– A Zawiejczyk? Na temat Zawiejczyka też z nikim nie rozmawiacie?
– Ze wszystkimi. Bardzo uprzejmie. Na Argentyńskiej mieszkają starsi państwo, Antczakowie, oboje koło sześćdziesiątki, z wyścigami nie mają nic wspólnego. Harcapskiego znają od wielu lat, bywa u nich jako gość, uczynny człowiek, Antczak na rencie, Antczakowa zajęta mężem i domem, Harcapski, młodszy od nich, stanowi czyste błogosławieństwo, pomaga, załatwia i tak dalej. Za to, jak wyjeżdża czasem do Paryża, mieszka u przyjaciółki Antczakowej i w ten sposób usługi są wzajemne. Do czego można się przyczepić?
– Do wszystkiego. Harcapski bez powodu w połowie wyścigów by nie wyjechał, a Zawiejczyk bez powodu nie pchałby się za nim. Ja bym sprawdziła, kto tam jeszcze bywa, może to jest punkt zborny albo skrzynka kontaktowa. Dużo oni miewają gości?
– Mało. Owszem, nam też ten pomysł zaświtał i sprawdza się. Czekaj, bo mnie tu coś intryguje. Zorientowałem się, że ty tam wszystkich znasz?
– Gdzie wszystkich znam?
– Na wyścigach.
– No owszem – przyznałam. – Wszystkich nie, ale dużo.
– Nie zauważyłem, żebyś się na tej imprezie bogaciła. Nie wykorzystujesz żadnych informacji od tych znajomych? Nie dowiadujesz się od nich niczego?
Pokręciłam głową i westchnęłam.
– Znam ich, to fakt, ale od dwudziestu pięciu lat nie było wypadku, żebym kogoś z nich spytała, co przyjdzie. Zdarza się rozmawiać o koniach teoretycznie, ogólnie albo też konkretnie, ale po dzwonku i praktycznego skutku to mieć nie może. Nawet Maria czasem spyta Bolka, czy siebie liczy, a ja nie.
– Dlaczego?
– Z dwóch powodów. Po pierwsze, uważam, że oni sami nie wiedzą i tylko mnie zmącą. A po drugie, charakter mi nie pozwala. On jest przekorny i musi odwrotnie. Klasyczny przykład był, jak kiedyś przyjechałam na wyścigi z zamiarem gry na dwa siedem w pierwszej gonitwie, zdaje się, że stawka była wtedy tysiąc złotych, postanowiłam grać za dziesięć. Tylko dwa siedem i nic innego. Obejrzałam paddock, potwierdziło się, w drodze do kasy spotkałam jednego z tych wtajemniczonych, zdążył mi wy- charkotać w ucho: „dwa siedem w pierwszej!” l jak ci się zdaje, co nastąpiło? Otrząsnęło mnie, zagrałam sto idiotyzmów z całkowitym pominięciem dwa siedem, do ręki tego porządku nie wzięłam, sparaliżowało mi struny głosowe. Dwa siedem przyszło i zapłacili bardzo dużo. Nie mogę się niczego dowiadywać, bo zawsze mnie pcha, żeby zrobić odwrotnie, to jest silniejsze ode mnie. Nie dość na tym, stoję na przykład przed kasą triplową, mam konia, wytypowany porządnie, słyszę, jak ci przede mną tego konia grają, może akurat tylko ci, może nikt inny, może to fuks, a wcale nie faworyt, nie szkodzi, wyrzucę go. Skoro oni grają tak, to ja muszę odwrotnie, i co ci na to poradzę? Pewne jest, że taki koń przychodzi, wiem o tym, trudno, przez własny charakter się nie przebiję, chyba że zmusi mnie siła obca…
Przypomniałam sobie nagle Gilhelmine w Kopenhadze. Widzieliśmy ją obydwoje z Marcinem i od razu powiedzieliśmy do siebie, że następnym razem ta Wilhelmina przychodzi jak chcąc i należy ją grać górą. W dwa tygodnie później był ten następny raz, Gilhelmine szła w trzeciej gonitwie.
– Mieliśmy ją grać górą – przypomniał Marcin. – Idź do pojedynczej.
Opór zakwitł we mnie w mgnieniu oka.
– Eeeee – powiedziałam niechętnie. – Bo to warto…?
– Mieliśmy grać, to gramy. Masz tu dwa i pół złotego, idź postaw.
– Ma to sens…? Ona pewnie nie przyjdzie…
– Przyjdzie, nie przyjdzie, gramy!
– Może lepiej co innego? Wilhelmina…? Na co nam ta Wilhelmina…?
Marcin zaczął zgrzytać zębami.
– Graj, do cholery, Wilhelminę! Ja idę do porządków! Przestań się wygłupiać, miała być Wilhelmina, to będzie! Graj!!!
– Iiiiii…
Marcin zazgrzytał silniej i popędził do kasy porządkowej, bo było to w czasach, kiedy elektronika nie skomasowała jeszcze wszystkich gier. Szłam do tej pojedynczej bez mała tyłem, z nadzieją, że ją zamkną, nie zdążę, konie chodziły po starcie. Gdyby nie to, że graliśmy do spółki i miałam jego pieniądze, zagrałabym wszystko inne, tylko nie Wilhelminę, dziw, że mi mowy nie odjęło, kiedy kupowałam trójkę górą. Gilhelmine przyszła swobodnie i zapłacili 80 koron za 5. Bez przymusu w postaci dwóch i pół korony Marcina nie dotknęłabym jej za skarby świata.
– Zawsze tak było – powiedziałam do Janusza ponuro. – Jeśli koń wychodzi z typowania, a ja się zapieram, że go nie zagram, możesz na niego stawiać wszystkie pieniądze. I dokładnie to samo jest z informacjami. Wszyscy wiedzą, że nie pytam i nie słucham i już nawet nikt się nie fatyguje, żeby mnie o czymkolwiek zawiadamiać. Inna rzecz, że kiedyś zgadłam konie Wągrowskiej lepiej niż ona sama. Lepiej zgadłam konie Czerskiego. Lepiej wytypowałam Wielką Warszawską, niż dwóch dyrektorów i jeden trener razem wziętych. Ja w ogóle typuję bardzo dobrze, tylko idiotycznie grywam.
– Dlaczego?
– A skąd ja mam to wiedzieć? – zirytowałam się. – Proszę bardzo, dam ci kolejny kliniczny przykład. Wiosna była, początek sezonu, siedziałam na ławce przed paddockiem z jednym takim, pierwsza gonitwa szła, spytał co liczę. „Wiosna jest” – powiedziałam mu na to – „trzy kobyły wont. Z ogierów ten jeden ma dowaloną wagę, sześć kilo. Wont. Zostają dwa, jedynka i szóstka. Będę grała jeden sześć”. – „Co pani?” – rzekł na to i popukał się w głowę. – „Jeden sześć wychodzi i nic innego” – powiedziałam i poszłam do kasy. Nikogo po drodze nie spotkałam, z nikim nie rozmawiałam, nikt mnie nie namawiał do żadnej zmiany, w dodatku nic nie myślałam, szłam z postanowieniem zagrania 1 – 6, stanęłam przed kasą i powiedziałam: „pięć sześć, poproszę”. Dla jakiej przyczyny zamieniłam jedynkę na piątkę, jest nie do pojęcia. Jeden sześć przyszło i zapłacili ciężkie pieniądze. Kiedyś szła arabska gonitwa, osiem koni, w tym stajnia i grali tylko jednego konia stajennego, drugiego wcale. I znów powiedziałam, że cha, cha, przyjdzie drugi koń ze stajni. Jeden facet, taki doktor, bardzo sympatyczny, ucieszył się, pyta, czy gramy. Ja znów swoje: „Iiiii, bo to warto…?” Doktor zaproponował, żeby do spółki. Może być, po dwadzieścia złotych jeszcze wtedy było, zagraliśmy do spółki drugiego stajennego konia z faworytem i za 20 złotych zapłacili przeszło 1200. Żeby nie doktor, do ręki bym własnego pomysłu nie wzięła. Kiedyś szły w pierwszej gonitwie cztery konie na płoty, cały tor grał dwa cztery i cztery dwa, poszłam do bufetu i powiedziałam, że idiotyzm, grają 2-4 i 4- 2, a przyjdzie jeden trzy albo trzy jeden. Bufetowa mi na to wtyka dziesięć złotych i „gramy do spółki” – powiada. Broniłam się pazurami i zębami, ale mnie przymusiła, jeszcze należało wybrać, jeden trzy czy trzy jeden, bo było w jedną stronę, a własnych dwudziestu złotych nie dołożyłabym pod karą śmierci. Wybrałam trzy jeden, trzy jeden przyszło, zapłacili 860 złotych i bufetowa przyznała mi się, że musiała dziś przyjechać do pracy na gapę, do tego stopnia była bez pieniędzy. Nie zliczę ci wypadków, które tę regułę potwierdzają, wymyślę, powiem i nie zagram, pewne jak w banku! Dobrze jeszcze jak własnych typów nie omijam, tylko najwyżej coś dołożę, ale ja potrafię wytypowanego konia ni z tego, ni z owego wyrzucić kompletnie. Konstelacje mają na to wpływ, przypuszczam, urodziłam się w kwietniu…
Nagle przypomniałam sobie, o czym w ogóle rozmawiamy, nie o moim zidioceniu przecież! Janusz słuchał i bawił się pierwszorzędnie. Rozzłościłam się, wyraźnie poczułam, że z wiedzą o Zawiejczyku jestem do tyłu.
– Powiesz prawdę, czy mam iść przepytywać ciotkę Moniki Gąsowskiej? – spytałam złowieszczo.
Przecknął się jakby i lekko wzdrygnął, ale rozbawienie mu nie przeszło.
– Stosunki towarzyskie z ciotką możesz nawiązać, nie ma przeciwwskazań, ale dobrze, już mówię. Na Argentyńskiej, prawie naprzeciwko Antczaków, mieszka jedna babcia, skarb bezcenny, bo przeważnie siedzi w oknie. Opisała ich gości z detalami. Harcapski bywa tam często, dwa do trzech razy w tygodniu. Co najmniej raz w tygodniu odwiedza państwa Antczaków drugi stały gość, niejaki Eugeniusz Podwalski. Brat Antczakowej, znacznie młodszy. Podobno, tak twierdzi babcia z przeciwka, Antczakowa wychowywała go po śmierci rodziców, między nimi jest z piętnaście lat różnicy. Również raz na tydzień pojawia się dość młody facet, babcia uważa go za rodzinę, mógłby być synem Antczaków, ale nie jest, więc może kuzyn, bo inaczej po co by chłopiec do takiego starego próchna przychodził, powtarzam opinię świadka. Chłopiec ma tak pomiędzy trzydzieści pięć a czterdzieści, a sama babcia jest od Antczaków starsza o jakieś dwadzieścia lat, ale wzrok ma dobry. Oprócz tego przychodzą jeszcze różne osoby, ale znacznie rzadziej i nieregularnie, w ciągu roku było ich sześć sztuk. Z czego dwoje to bratanek Antczaka z żoną, reszty jeszcze nie znamy, bo nie przyjeżdżają własnymi samochodami. Sprawdza się. Szkoda, że ten Karczak nie zgłosił się wcześniej.
– Ja bym coś zełgała i wypytała tych Antczaków o wszystkich gości – podsunęłam. – Ważnego świadka wśród nich szukam, albo co.
– Zostało to zrobione.
– I co? Nie wyparli się nikogo?
– Nie… – zawahał się. – Nie sprawdzonych informacji nie powinienem ci podawać, ale niech będzie. Ten chłopiec babci prawdopodobnie nazywa się Paweł Gabla i możliwe, że znasz go z twarzy, bo bywa na wyścigach. Bazyli znajduje się albo wśród tych bywających, albo jest nim Antczak, który, jak na rencistę, trzyma się doskonale.
– Miecio mówił, że Bazyli był na przyjęciu z inostrańcem – przypomniałam – Antczak ma coś wspólnego z rolnictwem, z końmi, z handlem zagranicznym…?
– Był radcą prawnym w MHZ i niekiedy robi jakieś opracowania jako prace zlecone. Dorabia do renty, a na przyjęciu był, owszem. Razem ze szwagrem.
– Z jakim szwa… a! Z bratem Antczakowej? Jak mu tam, Podwalski? A ten co?
– Doradca w Ministerstwie Rolnictwa. Jeden z licznych. Właśnie zajmuje się końmi. Wszyscy obecni na tamtym przyjęciu zajmują się końmi, więc wygląda to naturalnie. Jednakże coś tu się chyba zaczyna zazębiać.
– A te wiadomości od Miecia? Te jego cztery numery?
– Już mają opiekę. Będzie można zadać im parę pytań we właściwej chwili.