– Jak to? Skąd?
– Produkujemy! – zaśmiał się Cyryl. Pomyślałem, że żartuje.
Z uzyskanych wyjaśnień wynikało, że byłem jedynym zapewne człowiekiem na Ziemi, który nie został poddany kolejnym eksperymentom genetycznym: nie posiadałem wrodzonej blokady rozrodczości, nie byłem też obciążony cechą odpowiedzialną za wyłącznie męską płeć potomstwa… Jednakże nie miało to istotnego znaczenia, dopóki byłem tylko ja sam… Gdybym odnalazł Yettę…
Ta myśl zaczęta mnie obsesyjnie nawiedzać po kilka razy na dzień. Uwierzyłem, że mogę to uczynić celem swojego istnienia… Dać początek nowej ludzkości… Ja, Yetta i cylinder, który pozwoliłby nam przeczekać do finału tej skazanej na zagładę ludzkości… Lunacy nie wrócą tu nigdy, prędzej wymordują się wzajemnie. Cierpią na fobię wmówioną im od pokoleń. Nie wyrwą się ze swego zamknięcia…
Pomyślałem o moich towarzyszach. Były wśród nich dwie kobiety – w średnim wieku, ale można by je wziąć pod uwagę… Czy jednak zdołają wydobyć się z Luny? Czy zdołam ich wyciągnąć stamtąd nie ryzykując utraty własnej wolności lub… życia? Cóż wówczas?…
Obłudnie odkładam na później sprawę moich towarzyszy; nie chciałem myśleć o nich teraz, dopóki nie znajdę Yetty lub nie przekonam się o jej nieistnieniu. Coraz głębiej wierzyłem w moje posłannictwo, w przeznaczenie do roli drugiego Adama, ojca nowej ludzkości… W chwilach refleksji starałem się otrząsnąć z tego absurdu, lecz obsesja wracała…
Nienawidziłem teraz van Troffa. To on właśnie winien jest, że oto rozprysnęło się wszystko, co przez tyle lat utrzymywało wewnętrzną spójność mojej osobowości. To on, kusiciel, podsunął mi swój diabelski pomysł, wbrew moim oporom wmusił we mnie ten obłędny plan. Obiecując mi Yettę, materialną i żywą, łudził mnie i mamił jej obrazem przez cały czas świadomie przeżyty poza Ziemią. Teraz, choć jej nie było naprawdę, zżyty z jej obrazem, z jej wyimaginowaną obecnością, nie potrafiłem pogodzić się z jej fizycznym nieistnieniem. Szukałem jej, nie ustając w wysiłkach, przemierzając na oślep, na chybił trafił, wszystkie dostępne poziomy i zakamarki miasta. Wypełniałem tym swój czas, bo zaprzestanie poszukiwań równałoby się dopuszczeniu do głosu realistycznych, racjonalnych wniosków, które same się narzucały… Nie umiałem sobie powiedzieć wprost: "nie ma jej, zniknęła, zgubiła się gdzieś na przestrzeni dwustu lat, jak chcesz ją odnaleźć, głupcze?"
Wiedziałem, że rezygnacja z poszukiwań odbierze wszelki sens dalszemu bytowaniu – tutaj czy gdziekolwiek. Yetta była jedynym elementem – teraz już urojonym, ale jednak… – który łączył mnie z tym światem: ginącym w oczach, skazanym na zagładę. Ale to nie był jedyny skutek diabelstwa, którym uraczył mnie stary "Mefi". Był jeszcze cylinder, realny, skutecznie działający… Ciągnął mnie, mimo woli trafiałem tam prawie codziennie w swych samotnych wędrówkach. Bukiet róż, pamiętający dotyk dłoni Yetty, leżał tam zawsze świeży i pachnący; krople wody wśród płatków wciąż jednakowo odbijały światło reflektora, gdy uchylając klapę włazu spoglądałem w głąb cylindra. List, który pozostawiłem dla Yetty, wciąż bielał na środku podłogi…
Być może van Troff nie zdawał sobie sprawy, jakiego okrucieństwa dopuścił się wobec mnie… Dał mi nadzieję, która okazała się złudą, a równocześnie… praktycznie pozbawił mnie tego, co każdy człowiek ma w zapasie: możliwości rezygnacji z dalszego istnienia.
Patrząc w głąb przestrzeni, w której czas można było prawie zatrzymać, wiedziałem, że oprócz tamtej nie spełnionej nadziei dano mi inną jeszcze, równie złudną…
Wiedziałem już na co jestem skazany. Bo któż oprócz diabła wcielonego, jakim niewątpliwie był Vergil van Troff – oprzeć by się zdołał szatańskiej pokusie? Któż odrzuciłby możliwość zaspokojenia żądzy spojrzenia przed siebie – dowolnie, a przynajmniej niewyobrażalnie daleko?
Jak daleko? Wielekroć mnożyłem minuty przez godziny, doby, lata… Dwadzieścia pięć lat tam – to przecież… wieczność. "Ale jeszcze nie teraz" – myślałem patrząc w głąb cylindra. Moja pierwsza nadzieja jeszcze nie wygasła, jeszcze nie chciałem zrobić nieodwracalnego kroku, choć nieraz miałem nieprzepartą chęć zeskoczyć w dół, zatrzaskując klapę włazu… A przecież to był jedyny niezawodny sposób pozostawienia wszystkiego za sobą, oderwania się od całej przeszłości, odcięcia możliwości powrotu…
Pod koniec drugiego tygodnia pobytu w mieście znałem już wszystkie możliwe przejścia, wiodące do gmachu Instytutu. Obsesja oczekiwania zaczęła niebezpiecznie opanowywać mój umysł i wolę. Czułem, że muszę zrobić cokolwiek, by przerwać to ciągnące się w nieskończoność pasmo bezsensu.
Czułem się winny w stosunku do moich towarzyszy, którzy pozostali na Księżycu. Należało im się przynajmniej parę informacji stąd, z Ziemi, aby mogli zadecydować o dalszym postępowaniu. Na razie zbierałem te informacje, ale szło mi to zbyt wolno. Moje wędrówki po mieście miały bardzo konkretny cel – uświadomiłem to sobie… Po prostu szukałem Yetty, jej śladów, jakiejkolwiek wieści o niej.
Zamiast włóczyć się po dolnych poziomach miasta, powinienem raczej wertować zbiory biblioteczne zgromadzone przez Marka i jego towarzyszy. Powinienem możliwie szczegółowo odtworzyć i zrozumieć kolejność wydarzeń, jakie zaszły po naszym odlocie. Jeśli, zgodnie z wyjaśnieniami Marka i Noama, populacja ludzka zamieszkująca Ziemię nie jest w stanie przetrwać następnych kilku pokoleń – my, niejako przybysze z przeszłości, których ominęły skutki genetycznych kombinacji, jesteśmy być może ostatnią szansą ludzkiego gatunku… Bo przecież nie lunantropi z ich degeneracją fizyczną i lękiem otwartej przestrzeni, z wypaczonymi nawykami społecznymi i skażoną psychiką.
Ale tymczasem nie potrafiłem jeszcze opanować przemożnej chęci codziennego zaglądania do cylindra. Moje wędrówki wzbogacały wprawdzie znajomość miasta na wszystkich jego poziomach, lecz nie pomagały mi poznać i zrozumieć przeszłości i teraźniejszości jego mieszkańców.
Pewnego dnia, gdy wracałem z poziomu zerowego, na drugiej kondygnacji natrafiłem na dobrze zachowany gmach ze stylowym, klasycy-stycznym portalem. W ten sposób w różnych okresach budowano chyba tylko teatry czy muzea, nawiązując do tradycji starych kultur śródziemnomorskich. Gmach pochodził z końca XXI wieku. Zainteresował mnie głównie dlatego, że skojarzył mi się z muzeum czy biblioteką, a ponadto wnętrze jego nie było wypełnione, gdyż nie stanowił wsporczego elementu stropu.
Oświetlając fasadę reflektorem, szukałem śladów jakiegoś szyldu czy napisu. Jednak nad wejściem widniała tylko płaskorzeźba przedstawiająca kobietę z lirą.
Jedne z ciężkich drzwi gmachu były uchylone, wszedłem przez nie do przestronnego halki i przemierzając kamienną posadzkę zagłębiłem się w łukowato biegnący korytarz. Mijałem szereg drzwi po wewnętrznej stronie łuku. Tak, to musiała być sala teatralna lub koncertowa.
Nagle przez zamknięte drzwi od strony owej domniemanej sali dobiegł mnie delikatny, cichy dźwięk. Brzmiał jak pobrzękiwanie strun jakiegoś instrumentu. Instrumentu, który musiałem znać…
Ostrożnie naparłem na drzwi. Otworzyły się prawie bezgłośnie. Nie tłumione dźwięki zabrzmiały ostrzej, wyraziście. Spojrzałem w ciemność za drzwiami, gasząc swój reflektor. Sala była nie oświetlona, lecz w głębi, na wprost mnie rysował się na tle czerni jaśniejszy prostokąt. Przyjrzałem się dokładniej. To był otwór sceny, częściowo przesłonięty po obu stronach na wpół rozsuniętą draperią kurtyny. Słabe źródło światła znajdowało się gdzieś za kulisami, wydobywając z mroku matowo połyskujące w głębi sceny rury organowych piszczałek. Łagodne, powolne takty prostej melodii płynęły gdzieś spoza fałdów kurtyny. Tak, to mogła być tylko harfa.
Poczułem skurcz serca i zupełnie irracjonalna myśl przebiegła mi przez głowę: przecież Yetta grała na tym instrumencie!
Zapaliłem reflektor i osłaniając światło dłonią, ruszyłem powoli pomiędzy szeregami foteli, ustawionych tarasowate wokół sceny w szczerbate półkola. Niektóre były połamane, większość miała podarte obicia. Po małych schodkach, ostrożnie, by nie wywołać najmniejszego hałasu, znów ze zgaszoną latarką wszedłem na scenę i zajrzałem za kurtynę.
Mała ręczna lampka stała na deskach sceny obok stylowego taboretu o wytartych złoceniach, na którym siedziała tyłem do mnie kobieta grająca na harfie. Widziałem jej nagie plecy i ramiona, obejmujące stojący przed nią instrument. Jej wąskie biodra opinała lśniąca tkanina, opadająca dalej w obfitych fałdach wzdłuż nóg, po obu stronach harfy.
Śpiewne arpeggia nasilały się przechodząc w fortissirno. Czułem, jak pot spływa mi po karku pod kombinezonem, a tętno rozsadza skronie…
Ten zarys ramion i lekko zgiętych pleców, ten kształt głowy z krótko przystrzyżonymi ciemnymi włosami… Bałem się wykonać jakikolwiek ruch, by nie spłoszyć tego zjawiska… jeśli było tylko widziadłem. A jeśli była to realna istota… Gdyby odwróciła twarz w moją stronę, w jednej chwili prysnęłoby złudzenie…
Stałem patrząc i słuchając. Jakże podobna była do niej, w każdym ruchu ramienia, gdy dłoń przebiegała po strunach, w każdym pochyleniu głowy, w przytuleniu twarzy do ramy instrumentu…
Podłoga trzasnęła, gdy bezwiednie zrobiłem krok do przodu. Odwróciła ku mnie twarz, przerywając grę, a potem nagle wstała.
W słabym świetle padającym od dołu dostrzegłem jej twarz. Skamieniałem. To była twarz Yetty.
Patrzyła na mnie spokojnym spojrzeniem dużych, szeroko rozstawionych oczu, których zewnętrzne kąciki były opuszczone w dół. Jej jasna, owalna twarz, odcinająca się od śniadych ramion, była tą samą twarzą, którą nosiłem pod powiekami przez cały czas mojej podróży. Stała przede mną, niewysoka, smukła, o dużych, rozbiegających się nieco na boki, sterczących pod cienką tkaniną piersiach – ta sama, nie zmieniona, bliska.
– Yetta… – udało mi się wykrztusić, lecz nie mogłem zrobić żadnego ruchu, wyciągnąć dłoni. – To ja, to ja…
Patrzyła na mnie – bez lęku, ale też bez uśmiechu, tylko jakby zaciekawiona. Zauważyłem, jak wzrok jej przebiega po mojej twarzy, potem ześlizguje się w dół i powraca zatrzymując się na piersi.