Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zaraz wracam, powiedziała Blimunda do szwagierki. Zeszła do opustoszałej osady. Niektórzy mieszkańcy tak się spieszyli, że pozostawiali otwarte furtki i drzwi. Nie dymiło się z żadnego komina. Blimunda weszła do komórki, wzięła derkę i sakwę, potem z domu zabrała trochę jedzenia, drewnianą miskę, łyżkę oraz parę ubrań swoich i Baltazara. Włożyła wszystko do sakwy i wyszła. Zapadał zmierzch, ale teraz nie bała się już nocnych ciemności, żadne bowiem nie dorównywały tym, jakie panowały w jej duszy.

Blimunda szukała Baltazara przez dziewięć lat. Poznała kurz i błoto wszystkich dróg, stąpała po ostrych kamieniach, miękkim piasku i trzeszczącej pod nogami twardej grudzie, z dwóch zamieci śnieżnych wyszła żywa tylko dlatego, że jeszcze nie chciała umierać. Słońce tak ją spaliło, że wyglądała niczym gałąź wyciągnięta z ogniska na chwilę przed całkowitym zwęgleniem, jej poorana zmarszczkami twarz przypominała popękany owoc, toteż gdy szła przez pola, można ją było wziąć za stracha na wróble, w osadach brano ją za zjawę, a w zapadłych wioskach i odludnych folwarkach budziła prawdziwy lęk. Wszędzie pytała, czy ktoś przypadkiem nie widział mężczyzny o takim a takim wyglądzie, bez lewej ręki, postawnego niczym gwardzista królewski i ze szpakowatą brodą, którą być może zgolił, ale w każdym razie jest to twarz, której się nie zapomina, przynajmniej ja nie zapomniałam, może iść traktem lub polną ścieżką, jak wszyscy ludzie, ale równie dobrze może spaść z góry na ptaku z żelaza i wikliny, z czarnym żaglem, żółtymi bursztynowymi gałkami i dwiema matowymi metalowymi kulami zawierającymi największą tajemnicę świata, lecz nawet jeśli z tego ptaka i z mężczyzny zostały tylko szczątki, zaprowadźcie mnie tam, ja je rozpoznam, wystarczy mi dotknąć ręką, nie potrzebuję nawet patrzeć. Traktowali ją jak wariatkę, ale gdy zatrzymywała się gdzieś na dłużej, wszystko inne, co robiła i mówiła, było tak rozsądne, że ludzie zaczynali się zastanawiać nad słusznością początkowych wątpliwości co do stanu jej umysłu. Z powodu tej dziwnej historii, którą wszędzie opowiadała, stała się znana w różnych okolicach jako Awiatorka. Siadywała na progach domów gawędząc z kobietami i wysłuchując ich narzekań, achów i ochów, rzadziej radosnych nowin, może było ich po prostu mniej, a może każdy chował je dla siebie, żeby więcej się nimi nacieszyć, żeby nie wyzbyć się wszystkiego, co się czuje, lub może nie zawsze człowiek zdaje sobie sprawę z tego, co chowa w sercu. Wszędzie siała dziwny niepokój, mężczyźni nie poznawali swoich żon, które ni z tego, ni z owego nabierały do nich żalu o to, że gdzieś nie zaginęli, aby one mogły ich szukać. Lecz ci sami mężczyźni odczuwali w sercu jakiś dziwny smutek, gdy pytali, Czy już sobie poszła, a gdy w odpowiedzi usłyszeli, Jeszcze kręci się w naszych stronach, wówczas wychodzili z domu w nadziei spotkania jej gdzieś w lesie, w wysokim zbożu czy nad rzeką, jak moczy nogi lub rozbiera się w trzcinowych zaroślach, nie miało to żadnego znaczenia, gdyż napawali oczy samą jej postacią, rękę od owocu oddzielał zawsze szpikulec, ale na szczęście już nikt nie musiał umrzeć. Nigdy nie wchodziła do kościoła, gdy byli tam ludzie, czasem tylko odpoczywała w środku siadając na posadzce lub opierając się o kolumnę, weszłam tylko na chwilę, zaraz wychodzę, to nie jest mój dom. Księża, którzy o niej słyszeli, przez osoby trzecie próbowali nakłonić ją do spowiedzi, ciekawi bowiem byli tajemnic związanych z pątniczką-wędrowniczką, jakie też sekrety może kryć jej kamienna twarz i nieruchome oczy, chwilami przypominające jeziora, po którym snują się cienie chmur, lecz nie tych zwykłych chmur, co są na niebie, ale tych, które kłębią się wewnątrz. W takich razach Blimunda odpowiadała, iż złożyła śluby przystąpienia do spowiedzi dopiero wówczas, gdy poczuje się grzeszna, oczywiście trudno było o bardziej bulwersującą odpowiedź, skoro wszyscy jesteśmy grzesznikami, bywało wszakże, iż niejedna kobieta, z którą poruszyła ten temat, popadała później w zadumę, bo prawdę mówiąc, jakież są nasze grzechy, jeśli każda z nas jest w istocie barankiem, który zgładzi grzechy świata, gdy pewnego dnia ludzie to zrozumieją, trzeba będzie zaczynać wszystko na nowo. Lecz nie zawsze jej pojawienie się wywierało taki skutek, zdarzało się bowiem, że obrzucano ją kamieniami lub wyśmiewano i w pewnej wiosce, gdzie ją bardzo źle potraktowali, dokonała rzeczy tak osobliwej, że o mały włos uznaliby ją za świętą, rzecz w tym, że tamtejsi ludzie cierpieli na dotkliwy brak wody, ponieważ wyczerpały się im źródła i powysychały studnie, kiedy więc przepędzili Blimundę, ona obeszła całą okolicę i korzystając z tej zdolności widzenia, jaką miała na czczo, odkryła wodę, wróciła więc do wioski następnej nocy, kiedy wszyscy spali, i zaczęła na cały głos krzyczeć, że w takim a takim miejscu, na takiej a takiej głębokości bije zdrój czystej wody, widziałam go na własne oczy, stąd też dali jej przydomek Źródlane Oczy, pierwsze oczy, które ta woda przemyła. Ale widywała też zdroje bijące z ludzkich oczu, i to nierzadko, bo gdy dowiadywali się, że jest z Mafry, zaraz pytali, czy nie spotkała tam mężczyzny o takim a takim Nazwisku i wyglądającego tak a tak, to był mój mąż, mój ojciec, mój brat, mój syn, mój narzeczony, zabrali go siłą do roboty przy klasztorze, z rozkazu króla, i nigdy go więcej nie zobaczyłam, już stamtąd nie wrócił, nie wiem, czy umarł, czy zabłądził w drodze, nigdzie nie mogę się niczego dowiedzieć, dzieci zostały bez ojca, nie miał kto uprawiać ziemi, a może diabli go wzięli, ale mam już drugiego męża, o tę zwierzynę kobiecie nietrudno, byle tylko wpuściła do norki, rozumiesz, o co mi chodzi. Blimunda zajrzała do Mafry, dowiedziała się od Ines Antoniny o śmierci Alvara, o Baltazarze natomiast nie było żadnych wieści, ani o jego ewentualnej śmierci, ani tym bardziej o życiu.

Szukała go przez dziewięć lat. Najpierw liczyła pory roku, później przestała je odróżniać. Liczyła też mile przemierzane w ciągu dnia, cztery, pięć, czasami sześć, lecz niebawem zaczęła się gubić w rachubach, później zaś zarówno czas, jak i przestrzeń straciły dla niej jakiekolwiek znaczenie, ich jedyną miarą stały się ranek, południe, zmierzch, deszcz, skwar, grad, mgła, droga dobra lub zła, zbocze wiodące w górę lub w dół, równina, góra, nadmorska plaża, brzeg rzeki i przede wszystkim ludzkie twarze, tysiące twarzy, niezliczone krocie twarzy, wielokrotnie więcej, niż mogła zobaczyć w Mafrze, twarze kobiet, którym zadawała pytania, oraz twarze mężczyzn, w których szukała odpowiedzi, szczególnie bacznie patrzyła na tych ani zbyt starych, ani zbyt młodych, szukała kogoś w wieku około czterdziestu pięciu lat, tyle w każdym razie miał, gdy zostawiliśmy go na Monte Junto, skąd uleciał w przestworza, od tego czasu z każdym rokiem trochę się starzał, z każdym miesiącem przybywało mu zmarszczek, a z każdym dniem siwych włosów. Ileż to razy Blimunda wyobrażała sobie, że siedzi gdzieś na rynku prosząc o jałmużnę, a tu nagle podchodzi do niej jakiś mężczyzna i zamiast pieniędzy czy chleba podaje jej żelazny hak, wówczas ona wkłada dłoń do sakwy i wyciąga szpikulec z tej samej kuźni, dowód jej stałości i wiary, Nareszcie cię znalazłem, Blimundo, nareszcie cię znalazłam, Baltazarze, Gdzieś ty się podziewała przez tyle lat, jakie przygody i nieszczęścia cię spotkały, najpierw ty opowiedz o sobie, to ty przecież zaginąłeś, Wszystko ci opowiem, i potem już rozmawialiby bez końca.

Blimunda przeszła tysiące mil, prawie zawsze boso. Podeszwy jej stwardniały i popękały niby kora dębu korkowego. Przemierzyła na piechotę całą Portugalię, czasami zapuszczała się na stronę hiszpańską, nie widziała bowiem na ziemi żadnej linii granicznej, i dopiero gdy słyszała obcą mowę, zdawała sobie sprawę z tego, że należy zawracać. W ciągu dwu lat przeszła od nadmorskich skał i plaż do samej granicy, później zaczęła szukać w innych okolicach, chodziła innymi drogami i podczas tych wędrówek i poszukiwań odkryła, że jej rodzinny kraj jest bardzo mały. Już tu byłam, tędy już przechodziłam, spotykała znajome twarze, Nie pamiętacie mnie, nazywaliście mnie Awiatorka, Ach, tak, pamiętam, no i co, znalazłaś mężczyznę, którego szukałaś, Mojego męża, No właśnie, Nie znalazłam, Oj, biedna ty, biedna, Nie pojawił się przypadkiem po mojej bytności tutaj, Nie, i nikt tu o nim nie słyszał, No to idę dalej, do zobaczenia, Szczęśliwej drogi, Obym go znalazła.

Znalazła go. Już sześciokrotnie była w Lizbonie, teraz zmierzała tam po raz siódmy. Szła z południa, od strony Pegoes. Przepłynęła rzekę już prawie o zmierzchu, ostatnią łodzią, która wykorzystywała przypływ. Prawie całą dobę nic nie jadła. Miała trochę jedzenia w sakwie, lecz za każdym razem, kiedy po nie sięgała, jakaś niewidzialna ręka powstrzymywała ją, a jednocześnie jakby słyszała głos mówiący, Nie jedz, twój czas nadchodzi. W głębinach ciemnej wody widziała pływające ryby, kryształowosrebrne ławice, długie grzbiety, gładkie lub pokryte łuskami. Przez szpary okiennic sączyło się blade, rozproszone światło, niby blask latarni morskiej we mgle. Weszła w ulicę Żelazną, obok kościoła Matki Boskiej z Oliveira skręciła w prawo, kierowała się na plac Rossio tą samą drogą co przed dwudziestoma ośmioma laty. Mijała ludzi, których widziała jako mgliste zjawy. Wśród tysiąca smrodliwych zapachów miasta rozpoznała przyniesioną powiewem wiatru woń palonego ciała. Przy kościele św. Dominika było tłoczno, pochodnie, czarny dym, stosy. Przepchnęła się przez tłum, stanęła w pierwszym rzędzie, Kogo palą, spytała, Jakąś kobietę z dzieckiem na ręku, Wiem coś niecoś tylko o trzech osobach, tych dwoje, tam, to ojciec i córka, oskarżeni o judaizm, a tamten na samym końcu to taki jeden, co miał teatrzyk kukiełkowy, niejaki Antoni Józef da Silva, a o reszcie nic nie wiem.

Skazańców jest jedenastu. Stosy rozgorzały na dobre, już trudno rozpoznać twarz. Na ostatnim płonie mężczyzna bez lewej ręki. Lecz wygląda na znacznie młodszego, chyba dzięki cudownemu upiększającemu działaniu sadzy, która poczerniła mu brodę. W samym środku jego ciała widać gęsty obłok. Blimunda powiedziała, Chodź. Wtedy wola Baltazara Siedem Słońc opuściła ciało, nie uleciała jednak ku gwiazdom, należała bowiem do ziemi i do Blimundy.

61
{"b":"89147","o":1}