Литмир - Электронная Библиотека
A
A

11

Kilka dni, następujących po odkryciu przez Krystynę dziwnych zjawisk w komputerze, Kamil skwitował w dzienniku pokładowym zaledwie paroma zdaniami. Podróż przebiegała bez zakłóceń, astrolot nabierał prędkości – we właściwym już kierunku, nie zdradzając skłonności do samodzielnych, nie kontrolowanych manewrów.

Kamil podsumował sobie wszystkie nie wyjaśnione lub podejrzane zjawiska, które wydarzyły się od chwili lądowania na planecie Kappa. A więc po pierwsze -śpiączka, która unieruchomiła – kto wie, czy nie na zawsze – pięć osób, w tym trzech astronautów z załogi obsługującej statek. Nie było to wprawdzie tragedią dla wyprawy – ludzi tych można było w razie potrzeby zastąpić innymi, z przetrwalników. Jednak, gdyby śpiączka epidemicznie rozprzestrzeniła się wśród całej załogi, oznaczałoby to zagładę wyprawy.

„Czy naprawdę należy wiązać śpiączkę z pozostałymi wydarzeniami?" – zastanawiał się teraz Kamil. Odrzucenie takiego powiązania ułatwiłoby uformowanie pewnych hipotez, które Kamilowi błąkały się po głowie. Przecież gdyby założyć, że śpiączka wystąpiła jako zupełnie niezależne zjawisko, można by wszystko inne wytłumaczyć działalnością zwykłego człowieka. Inna sprawa, że motywy działalności tego człowieka pozostawałyby nadal największą i najistotniejszą niewiadomą…

Rozstrojenie układów nawigacyjnych – to oczywisty dowód chęci skierowania wyprawy w inny rejon Galaktyki. Z punktu widzenia człowieka – posunięcie najzupełniej bezsensowne…

Zniszczenie – przez dziwny „przypadek" – antymaterialnego obiektu zagrażającego bez wątpienia astrolotowi świadczyć by mogło, że statek kontrolowany jest przez kogoś, kto Kosmos i czyhające w nim niespodzianki zna o wiele lepiej niż ludzie. Wreszcie – to zupełnie nie znane nikomu, bezcelowe na pozór, połączenie komputera z antenami łączności zewnętrznej. Komputer odbiera, oczywiście, a następnie analizuje sygnały docierające do astrolotu z Kosmosu. Są one jednakże rejestrowane. Tymczasem połączenie wykryte przez Krystynę omijało wszelkie bloki kontroli i rejestracji i umożliwiało nawet wpływanie przez kogoś na decyzje wydawane przez komputer! Kamil polecił Krystynie, by przerwała to połączenie w miejscu trudnym do znalezienia i próbowała wyśledzić, czy ktoś nie będzie usiłował usunąć tego uszkodzenia.

Czego jeszcze należało spodziewać się w najbliższym czasie? Jakie nowe przedsięwzięcia obmyśla teraz ten, kto realizuje nie odgadnione dla Kamila cele? Kamil wyrobił sobie wewnętrzne przekonanie, że jeżeli cokolwiek jeszcze ma zdarzyć się na tym statku, zdarzy się w czasie najbliższych tygodni. Przekonanie to oparł na logicznym założeniu: jeśli ktoś z czuwającej aktualnie załogi rozpoczął realizację dywersyjnych planów, to musi się spieszyć. Gdy nastąpi zmiana załogi, ten „ktoś" zmuszony będzie spocząć w przetrwalniku. A gdy znajdzie się tam, będzie zdany na łaskę dowództwa i – być może – do końca podróży powrotnej nie zostanie zwitalizowany. Ten „ktoś" musi zdawać sobie sprawę, że jest w gronie podejrzanych.

„Wszystko to wygląda logicznie przy założeniu, że mam do czynienia z człowiekiem" – pomyślał Kamil, zamykając dziennik. Zbyt wiele mówiono mu kiedyś o możliwości spotkania obcych inteligentnych istot, by jego wyobraźnia mogła wyzbyć się przypuszczeń, że oto one właśnie objawiły się w astrolocie. Poszedł do kabiny wypoczynkowej, gdzie znajdowała się mała biblioteka, złożona głównie z pozycji rozrywkowych. Przerzucił kilka tomów na półce, ale nie wybrał niczego, co mogłoby go zainteresować. Odczuwał nieustanny niepokój, który nie pozwolił mu zająć myśli sprawami obojętnymi.

Siadając w wygodnym fotelu w kącie czytelni, zauważył pozostawioną przez kogoś cienką książeczkę w kolorowej okładce. Wziął ją do ręki i przekartkował machinalnie. Była to jakaś sensacyjno-kryminalna opowiastka z popularnej serii wydawniczej. Na okładce widniał rysunek, przedstawiający potężnego draba, otrzymującego „prawy sierpowy" w szczękę od drugiego, odzianego w kosmiczny kombinezon. Wszystko to rozgrywało się na tle mapy powierzchni księżyca. Kamil odczytał tytuł i uśmiechnął się ironicznie. „Jakaś tania, szmiro-wata historyjka – pomyślał – ciekawe, skąd to wzięło się tutaj. A jeszcze ciekawsze, kto to czytał?"

Chciał odłożyć książkę, lecz wzrok jego padł na fragment tekstu, umieszczony na skrzydełku okładki. Przeczytał kilka zdań, potem przewrócił kartkę, usiadł wygodniej w fotelu i zaczął czytać pierwszy rozdział. Niepostrzeżenie dla samego siebie został wciągnięty w żywą, chociaż dość nieprawdopodobną akcję opowieści…

1

Właściwie nie powiedziano mu dotychczas ani słowa ponad to, że ma natychmiast służbowo udać się na Księżyc. Podróż – jak podróż. Jan bywał już na Księżycu i dalej nawet, ale zawsze miało to jakiś z góry określony cel, a przy tym załatwianie formalności trwało zwykle ponad tydzień, potem czekało się długo na miejsce w rakiecie.

Tym razem, bez żadnych formalności, w ciągu kilku godzin Jan znalazł się na pokładzie statku kosmicznego. Miał w kieszeni zwykły służbowy paszport pozaziemski, delegacje do jednej ze stacji badawczych instytutu, w którym pracował. Mimo to jednak zdawał sobie sprawę, że jego wyjazd musi mieć jakiś nadzwyczajny charakter.

Mając wiele czasu, próbował teraz wyobrazić sobie cel tej nieplanowanej podróży. Cóż takiego mogło przydarzyć się w księżycowej stacji? Czyżby objawiła się tam jakaś niezwykła forma pozaziemskiego życia, jakaś istota z Kosmosu, dla zbadania której trzeba było zawezwać znakomitego specjalistę – biofizyka z Ziemi? Przypuszczenie miało pozory prawdopodobieństwa: o takim fakcie na pewno nie trąbiono by głośno, dopóki sprawy nie zbadają specjaliści. Stąd te tajemnice i brak wszelkich wyjaśnień o celu podróży. Hipoteza miała jeden słaby punkt: Jan zdawał sobie sprawę, że choć biofizykiem wprawdzie był, jednak nie na tyle znakomitym…

Pod koniec podróży porzucił wreszcie te jałowe domysły i postanowił czekać, aż ktoś mu coś wyjaśni. Kiedy głośnik poinformował pasażerów, że do celu podróży pozostało zaledwie trzy godziny, Jan udał się do bufetu. Czuł już nieprzyjemne ssanie w dołku, a na zjedzenie kolacji w księżycowym kosmoporcie wolał nie liczyć. Jeszcze przed odlotem poinformowano go, że będzie miał natychmiastowe połączenie z docelową stacją, wolał więc nie ryzykować, bo nade wszystko nie lubił chodzić spać głodny.

W bufecie było dość tłoczno, nie wszyscy jednak, jak się okazało, siedzieli tu, by coś przekąsić. Nawet nie podsłuchując specjalnie cudzych rozmów, Jan bez trudu dowiedział się o pogłosce, komentowanej żywo przez pasażerów: wczorajszy statek regularnej komunikacji księżycowej przed lądowaniem na Księżycu został uprowadzony przez kilku podróżujących w nim osobników. Według ostatnich wiadomości, otrzymywanych jakoby z Centrali Koordynacji Lotów, statek wylądował w bliżej nie określonym rejonie Księżyca, gdzie opuścili go porywacze, uprowadzając jako zakładnika jednego z pasażerów. Statek, po kilku godzinach postoju, wystartował ponownie i szczęśliwie dotarł do kosmoportu, jednakże o losach uprowadzonego pasażera dotychczas nic nie wiadomo.

Jan z zainteresowaniem słuchał tych relacji. Przypadek porwania rakiety pasażerskiej nie był wprawdzie wydarzeniem bez precedensu – było już kilka prób, niektóre nawet udane, zawsze jednak porywacze, wcześniej czy później, sami oddawali się w ręce władz. Byli to przeważnie ludzie nie zdający sobie w pełni sprawy z warunków panujących na Księżycu, przedstawiający żałośnie niski poziom umysłowy. Jeden na przykład – wydarzenie ponoć autentyczne -usiłował wyskoczyć ze spadochronem z rakiety manewrującej nad powierzchnią Księżyca… Jednakże w tym wszystkim, co mówiono teraz, Jan dostrzegł pewne cechy przemyślanej, dobrze zorganizowanej akcji.

Zanim rakieta wylądowała, Jan wiedział już sporo na temat przebiegu porwania. Porywaczy było czterech, lecz działali w zmowie z kimś jeszcze, kto oczekiwał na nich w umówionym miejscu lądowania. Działali raczej podstępem niż groźbą, używając jedynie środków odurzających, którymi obezwładnili załogę rakiety. Musiał być wśród nich dobry pilot rakietowy, gdyż wylądowali bezbłędnie, bez pomocy kogokolwiek z obsługi statku. Gdy opuścili wraz z zakładnikiem rakietę, okazało się, że zabrali ze sobą, bądź wynieśli poza statek, wszystkie awaryjne ubiory próżniowe, uniemożliwiając w ten sposób pościg.

Odurzeni narkotykami piloci dopiero po kilku godzinach byli w stanie nawiązać łączność z kosmoportem. Wysłane natychmiast rakiety zwiadowcze nie zdołały jednak odnaleźć na terenie wokół rakiety żadnego podejrzanego pojazdu. Załoga jednego z patrolowców odnalazła wprawdzie odciśnięte w pyle koleiny, jednak już w odległości kilku kilometrów od miejsca przymusowego lądowania porwanego statku ślad wkraczał na szlak uczęszczany przez liczne ruchome stacje automatyczne i pojazdy księżycowe, a przy tym właściwości księżycowego gruntu nie sprzyjały tu utrwalaniu się wyraźnych śladów.

Tych ostatnich szczegółów dowiedział się Jan z oficjalnego komunikatu radiowego rozgłośni księżycowej, tuż przed lądowaniem. Komunikat zapewniał ponadto, że poszukiwania są kontynuowane, jak dotychczas jednak bez rezultatu.

Przy odprawie paszportowej skierowano Jana do biura dyspozytora kosmoportu, gdzie dowiedział się, że ze względu na wyjątkową sytuację nie będzie mógł w ciągu najbliższej doby dotrzeć na miejsce przeznaczenia, albowiem wszystkie pojazdy księżycowe oddano do dyspozycji służby śledczej. Jana umieszczono w klitce zwanej szumnie apartamentem dla gości i polecono mu czekać cierpliwie na dalsze polecenia. Nie mając nic lepszego do roboty, usiadł w przydzielonym mu pokoiku i zaczął przeglądać przywiezione z Ziemi czasopisma.

Po kilkunastu minutach zapukano do drzwi. Do pokoju wszedł dyspozytor.

– Przepraszam, jeśli przeszkadzam – powiedział bardzo grzecznie. – Właśnie skończyłem służbę. Pojęcia pan nie ma, co się tutaj działo od wczorajszego wydarzenia. Byłem tak zajęty, że po prostu nie miałem nawet czasu śledzić szczegółów tej afery. Sądzę, że może… pan zechce uchylić rąbka tajemnicy służbowej… To znaczy, oczywiście, żartuję… Po prostu może pan wie coś ciekawego, o czym chciałby pan mówić. Bo tutaj też właściwie niewiele wiemy…

26
{"b":"89154","o":1}