Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Krzyk ten pozostał jednak bez odzewu, i nie mogło być inaczej, krzyk jest przecież niczym, mógł dojść zaledwie tam, do tej skarpy, i wrócił echem, lecz osłabiony, niepodobny już do jej głosu. Blimunda czuje nagły przypływ sił i zaczyna szybko iść pod górę, chwilami nawet biegnie na łagodniejszych odcinkach zbocza, między dwoma karłowatymi dębami dostrzega prawie niewidoczną ścieżkę wydeptaną przez Baltazara i prowadzącą do passoroli . Woła po raz drugi, Baltazarze, teraz z pewnością ją usłyszy, nie dzieli ich już żadna góra, jedynie kilka wąwozów, gdyby się zatrzymała, z pewnością usłyszałaby jego głos, Blimundo, jest tak przekonana, że go usłyszała, iż uśmiecha się i grzbietem dłoni ociera pot i łzy, a może po prostu poprawia włosy albo próbuje zetrzeć brud z twarzy, trudno powiedzieć, gdyż ten gest może oznaczać bardzo wiele.

To właśnie tu, oto puste gniazdo wielkiego ptaka, który odleciał. Okrzyk Blimundy, po raz trzeci powtarzającej to samo imię, zabrzmiał teraz głucho niby stłumiony wybuch, miała wrażenie, że jakaś gigantyczna ręka wyrywa jej trzewia, wołając tym razem, Baltazarze, zdała sobie sprawę z tego, że od samego początku wiedziała, iż go tu nie zastanie. W jednej chwili łzy zniknęły z jej twarzy, jakby osuszone gorącym powiewem z wnętrza ziemi. Potykając się podeszła bliżej, zobaczyła połamane krzewy i wgłębienie, które maszyna zostawiła w ziemi, a parę kroków dalej, po drugiej stronie, sakwę Baltazara. Nie było żadnych innych śladów mówiących o tym, co tu się wydarzyło. Blimunda wzniosła oczy ku niebu, które nie było już tak czyste, gdyż z wolna płynęły po nim przedwieczorne obłoki, po raz pierwszy doznała uczucia, że przestworza są całkiem puste, pomyślała wówczas, Nie ma tam nikogo, choć wolałaby w to nie wierzyć, bo przecież gdzieś po niebie powinien szybować Baltazar mocując się z żaglami, by sprowadzić maszynę na ziemię. Spojrzała powtórnie na sakwę, podniosła ją i poczuła ciężar znajdującego się w jej wnętrzu szpikulca, wtedy właśnie przyszło jej do głowy, że jeśli maszyna wyleciała poprzedniego dnia, to nocą musiała spaść, a zatem Baltazar nie znajduje się już w powietrzu, lecz na ziemi, może leży gdzieś martwy, a może żyje i jest ranny, pamiętała wszak dobrze, jak gwałtownie lecieli w dół, co prawda wtedy maszyna była bardziej obciążona.

Nie miała tam już nic więcej do roboty, zarzuciła więc sakwę na ramię i wyruszyła na poszukiwania przemierzając z góry na dół pokryte zaroślami okoliczne zbocza i wspinając się na wszystkie wyższe występy, chciałaby teraz mieć sokole lub rysie oczy, by przed jej bystrym spojrzeniem nic nie mogło się ukryć na powierzchni ziemi, zdolność widzenia, jaką miała na czczo, była tu nieprzydatna. Przeszukała cały północny stok raniąc nogi i szarpiąc spódnicę o kolczaste krzewy i gdy znalazła się powtórnie w punkcie wyjścia, uświadomiła sobie, iż ani Baltazar, ani ona sama nigdy nie próbowali dotrzeć na szczyt Monte Junto, teraz powinna wejść tam jak najszybciej, nim zapadnie zmrok, stamtąd na pewno rozciąga się rozległy widok, racja, że z dużej odległości trudno będzie dostrzec maszynę, ale czasami zdarzają się szczęśliwe przypadki, może ze szczytu ujrzy Baltazara machającego ku niej ręką z brzegu strumyka, w którym obydwoje ugaszą pragnienie.

Blimunda zaczęła iść pod górę czyniąc sobie wyrzuty, że nie pomyślała o tym wcześniej, od tego trzeba było przecież zacząć, a nie wspinać się tam dopiero teraz, późnym popołudniem. Niepostrzeżenie znalazła się na wijącej się ku górze ścieżce, która niebawem doprowadziła ją do szerokiej drogi z wyraźnymi śladami kół, bardzo ją to zdziwiło, co też może być na górze, skoro prowadzi tam tak szeroka i, jak się wydaje, stara droga, kto wie, może Baltazar też się na nią natknął. Minąwszy zakręt Blimunda zatrzymała się. Przed nią szedł zakonnik, sądząc po habicie dominikanin, człowiek korpulentny, z grubą szyją. Ogarnął ją niepokój, nie wiedziała, co robić, uciekać czy zawołać go. Mnich chyba wyczuł za plecami czyjaś obecność. Stanął, popatrzył na boki, potem odwrócił się. Nakreślił ręką znak krzyża i czekał. Blimunda podeszła bliżej, Deo gratias , powiedział dominikanin, co tu robisz, spytał. Należało mu coś odpowiedzieć, Szukam męża, nie wiedziała jednak, co dalej mówić, mnich pewnie wziąłby ją za wariatkę, gdyby usłyszał o latającej maszynie, o passaroli , o gęstych obłokach. Cofnęła się trochę, Jesteśmy z Mafry, mój mąż przyszedł tu na Monte Junto z powodu wielkiego ptaka, który jakoby żyje w tych stronach, boję się, czy ten ptak go nie porwał, Nigdy nie słyszałem o czymś takim, ani nikt z mojego zgromadzenia. To na tej górze jest jakiś klasztor, Tak, Nie wiedziałam. Mnich jakby od niechcenia zszedł trochę niżej. Słońce było już bardzo nisko, a że od strony morza zbierały się chmury, zapadał już szary zmierzch. Nie spotkał więc ojciec w tych stronach jednorękiego mężczyzny, któremu lewą dłoń zastępuje żelazny hak, spytała Blimunda, To właśnie jest twój mąż, Tak, Nie, nikogo takiego nie widziałem, I nie widział ksiądz wielkiego ptaka lecącego z tamtej strony, wczoraj lub dziś, Nie widziałem żadnego wielkiego ptaka, Skoro tak, to idę dalej, pobłogosław mnie, ojcze, Niebawem zapadnie noc, możesz zabłądzić albo napadną cię wilki, bo są w tych stronach, Jeśli zaraz wyruszę, to jeszcze za dnia zejdę w dolinę, To dalej, niż ci się wydaje, posłuchaj, obok mojego klasztoru są ruiny drugiego zakonnego domu, którego budowę zarzucono w połowie, mogłabyś tam przenocować, a rano wyruszyłabyś na dalsze poszukiwania męża, Idę dalej, Rób, jak chcesz, ale żebyś potem nie mówiła, że cię nie ostrzegałem, co rzekłszy mnich ruszył pod górę szeroką drogą.

Blimunda stała nadal, nie mogąc się zdecydować, co robić. Jeszcze się nie ściemniło, lecz pola w dolinie pogrążały się już w mroku. Chmury zasnuły całe niebo, zaczął dmuchać zimny, wilgotny wiatr, być może zwiastujący deszcz. Blimunda wprost umierała ze zmęczenia. Już prawie nie myślała o Baltazarze. Miała niejasne przeczucia, że odnajdzie go nazajutrz, nic więc nie zyska szukając go po nocy. Usiadła na przydrożnym kamieniu, wsunęła rękę do sakwy, skąd wyjęła resztkę prowiantu Baltazara, wyschniętą sardynkę i kawałek twardego jak kamień chleba. Gdyby akurat ktoś tamtędy przechodził, ta siedząca spokojnie postać bez wątpienia napędziłaby mu śmiertelnego strachu, na pewno wziąłby ją za wiedźmę wysysającą podróżnym krew lub też czekającą na inne czarownice lecące na sabat. A jest to przecież tylko nieszczęśliwa kobieta szukająca męża, który uleciał z wiatrem gdzieś w przestworza, i wprawdzie byłaby gotowa odprawić każde czary, byleby tylko wrócił, nie zna jednak takowych, cóż więc z tego, że potrafi widzieć to, czego inni nie widzą, cóż z tego, że potrafiła zebrać gęste obłoki ludzkiej woli, skoro to właśnie one go zabrały.

Zapadła noc. Blimunda wstała. Wiatr był coraz silniejszy i coraz chłodniejszy. W górskich pustkowiach było tyle smutku, że Blimunda rozpłakała się, nareszcie, dawno powinna zaznać tej ulgi. Z zapadnięciem nocy otoczyły ją zatrważające odgłosy, pohukiwał puszczyk, szumiały dęby i o ile się nie przesłyszała, w pobliżu zawył wilk. Zebrawszy się na odwagę Blimunda zdołała zejść jeszcze jakieś sto kroków w stronę doliny, lecz miała wrażenie, jakby się pogrążała w czarną studnię, gdzie czyhały jakieś rozwarte paszcze. Niedługo wzejdzie księżyc i oświetli jej drogę, o ile niebo się rozchmurzy, lecz wówczas i ona stanie się widoczna dla wszystkich możliwych stworzeń włóczących się po górach, niektóre będą się jej bały, ale będą i takie, które ją samą napełnią potwornym strachem. Zatrzymała się przerażona. Nie opodal coś szybko przemknęło po ziemi. Już dłużej nie mogła tego wytrzymać. Puściła się biegiem pod górę, jakby goniły ją wszystkie piekielne duchy i wszystkie ziemskie potwory, zarówno prawdziwe, jak i zmyślone. Gdy pokonała ostatni zakręt, ujrzała klasztor, niską, przysadzistą budowlę. Przez szpary kościoła sączyło się blade światło. Pod rozgwieżdżonym niebem panowała niezmącona cisza, jedynie chmury wiszące tak nisko, jakby Monte Junto był najwyższym szczytem świata, zdawały się coś szeptać. Blimunda podeszła bliżej, miała wrażenie, że słyszy śpiewny szmer modłów, to chyba kompleta, z każdym krokiem monotonna recytacja przybierała na sile, aż wreszcie kierowane ku niebu modły zabrzmiały pełnym głosem i tyle w nich było pokory, że Blimunda znów zaczęła płakać, może ci mnisi, nawet o tym nie wiedząc, swymi magicznymi łacińskimi zaklęciami pomagają Baltazarowi wylądować lub odnaleźć drogę w gęstym lesie, może leczą rany, które na pewno odniósł, przyłączyła się więc do pacierzy odmawiając w duchu te, które umiała i które nadawały się na każdą okazję, gdy człowiek zabłądzi, gdy go trzęsie febra, gdy jest przygnębiony, już tam w górze ktoś wybierze, co należy.

Ruiny znajdowały się po drugiej stronie klasztoru, nieco niżej, tuż przy zboczu. Były to wysokie mury zwieńczone sklepieniami, nie wykończone cele tworzyły zakamarki, gdzie doskonale można było schronić się na noc przed zimnem i dzikim zwierzem. Blimunda ostrożnie zagłębiła się w gęsty mrok panujący we wnętrzu, posuwała się po omacku bojąc się wpaść w jakąś dziurę. Jej oczy stopniowo przywykały do ciemności i w przenikającym z zewnątrz bladym świetle nocy zaczęła odróżniać wnęki okienne i ściany. Teren był równy, pokryty niską trawą. Ruiny miały też pierwsze piętro, do którego nie było jednak dostępu, lub też był on w tej chwili niewidoczny. Blimunda owinąwszy się w derkę i wsunąwszy sakwę pod głowę położyła się w jakimś kącie. Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. Usnęła płacząc, między jedną a drugą łzą, płakała też przez sen śniąc, że płacze. Nie trwało to długo. Spoza chmur wychynął księżyc i jego promienie, które wśliznęły się między ruiny niczym jakaś żywa istota, obudziły Blimundę. Miała wrażenie, że księżycowa poświata leciutko nią potrząsnęła, że musnęła jej twarz lub leżącą na derce dłoń, szelest wszakże, który usłyszała, był identyczny z tym, jaki docierał do niej przez sen. Odgłos ten raz się zbliżał, raz oddalał, jakby ktoś czegoś uparcie szukał i krążył nie chcąc dać za wygraną, może to jakieś zwierzę, które nie może trafić do swojej kryjówki. Blimunda podniosła się na łokciach i nadstawiła uszu. Rozpoznała skradające się kroki, prawie niesłyszalne, lecz już bliskie. Na tle wnęki okiennej przesunęła się jakaś postać, której wykrzywiony cień padł na nierówną kamienną ścianę. Blimunda natychmiast pojęła, że to spotkany na drodze zakonnik. Powiedział jej, gdzie może przenocować, i teraz przychodzi sprawdzić, czy posłuchała jego rady, lecz nie z chrześcijańskiego miłosierdzia. Blimunda bezszelestnie położyła się na plecach i leżała nieruchomo, może jej nie zauważy, a może zauważy i tylko powie, Odpoczywaj sobie, biedna utrudzona duszo, co byłoby wielce budujące, ale chyba tylko cud mógłby to sprawić, prawda bowiem jest inna, a mianowicie taka, że mnich pragnie zaspokoić swoją chuć, czego właściwie nie można mu mieć za złe, jakże bowiem ciężkie musi być życie na pustkowiu, na tym dachu świata. Postać przesłania całkowicie światło okiennej wnęki, jest to mężczyzna wysoki i postawny, słychać jego głośny oddech. Blimunda przesunęła sakwę na bok i w chwili, gdy mężczyzna klękał, szybko sięgnęła do wnętrza worka chwytając za trzonek szpikulca, jakby to był sztylet. Możemy się domyślić, co teraz nastąpi, jest to zapisane od czasu, gdy kowal z Evory zrobił Baltazarowi szpikulec i hak, z których pierwszy znajduje się właśnie w dłoni Blimundy, co do drugiego zaś nie mamy żadnych pewnych wieści. Mnich namacał stopy Blimundy, powoli rozsuwa jej nogi, najpierw jedną, potem drugą, bezwład kobiety straszliwie go podnieca, może wcale nie śpi i ma chęć na mężczyznę, podnosi jej spódnicę, podciąga w górę habit, ręką szuka drogi, kobieta drgnęła, lecz nie zrobiła żadnego innego ruchu, uradowany mnich wpycha członek w niewidzialną szczelinę, cieszy się czując, że ręce kobiety obejmują jego plecy, życie dominikanina ma jednak swoje piękne chwile. Pchnięty oburącz szpikulec wbija się między żebra, muska serce i wchodzi jeszcze głębiej, od dwudziestu lat ten kawałek żelaza czekał na drugą ofiarę. Rodzący się w gardle mnicha krzyk przerodził się w ochrypłe, krótkie rzężenie. Blimundę przeszył dreszcz przerażenia, nie dlatego jednak, że zabiła człowieka, lecz dlatego, że przygniatające ją ciało jest teraz dwa razy cięższe. Chcąc się spod niego wydobyć, musiała unieść się na łokciach i z całej siły je odepchnąć, Księżyc oświetlił kawałek białego habitu i rozpływającą się czerwoną plamę. Blimunda wstała, nadstawiła uszu. W ruinach panowała absolutna cisza, słyszała jedynie łomot własnego serca. Po omacku znalazła sakwę i derkę, którą musiała silnie szarpnąć, gdyż zaplątała się w nogach zakonnika. Następnie wróciła do mnicha, raz i drugi pociągnęła za szpikulec, lecz nie zdołała go wydobyć. Na skutek skrętu ciała musiał on utknąć między dwoma żebrami. Zrozpaczona Blimunda jedną nogą przygniotła plecy mnicha i raptownym szarpnięciem wyciągnęła ostrze. Rozległo się głębokie bulgotanie i czarna plama, niby powódź, rozlała się wokół. Blimunda wytarła szpikulec o habit i schowała go do sakwy, którą, podobnie jak derkę, zarzuciła sobie na plecy. Zamierzała już stamtąd wyjść, lecz jeszcze obejrzała się i dostrzegła, że mnich miał na nogach sandały, zabrała je, umarły i bez nich trafi tam, gdzie trzeba, do piekła bądź nieba.

59
{"b":"89147","o":1}