Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Blimunda zatrzymała się w cieniu ruin zastanawiając się nad wyborem drogi. Przejście przez przyklasztorny plac było zbyt ryzykowne, ktoś mógł ją zobaczyć, może jakiś zakonnik dopuszczony przez tamtego do sekretu i czekający na swoją kolej, jakoś długo nie wraca, chyba chce się wyhuśtać za wszystkie czasy. Przeklęci niech będą mnisi, szepnęła Blimunda. Teraz musi stawić czoło wszystkiemu, czego się bała, wilkom, o ile to nie były bajki, tajemniczym gadom przemykającym pod stopami i gęstym zaroślom, przez które powinna się przedzierać aż do miejsca, gdzie będzie mogła bezpiecznie wyjść na drogę. Zdjęła rozpadające się łapcie i obuła duże, rozczłapane, lecz solidne sandały nieboszczyka, obwiązała rzemienie wokół kostek i ruszyła w drogę bacząc, by ruiny zasłaniały ją od strony klasztoru, dopóki nie ukryje się w zaroślach lub za jakimś skalnym występem. Szła wśród nocnych odgłosów gór, chwilami opromieniona bladym światłem księżyca, a chwilami, gdy nadciągały chmury, zagubiona w grubych ciemnościach, niczego jednak się nie bała, zrozumiała bowiem nagle, że bez najmniejszego drżenia w sercu zejdzie w dolinę, że niestraszne jej zjawy i wilkołaki, pokutujące dusze i błędne ogniki, odpędzi je szpikulcem, bronią potężną, zdolną ją obronić przed wszelkimi czarami i atakami, prowadzącą ją w mroku niby jasny kaganek.

Blimunda szła przez całą noc. Musiała odejść jak najdalej od Monte Junto, nim o świcie zakonnicy zbiorą się na pierwsze modły. Zauważą nieobecność mnicha, najpierw będą go szukać w celi, później po całym klasztorze, w refektarzu, w kapitularzu, w bibliotece, w ogrodzie, opat uzna go za zbiega, wszyscy będą szemrać po kątach, lecz jeśli któryś z braci zna sekret, będzie siedział jak na rozpalonych węglach, może nawet zazdroszcząc tamtemu szczęścia, musiała to być nie lada spódniczka, skoro zdecydował się zrzucić habit, później zaczną szukać poza klasztornymi murami i może już w pełnym blasku dnia znajdą trupa, ładnie bym się urządził, pomyśli ten drugi zakonnik nie czując już żadnej zazdrości, lecz Bogu składając dzięki.

W południe, nad brzegiem strumienia Pedrulhos, Blimunda postanowiła odpocząć po szaleńczym marszu. Pozbyła się sandałów mnicha, lepiej nie kusić złego, swoje własne buty wyrzuciła już wcześniej i teraz zanurzyła bose stopy w zimnej wodzie, przyszło jej do głowy, że musi obejrzeć swoje ubranie, czy nie ma jakichś śladów krwi, może tylko ta plama na obszarpanej spódnicy, oderwała więc i tak już podarty kawałek i wyrzuciła go. Patrząc na płynącą wodę zapytała, Co dalej. Myjąc szpikulec miała wrażenie, jakby myła rękę, którą Baltazar stracił na wojnie, rękę Baltazara, nieobecnego, utraconego. Wyszła z wody, Co dalej, zapytała powtórnie. Nawiedziła ją wówczas myśl, która wydała się jej słuszna i oczywista, że Baltazar już na pewno czeka na nią w Mafrze, musieli się rozminąć w drodze, może maszyna sama poleciała, Baltazar się przestraszył i uciekając zostawił na miejscu sakwę i derkę, a może rzucił je po drodze, mężczyzna też przecież ma prawo się przestraszyć teraz zaś nie wie, co począć, czekać czy wyjść na drogę, ta kobieta jest naprawdę szalona, ach, Blimundo.

Jak szalona pobiegła Blimunda drogami wiodącymi ku Mafrze, fizycznie skrajnie wyczerpana po dwu nie przespanych nocach, duchowo odrodzona po dwu nocach zmagań, doganiała i wyprzedzała wszystkich idących na konsekrację, jak tyle narodu się tam pomieści. Z oddali widać już chorągwie, sztandary oraz gromady ludzi, do niedzieli nikt nie pracuje, wszyscy wysilają się na jak największą galę i prześcigają w upiększeniach. Blimunda zdąża do domu, mija pałac wicehrabiego, przed którym zaciągnęła straż gwardia królewska, wzdłuż całej ulicy stoją dwukółki i karety, tu zatrzyma się król. Otworzyła furtkę, zawołała, Baltazarze, lecz nikt nie wyszedł jej na spotkanie. Usiadła na kamiennym schodku, ręce jej opadły i owładnęła nią rozpacz, pomyślała wszakże, iż nie potrafi wytłumaczyć, skąd ma derkę i sakwę Baltazara, jeśli powie, że go szukała i nie odnalazła. Resztką sił dowlokła się do komórki i schowała rzeczy Baltazara pod wiązką trzciny. Nie była już w stanie stamtąd wyjść. Położyła się w żłobie i wkrótce, dzięki temu, że ciało lituje się czasami nad duszą, zasnęła. Z tego też powodu nie widziała lizbońskiego patriarchy, który wjechał do Mafry wspaniałą karetą w asyście czterech innych karet wiozących służbę. Orszak otwierał jeździec wysoko trzymający krzyż patriarszy, był tam też przełożony kleryków i urzędnicy magistraccy, którzy czekali nań daleko za osadą, trudno sobie wyobrazić okazalszą świtę, toteż tłum napawał się jej widokiem, Ines Antoninie mało oczy nie wyszły na wierzch, Alvaro Diogo dostojnie, jak przystało na ociosywacza, kręcił z podziwem głową, jeśli zaś idzie o Gabriela, to ten nicpoń gdzieś się zapodział. Blimunda nie widziała także, jak z różnych stron, ale nie pieszo, przybyło ponad trzystu franciszkanów, by uczestniczyć w uroczystościach i, jak się to mówi, uświetnić je, gdyby to byli dominikanie, jednego by zabrakło. Straciła więc defiladę triumfujących franciszkańskich zastępów, które maszerowały czwórkami w stronę klasztoru, by sprawdzić, czy ich koszary już są gotowe, czy mogą już korzystać z duchowej strzelnicy, z arsenału hostii oraz prochowni sakramentów, czy wyhaftowano już chorągiew, In hoc signo vinces , a jeśli do zwycięstwa nie wystarczy sam znak, to należy przekonywać siłą. Blimunda ciągle śpi, jest jak kamień, który padł na ziemię i o ile ktoś go nie trąci nogą, utknie tam na zawsze i obrośnie trawą, podobnie bywa z kimś, kto zbyt długo na coś czeka. Pod wieczór, gdy już skończyły się przewidziane na ten dzień uroczystości, Alvaro Diogo i jego żona wrócili do domu, nie zauważyli wszakże Blimundy, gdyż nie przechodzili przez podwórze, później jednak Ines Antonina poszła zapędzić na noc kury i wówczas zobaczyła szwagierkę gwałtownie gestykulującą przez sen, czemu trudno się dziwić, gdyż na nowo zabijała dominikanina, ale Ines Antonina nie mogła przecież tego wiedzieć. Weszła do komórki i potrząsnęła szwagierkę za ramię, nie trąciła jej nogą, przecież człowiek to nie kamień, Blimunda z przerażeniem otworzyła oczy, nie wiedziała zupełnie, gdzie jest, we śnie otaczały ją ciemności, a tu dopiero się zmierzcha, i w dodatku zamiast mnicha widzi przed sobą jakąś kobietę, któż to taki, ach, to siostra Baltazara, A gdzie Baltazar, pyta Ines Antonina, no właśnie, to samo pytanie bezustannie dręczy Blimundę, jak tu odpowiedzieć, podniosła się z trudem, wszystko ją boli, sto razy zabijała mnicha, który sto razy zmartwychwstawał, Baltazar nie może jeszcze wrócić, ale to żadna odpowiedź, nie chodzi przecież o to, czy może, czy nie może, ale o to, dlaczego nie wrócił, Ma zamiar zostać w Turcifal jako karbowy, każde wyjaśnienie jest dobre, byle zadowalało pytającego, czemu niekiedy sprzyja obojętność, tak właśnie jest w przypadku Ines Antoniny, która zbytnio nie interesuje się bratem i jeśli o niego pyta, to głównie z prostej ciekawości.

Alvaro Diogo, który również wyraził zdziwienie z powodu trwającej już trzy dni nieobecności Baltazara, przy kolacji opowiedział szczegółowo o tym, kto już przyjechał, a kto jeszcze nie, królowa wraz z księżniczką Marianną Wiktorią zostały w Belas, gdyż w Mafrze nie miałyby się gdzie zatrzymać, z tego samego powodu infant Franciszek znajduje się w Ericeirze, mężowi Ines najbardziej jednak pochlebia fakt, że, jak się to mówi, oddycha tym samym powietrzem co Jego Królewska Mość, książę Józef i infant Antoni, którzy teraz znajdują się dosłownie naprzeciwko nich, w pałacu wicehrabiego, my sobie tu wieczerzamy, a tam wieczerzają oni, my z tej strony ulicy, a oni z tamtej, hej, sąsiadko, pożycz trochę pietruszki. Przyjechali też dwaj kardynałowie, Cunha i Mota, oraz biskupi z Leirii, Portalegre, z Para i z Nankinu, którzy wrócili już stamtąd na stałe, powoli zjeżdża też cały dwór, jest mnóstwo szlachty, Bóg da, że Baltazar wróci na niedzielę i zobaczy uroczystości, powiedziała z obowiązku Ines Antonina, Powinien wrócić, wyszeptała Blimunda.

Tej nocy spała w domu. Po przebudzeniu zapomniała zjeść codzienny kawałek chleba i gdy weszła do kuchni, zobaczyła dwie przezroczyste zjawy, które niebawem zamieniły się w pęczki żył i wiązki białych patyków, poczuła wówczas taki wstręt, że zaczęło ją mdlić, odwróciła więc szybko twarz i zaczęła jeść chleb, zauważywszy to Ines Antonina zaśmiała się dobrodusznie, Czyżbyś po tylu latach zaszła w ciążę, ta niewinna uwaga pogłębiła jej rozpacz, Teraz to już nie ma o czym marzyć, ta myśl przeszyła ją niby wewnętrzny, rozdzierający krzyk. Tego dnia miało miejsce poświęcenie krzyży, obrazów w kaplicach, paramentów i innych przedmiotów liturgicznych, a także klasztoru wraz z przyległościami. Lud pozostał na zewnątrz, Blimunda nawet nie wyszła z domu, wystarczyło jej, że zobaczyła króla wsiadającego do karety w towarzystwie księcia i infanta, jadą na spotkanie królowej i księżniczek, wieczorem Alvaro Diogo wszystko im wyjaśnił w miarę swoich możliwości.

Nastał wreszcie ów sławetny, pamiętny po wsze czasy dzień dwudziestego drugiego października roku pańskiego tysiąc siedemset trzydziestego, w którym król Jan V kończy czterdzieści jeden lat i bierze udział w poświęceniu najcudowniejszej budowli, jaką kiedykolwiek wzniesiono w Portugalii, wprawdzie jeszcze nie wykończonej, ale poznać pana po cholewach. Trudno wprost opisać tyle wspaniałości, Alvaro Diogo nie wszystko zobaczył, a Ines Antoninie wszystko się poplątało, Blimunda poszła z nimi, bo tak wypadało, ale sama nie bardzo wiedziała, co się wokół dzieje. Wyszli z domu o czwartej rano, żeby zająć dobre miejsce na placu, o piątej, przy blasku pochodni uformowało się wojsko, później zaczęło świtać, piękny dzień, proszę państwa, Pan Bóg dba o swoje sprawy, teraz już widać wspaniały tron patriarchy ustawiony na lewo od portyku, z dwoma krzesłami po bokach i karmazynowym aksamitnym baldachimem zdobnym złotem, ziemia usłana jest dywanami, coś wspaniałego, na podręcznym stole kropielnica z kropidłem oraz inne przybory, uformowała się już uroczysta procesja, która okrąży kościół, idzie w niej król, za nim infanci i szlachta wedle starszeństwa, lecz najważniejszą rolę w uroczystościach odgrywa patriarcha, który błogosławi sól i wodę, a także skrapia mury święconą wodą, ale chyba nie było jej tyle, ile powinno być, w przeciwnym razie Alvaro Diogo nie spadłby w kilka miesięcy później z wysokości trzydziestu metrów, następnie patriarcha uderza po trzykroć w środkowe wielkie drzwi, dotychczas zamknięte, do trzech razy sztuka, drzwi się rozwarły i procesja weszła do kościoła, szkoda, że nie znaleźli się też w środku Alvaro Diogo, Ines Antonina oraz Blimunda, choć wcale jej na tym nie zależało, zobaczyliby wszystkie obrzędy, jedne wzniosłe, inne wzruszające, jedne sprawiają, że ciało kornie pada na kolana, inne błyskawicznie uwznioślają duszę, na przykład kiedy patriarcha końcem laski rysuje łacińskie i greckie litery w grubej warstwie popiołu rozsypanego na kościelnej posadzce, co wygląda raczej na jakieś magiczne praktyki, raczej na gusła, niż na rytuał katolicki, podobnie zresztą jak cała ta wolnomularszczyzna w postaci sproszkowanego złota, kadzidła, popiołu, soli, białego wina w srebrnej karafce, wapna i pyłu kamiennego na tacy, srebrnej łyżki, pozłacanej muszli i Bóg wie czego jeszcze, nie brak też hieroglifów, gryzmołów, ruchów ręki, chodzenia w tę i z powrotem, świętych olejów, błogosławieństw, relikwii dwunastu apostołów, tak, dwunastu, i na tym wszystkim upłynął cały ranek oraz większa część popołudnia, dopiero bowiem o piątej patriarcha rozpoczął mszę pontyfikalną, która też potrwała, i to niemało, ale wreszcie się skończyła i patriarcha wszedł na taras Benedictione, aby pobłogosławić czekający na zewnątrz lud, siedemdziesiąt a może osiemdziesiąt tysięcy osób, które szurając nogami i szeleszcząc ubraniami padły na kolana, choćbym nie wiem jak długo żył, nie zapomnę tej chwili, oto patriarcha z góry wypowiada słowa błogosławieństwa, jak ktoś ma dobry wzrok, to dojrzy ruchy jego ust, nie ma wszakże takiego ucha, które by coś dosłyszało, gdyby to odbywało się dzisiaj, na cały świat zabrzmiałyby elektroniczne trąbki, urbi et orbi , współczesny głos Jehowy, na który ziemia czekała parę tysiącleci, lecz jak dotąd największa mądrość ludzi polega na tym, że potrafią zadowolić się tym, co mają, dopóki nie wynajdzie się czegoś lepszego, dlatego też zarówno mieszkańcy Mafry, jak i pątnicy są bardzo szczęśliwi, wystarczają im dostojne ruchy rąk, z góry na dół, z lewa na prawo, iskrzący się pierścień, blask złota i purpury, biel batystów, stukanie laską o kamień sprowadzony z Pero Pinheiro, pamiętacie, patrzcie, jak krwawi, cud, cud, cud, to był jego ostatni gest, wysunięcie klocka, lecz oto pasterz odchodzi wraz z orszakiem, owieczki powstają, uroczystości jednak na tym się nie kończą, trwać będą osiem dni, a dziś dopiero początek.

60
{"b":"89147","o":1}