli, bo na sobocie po zagraniu tripli położyłam już krzyżyk.
– Jeszcze jej nie widziałam. Chodzą już konie?
– Chodzą. Dziś wygrywa Sielawa. Dawaj, Sielawa! Zatrzymałam się pomiędzy fotelami.
– Mieciu, znów masz informacje…?
– Nie, Sielawę wymyśliłem sam z siebie. A dlaczego nie? Bolek na niej, a wszystko łachy. Dawaj, Sielawa!
– W której ona…? A, w siódmej. Nie mąć mi w umyśle, teraz jest pierwsza!
Zbiegłam na dół, gdzie tłum już się kłębił, Maria tkwiła przed kasą triplową. Zawsze przyjeżdżałam wcześniej, z nienawiści do tłoku i kolejek, załatwiałam grę bezproblemowo i nie mogłam jej namówić, żeby robiła to samo. Twierdziła, że ja mogę sobie pozwalać, bo mam nienormowany czas pracy, ona zaś nie, bo ma kota. Kotkę, ściśle biorąc, ponadto obowiązki profesjonalne, konającego szczura nie zostawi, nie mówiąc już o rozpoczętym doświadczeniu. Za to z pewnością brakuje jej poczucia czasu. Raz przyjechała wcześniej przez pomyłkę, sprawdziła godzinę na niedzielnym programie zamiast na sobotnim i przez te dodatkowo zyskane pół godziny sama nie wiedziała, co ma zrobić. Zagrała jakąś potworną ilość tripli nie wiadomo po co, bo trafiła tylko jedną, tę zasadniczą, podyktowaną w pierwszej kolejności.
Koń numer pięć, Mariusz, przestraszył się krzaczka i wykonał na paddocku rodeo. Przewrócił prowadzącego chłopaka, chłopak dzielnie nie puścił cugli i przejechał na brzuchu przez cały trawnik, ale Mariusza zatrzymał. Dostał oklaski od tłumu i ciężkie słowa od pozostałych, którym konie się też spłoszyły. Zdenerwowanego Mariusza postanowiłam wyrzucić z gry, przyjrzałam się własnym typom, pod kasą stwierdziłam, że cały tor ma identyczne poglądy i przypomniałam sobie, że sama przepowiedziałam Jurkowi fuksy. Musi zatem przyjść coś, co nie jest grane. Dalej sensownych wniosków nie sprecyzowałam i niekonsekwentnie wymieszałam ze sobą cztery konie, dwa fuksy i dwa faworyty. Znów wiedziałam, że źle robię, ale nie mogłam się powstrzymać.
Maria rzuciła torbę na fotel koło mnie, kiedy już zawyło na ostateczne zamknięcie kas.
– Wiem, co przyjdzie – powiadomiłam ją. – Teraz odgadłam, akurat właściwy moment.
– W ostatniej chwili zdążyłam! – odparła. – Ale głównie gram z Mieciem. Co przyjdzie?
– Wyłącznie dwa cztery.
– Dlaczego? Skąd ci się to wzięło? Bloki się rwą na trzy sześć, czwórkę podgrywają z szóstką, pierwsza gra trzy sześć, druga cztery sześć i trochę zamykają, trzy cztery. Mnie to interesuje, bo dwójkę mam w tripli.
Przedstawiłam jej proces myślowy, który powinnam była odpracować kwadrans wcześniej. Jurek przewiduje płaski dzień, będą zatem wybuchy. Pierwsze gry, trzy sześć i cztery sześć, należy wyrzucić i postawić fuksa z trzecim granym koniem. Jako fuksy, występują jedynka, dwójka i piątka, Mariusz się wygłupił, chłopaka przez paddock przewlókł na wodzach, może go teraz zęby bolą. Jedynka pójdzie na prowadzenie, nie dociągnie, nie ta klasa, zostaje dwójka. Z faworytów czwórka, czyli dwa cztery pewne.