– Kosmak! – powiedziała cicho. – Prawdziwy kosmak…
– Yetta! – zawołałem, ruszając ku niej z wyciągniętymi ramionami. Nie cofnęła się, stalą bez ruchu z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, bezwładna jakby, nie reagując nawet wówczas, gdy objąłem ją mocno i zacząłem całować jej twarz. Jej oczy były wciąż szeroko otwarte, lecz patrzyły w przestrzeń, jakby omijając moje spojrzenie.
– Yetta, to ja, nie poznajesz mnie? – powiedziałem szeptem.
– Nie znam cię. Nazywam się Sandra – powiedziała cicho.
Rozwarłem ramiona, cofając się o pół kroku. Patrzyłem na nią niczego nie rozumiejąc.
Sandra została ze mną. A raczej ja z nią zostałem, nie mogąc uwierzyć, że nie jest tą, której szukałem. Pamięć mnie nie myliła. Sandra była identyczna z Yettą z fotografii, którą miałem zawsze przy sobie. Była w tym samym wieku, powtórzona w najdrobniejszych szczegółach, wraz z lekką asymetrią zarysów twarzy, ze sposobem poruszania się. Tylko pamięć miała inną, a właściwie nie miała jej prawie lub nie chciała o sobie niczego powiedzieć.
Zaprowadziła mnie do swojego mieszkania na przedostatnim poziomie miasta. Maleńki pokój zapełniony był mnóstwem drobiazgów, gromadzonych bez ładu i sensu, zarzucony strojami, jakby wydobytymi z teatralnej garderoby, tak różnorodnymi i z rozmaitych epok.
Nie chciała lub nie umiała nic o sobie powiedzieć. Próbowałem usystematyzować i rozważyć wszelkie hipotezy, starałem się wyjaśnić, kim jest. Pozostałem wreszcie przy jednej – tej, która była najbardziej zgodna z moimi pragnieniami. Wymyśliłem sobie, że Sandra jest Yettą… Nie była nią pod względem osobowości, lecz i to próbowałem wytłumaczyć. Przecież nikt nie zbadał ubocznych skutków tak długiego trwania w cylindrze van Troffa! Sam "Mefi" przebywał w nim zaledwie sekundy. Być może działanie pola wpływało na zawartość pamięci i Yetta, wyszedłszy z cylindra, nie pamiętała niczego z przeszłości! Niczego oprócz umiejętności gry na harfie.
Przez trzy tygodnie, które spędziłem z nią razem, od czasu do czasu tylko zaglądając do schronu, stała się dla mnie Yettą. Cieszyłem się jej odnalezieniem, odpychając od siebie każdą myśl o tym, że może nią nie być. Czego więcej mogłem żądać! Po tylu zwątpieniach w jej istnienie – oto odnalazła się, tym bardziej droga i niezastąpiona, choć nieodgadniona do końca, obca wewnętrznie, bez tej ciągłości wspomnień i uczuć, która stanowi o ludzkiej osobowości…
Chodziliśmy razem po labiryncie miasta, które dobrze znała. Było mi teraz obojętne, gdzie chodzę i co robię – mój cel został osiągnięty, odnalazłem ją, nie byłem już tutaj sam. Jej obecność nadawała sens mojemu istnieniu w czasach, kiedy od dawna już powinno mnie nie być.
…I wtedy pośród tej euforii, tego szczęścia, w które chciałem uwierzyć, poraziła mnie nagła myśl, nie dająca się odepchnąć, natrętna. A jeśli Sandra nie jest Yettą? Tak niezwykłe podobieństwo nie może być przypadkowe! Czyżby…
Tak, to było bardzo prawdopodobne! Brałem przecież pod uwagę tę możliwość. Yetta mogła przecież zniecierpliwić się wreszcie, zwątpić w mój powrót, wyjść z cylindra, rozpocząć normalne życie w tym mieście, jeśli można je nazwać normalnym. Sandra może być jej córką… Jeśli tak, to Yetta żyła na pewno jeszcze dwadzieścia lat temu… Więc może jest – gdzieś w mieście, może – korzystając z cylindra – zachowała młodość, może jest niewiele starsza od Sandry… Nie, to absurd! Jeśli już zdecydowała się opuścić cylinder, urodzić córkę, to nie wróciła tam zapewne. Córka? Mogłaby ją mieć tylko z którymś z tutejszych mężczyzn – ale przecież wiadomo, że urodzenie córki jest w tym społeczeństwie niezmierną rzadkością. Wprawdzie Yetta nie podlegała genetycznym zabiegom w przeszłości, lecz o ile wiem, o płci decydują chromosomy męskiego partnera i to one zapewne w tym przypadku nie dopuszczają do powstania żeńskiego potomka… Zbyt wiele nieprawdopodobnych zdarzeń, jak na jeden przypadek.
Wprawdzie Sandra mogła być dzieckiem mężczyzny z mojej epoki – lecz po cóż by Yetta podejmowała swą podróż w przyszłość, jeśli znalazł się w jej życiu inny mężczyzna? A jeśli Yetta była w ciąży już przed moim odlotem? Wówczas… Sandra może być moją córką! To zupełnie prawdopodobne! Upór Yetty, z jakim postanowiła trwać do mojego powrotu, mógł oznaczać, że chciała dać mi to dziecko, nie powstrzymując mnie od podróży, nie przyprawiając o rozterkę i wyrzuty sumienia. To nawet byłoby do niej podobne… Wzdragałem się przed przyjęciem tej wersji, bo pociągała za sobą nieuchronny wniosek, że od trzech tygodni żyję z własną córką. Właściwie to wszystko teraz wydawało mi się możliwe, a każda hipoteza – lepsza od tej właśnie. Przecież – myślałem
– Sandra może być córką Yetty i kogoś z jej epoki albo nawet jej prawnuczką, która przetrwała do teraz w cylindrze zamiast Yetty!
Ratowałem się w ten sposób przed zaakceptowaniem prawdopodobieństwa nie chcianej sytuacji. Nie mogłem wyrzec się Sandry, którą kochałem. Ta miłość była kontynuacją uczucia niesionego we mnie z Ziemi do układu Dżety i z powrotem. Jakże mógłbym teraz znowu zawiesić to uczucie w próżni, pozbawić je obiektu… Opędzałem się od wątpliwości i trwałem w poczuciu spełnienia pragnień.
Sandra też wydawała się szczęśliwa. Rozstawaliśmy się czasem na krótko, gdy odwiedzałem Marka i jego towarzyszy lub gdy ona wychodziła po żywność na górny poziom.
Moje myśli uporczywie powracały do przypuszczenia, że Sandra jest jednak Yettą, która utraciła pamięć. Czy mogła ją odzyskać? Myślałem nad tym. Postanowiłem nawet pokazać jej coś, co mogłoby przypomnieć jej przeszłość.
Podczas kolejnej wizyty w schronie zapytałem Marka o możliwość dotarcia do najbliższego rezerwatu roślinności.
– Owszem – powiedział. – Jest taki rezerwat. Byłem tam kiedyś, ale to bardzo daleko…
– Czy nie ma tu żadnych pojazdów? Widziałem znakomitą autostradę za miastem.
– Pojazdy istnieją, lecz nie potrafimy ich uruchomić. Są sterowane automatycznie, prowadzone przez samą autostradę, a wiec pozbawione układu kierowniczego i urządzeń sterowania silnika. Zostały jednak stopniowo unieruchomione, wycofane z ruchu czy może nawet celowo uszkodzone przez automaty konserwatorskie, zgodnie z programem lunaków opuszczających Ziemie. W ogóle wszystkie urządzenia miasta kierowane są przez system komputerowy, a my, nie znając się na tym zupełnie, nie próbujemy ingerować w jego działanie, by czegoś nie popsuć. Chronimy jedynie ten mózg miasta przed jego mieszkańcami, bo gdyby się do niego dobrali… Lepiej sobie tego nie wyobrażać! Na szczęście centrum sterowania jest znakomicie zabezpieczone.
Może jednak – powiedziałem – uda mi się uruchomić jakiś pojazd. Chciałbym spojrzeć na żywe rośliny pod gołym niebem.
– Możesz spróbować. Pojazdy są zmagazynowane w garażach na przedostatnim poziomie. Mapę okolic miasta też mogę pożyczyć.
Odnalazłem garaże, w których stały pojazdy. Większość z nich nosiła ślady wandalizmu mieszkańców miasta. Automaty konserwatorskie były jednak zupełnie głuche na moje żądanie uruchomienia pojazdu – podlegały centralnemu programowi i nie sposób było je do czegokolwiek zmusić. Zabrałem się sam do rozgryzienia skomplikowanego układu elektrycznego jednego z pojazdów. Na szczęście nie był poważnie uszkodzony, Po paru godzinach udało mi się uzyskać pewien efekt. Silnik pojazdu zaczął pracować. Okazało się, że baterie energetyczne były naładowane do maksimum – widocznie automatom nie cofnięto polecenia ich doładowywania.
Teraz należało tylko sprawdzić, czy drogi zechcą przejąć sterowanie uruchomionym pojazdem. Przypomniałem sobie, że idąc w kierunku miasta, spotkałem pojazd jadący autostradą. Był to wóz techniczny, ale fakt jego poruszania się po drodze znaczył, że sterowanie działa.
Teraz, zrozumiałem, dlaczego lunacy wyłączywszy pojazdy polecili automatom utrzymywanie w porządku dróg. Widocznie chcieli – po powrocie – zastać je w stanie nadającym się do użytku. Świadczyły o tym choćby syzyfowe wysiłki wozów technicznych, naprawiających bezsensownie niszczone oświetlenie ulic na przedmieściach. Więc jednak opuszczając Ziemię liczyli na to, że ich potomkowie odnajdą ją, bezludną wprawdzie, lecz nadająca się do natychmiastowego zamieszkania. W swoich kalkulacjach uwzględnili także ową walkę wandalizmu zdziczałych mieszkańców z mechanicznym uporem automatów.
Równocześnie łatwość, z jaką udało mi się uruchomić pojazd, świadczyła niezbyt pochlebnie o poziomie technicznych umiejętności mieszkańców Ziemi w czasach, gdy opuszczali ją Junacy. Widocznie już wówczas wszelkich napraw dokonywano wyłącznie za pośrednictwem wyspecjalizowanych automatów.
Sterowanie pojazdem było proste. Na pulpicie rozdzielczym znalazłem tylko kilka przycisków; "start", "stop", "w lewo", "w prawo" "na wprost". Szybkość i promienie skrętu narzucała sama droga. Wyjechałem z garażu poprzez tunel prowadzący pod górnym poziomem miasta. Była noc. Światła reflektorów włączyły się samoczynnie, oświetlając puste, rozgałęziające się tunele. Na chybił trafił przejechałem przez kilka z nich, wprawiając się w prowadzeniu pojazdu. Nie miałem z tym najmniejszych trudności. Droga prowadziła mnie bezbłędnie, jedynie na skrzyżowaniach i rozgałęzieniach tuneli należało odpowiednio wcześnie zaprogramować kierunek jazdy. Po kilku próbach stwierdziłem, że można nawet z góry określić kierunki jazdy na kolejnych skrzyżowaniach, naciskając wielokrotnie odpowiednie przyciski. Znając plan dróg, można było zatem od razu zakodować w pamięci pojazdu całą podróż. Być może możliwości pojazdu były jeszcze bardziej wyrafinowane, ale to mnie na razie nie interesowało. Pojazd był niewielki, o owalnym kształcie; górną jego cześć stanowiła przejrzysta kopuła, zapewniająca znakomitą widoczność. Było w nim miejsce dla dwóch osób.
Przemykając pustymi tunelami ulic przedostatniego poziomu, zauważyłem zaledwie paru przechodniów. Wszyscy z zainteresowaniem oglądali się za pojazdem, jakby pierwszy raz w życiu widzieli coś takiego w ruchu. Kiedy zatrzymałem się przy trzyosobowej grupce stojących na chodniku, cofnęli się pośpiesznie do bramy budynku.
Wróciłem do garażu i wyłączyłem pojazd. Odchodząc zauważyłem dwa automaty naprawcze, zbliżające się do niego z wyciągniętymi manipulatorami. W jednej chwili zrozumiałem, co to znaczy: miały w pamięci rozkaz unieruchomienia każdego czynnego pojazdu pasażerskiego. Oprócz nieprzydatnego w tej sytuacji porażacza nie miałem żadnej broni, którą mógłbym je powstrzymać. Ze zgrozą patrzyłem, jak zbliżają się, by zniweczyć owoc mojej pracy. Roboty zatrzymały się w połowie drogi.