Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie ma sensu relacjonować kolejnych podróży, skoro mówiliśmy o pierwszych. Powiedzieliśmy też już dostatecznie dużo o tym, jak zmienił się ten, który je odbywa, jeśli zaś idzie o zmiany w krajobrazie i w różnych miejscowościach, to dość stwierdzić, że ich sprawcami są ludzie oraz pory roku, ludzie działają powoli, tu pojawi się jakiś dom, tam bróg, ówdzie zagon, mur, pałac, most, klasztor, płot, brukowana droga, młyn, natomiast przyroda dokonuje zmian nagłych i radykalnych, jakby mających trwać wiecznie, wiosna, lato, jesień, którą teraz mamy, zima, co niebawem nastąpi. Baltazar zna te drogi jak pięć palców swojej prawej ręki. Odpoczął nad brzegiem strumienia Pedrulhos, gdzie niegdyś zabawiał się z Blimundą, było wtedy pełno kwiatów, stokrotki na łąkach, maki w zbożach, soczysta zieleń zarośli. Po drodze spotyka ludzi ciągnących do Mafry, są to grupy mężczyzn i kobiet idących przy wtórze werbli, bębnów i organków, prowadzonych częstokroć przez księdza lub mnicha, nierzadko niosących na noszach osoby sparaliżowane, może dzień konsekracji uświęcą jakieś cuda, nigdy przecież nie wiadomo, kiedy Pan Bóg zechce uzdrawiać chorych, dlatego też ślepcy, kuternogi i paralitycy muszą bezustannie pielgrzymować, Czy Bóg dziś się objawi, może moje nadzieje są płonne, może niepotrzebnie idę do Mafry, bo okaże się, że właśnie dziś Bóg wypoczywa albo wysłał matkę do Najświętszej Panny w Cabo, jak tu człowiek ma się połapać w tym podziale władzy, wiara wszakże na pewno nas zbawi, Zbawi od czego, spytałaby Blimunda.

Baltazar dotarł do podnóża gór Barregudo wczesnym popołudniem. W głębi wznosił się szczyt Monte Junto skąpany w promieniach słońca, które wreszcie wyszło zza chmur. Po górach przesuwały się cienie, które niby wielkie mroczne zwierzęta przebiegały zbocza napełniając je chwilową trwogą, lecz po chwili wracało słońce ogrzewając korony drzew i połyskując w kałużach. Wiatraki stały nieruchomo, przeciwny wiatr gwizdał w glinianych fujarkach przymocowanych do skrzydeł, takie spostrzeżenia mógłby czynić podróżny, którego głowy nie zaprzątają inne myśli, który zajęty jest wyłącznie tym, co widzi, chmurę płynącą po niebie, chylące się ku zachodowi słońce, wiatr tu wiejący z wiekszą, a ówdzie z mniejszą siłą, poruszający liście lub strząsający je, jest wszakże wątpliwe, czy takie rzeczy mogły przyciągać uwagę eks-żołnierza, człowieka bezwzględnego, na którego sumieniu ciąży ludzka śmierć, choć może zbrodnia ta już została odkupiona przez inne czyny, choćby przez to, że został ukrzyżowany krwawym znakiem krzyża nakreślonym na sercu, przez to, że zobaczył, jak wielka jest ziemia i jak wszystko na niej małe, przez to że spokojnie i łagodnie przemawiał do wołów, może to zbyt mało, nie nam wszakże o tym decydować.

Baltazar zaczął piąć się po zboczu Monte Junto, szukając prawie niewidocznej ścieżki wśród zarośli, która powinna go doprowadzić do latającej maszyny. Ilekroć się do niej zbliża, zawsze lęk ściska mu serce, może ją ktoś odkrył, może zniszczył, a może ukradł, i za każdym razem jest zaskoczony tym, że maszyna wygląda tak, jakby dopiero co wylądowała, jakby po szalonym pędzie jeszcze dygotała w objęciach krzewów i czarodziejskich pnączy, trzeba je chyba uznać za czarodziejskie, zwykle bowiem nie rosną w takich miejscach. Nikt jej nie ukradł ani nie zniszczył, znajduje się ciągle w tym samym miejscu, jedno skrzydło po staremu opiera się o ziemię, ptasia szyja ginie w zaroślach, a ciemna głowa wygląda niby wiszące gniazdo. Baltazar podszedł bliżej, położył torbę na ziemi i usiadł, by trochę odpocząć przed przystąpieniem do pracy. Zjadł dwie pieczone sardynki z kawałkiem chleba, pomagając sobie końcem i ostrzem brzytwy z precyzją kogoś, kto rzeźbi miniatury z kości słoniowej, a gdy skończył, wytarł brzytwę o trawę, rękę zaś o spodnie i skierował się do maszyny. Słońce świeciło bardzo jasno, powietrze było gorące. Stąpając ostrożnie, by nie uszkodzić wiklinowego pokrycia, Baltazar wszedł po skrzydle do wnętrza passaroli . W pokładzie było kilka przegniłych desek. Trzeba będzie je wymienić, przynieść niezbędne materiały, zabawić tu przynajmniej kilka dni, a może raczej, dopiero teraz przyszło mu to do głowy, rozmontować maszynę, przenieść ją w kawałkach do Mafry i ukryć pod stertą słomy albo w podziemiach klasztoru, mógłby zwrócić się o pomoc do najbliższych przyjaciół, częściowo wyjawić im sekret, wprost nie do wiary, że dotąd nie przyszło mu to do głowy, po powrocie musi o tym porozmawiać z Blimundą. Zaprzątnięty tymi myślami nie uważał, gdzie stąpa, i nagle dwie deski pod nim zatrzeszczały, pękły i załamały się. Stracił równowagę, gwałtownie zamachał rękami próbując się czegoś chwycić, zaczepił hakiem o linę służącą do przesuwania żagli, zawisnął na niej i nagle zobaczył, że płótno z hukiem przelatuje na drugą stronę, światło słoneczne zalewa cały pokład rozświetlając bursztynowe i metalowe kule. Maszyna zawirowała, połamała, porozrywała oplatające ją rośliny i poszła w górę. Na niebie nie było ani jednej chmury.

Blimunda nie spała całą noc. Spodziewając się Baltazara pod wieczór, zwykle bowiem wracał o tej porze, wyszła na drogę, którą powinien iść, i przeszedłszy prawie pół mili usiadła na brzegu rowu, gdzie została aż do zmierzchu obserwując pielgrzymki ciągnące na konsekrację do Mafry, takich uroczystości nie można przecież przegapić, na pewno znajdzie się jałmużna i strawa, o ile nie dla wszystkich potrzebujących, to przynajmniej dla bardziej obrotnych i płaczliwych, nie tylko dusza potrzebuje pociechy, ciało też nie może się bez niej obejść. Wśród pątników trafiło się paru łajdaków traktujących siedzącą przy drodze kobietę jako tanią ofertę, którą Mafra wita gości płci męskiej, rzucali więc pod jej adresem ordynarne przymówki, które jednak zamierały im na ustach wobec kamiennej twarzy, z jaką je przyjmowała. Któryś z nich posunął się nawet do prób nawiązania bliższego kontaktu, lecz wycofał się przestraszony, gdy głuchym głosem powiedziała, W twoim sercu siedzi gad, plwam na niego, na ciebie i na cały twój przyszły ród.

Wraz z nastaniem nocy pochód pielgrzymów ustał, o tej porze Baltazar już nie przyjdzie, albo zjawi się tak późno, że raczej będę czekać na niego w łóżku, może nawet wróci dopiero jutro, jeżeli, jak powiedział, będzie miał dużo roboty. Blimunda wróciła do domu i zjadła wraz z rodziną kolację, A więc Baltazar jeszcze nie wrócił, powiedział szwagier, Zupełnie nie rozumiem tych jego wędrówek, dorzuciła szwagierka, tylko Gabriel się nie odezwał, jest jeszcze zbyt młody, by wypowiadać się w obecności starszych, jednak pomyślał sobie w duchu, że rodzice nie powinni wtykać nosa w nie swoje sprawy, połowa ludzkości ogarnięta jest manią podglądania drugiej połowy, która zresztą odpłaca jej tą samą monetą, aż dziw bierze, skąd taki młody chłopak to rozumie.

Po skończonej kolacji Blimunda odczekała, aż wszyscy się położą, i wyszła na podwórze. Noc była cicha, jasna, prawie nie czuło się wieczornego chłodu. Może właśnie w tej chwili Baltazar idzie brzegiem strumienia Pedrulhos, zamiast haka przywiązał sobie do lewej ręki szpikulec, bo, jako się już rzekło, nigdy nie wiadomo, co w drodze może się przytrafić, choćby jakieś niepożądane spotkanie ze złym bądź wścibskim człowiekiem. To dobrze, że wzeszedł księżyc, oświetli Baltazarowi drogę i w nabrzmiałej wyczekiwaniem ciszy rozlegną się niebawem jego kroki, potem otworzy furtkę, Blimunda czeka na niego na podwórzu, dalsze wydarzenia pominiemy milczeniem, dyskrecja jest wszak naszym obowiązkiem, wystarczy powiedzieć, że ta kobieta jest bardzo niespokojna. Nie spała całą noc. Leżała w żłobie owinięta w derki, które pachniały brudną owczą sierścią, wpatrywała się w dziurawą strzechę, przez którą sączyła się księżycowa poświata, później księżyc zaszedł, zaczęło świtać, noc nie zdążyła nawet pogrążyć się w ciemnościach. Blimunda wstała o pierwszym brzasku, poszła do kuchni po jedzenie, czego się tak martwisz, kobieto, przecież Baltazar jeszcze się nie spóźnia, może przyjdzie gdzieś koło południa, tak właśnie mówił, maszyna jest już stara, wystawiona na wiatry i słotę, na pewno wymaga licznych napraw. Blimunda jednak nie słucha nas, już wyszła z domu i idzie znaną sobie drogą, którą powinien nadejść Baltazar, wykluczone, żeby się rozminęli. Rozminie się, owszem, ale z kim innym, a mianowicie z królem, który właśnie tego dnia przybywa do Mafry w towarzystwie księcia Józefa, infanta Antoniego oraz dworskiej służby, w całym przepychu królewskiej wielkości, przebogate karety, wspaniałe konie, wszystko w równym szyku pojawia się u wylotu drogi, stukot kół, tętent kopyt, co za olśniewający widok. Te wszystkie królewskie pompy znamy już jednak na pamięć, niczym się od siebie nie różnią, najwyżej raz jest więcej, a raz mniej brokatu, raz więcej, a raz mniej złota, poza tym naszym obowiązkiem jest towarzyszyć tej kobiecie, która wszystkich napotkanych ludzi wypytuje, czy nie widzieli czasem mężczyzny wyglądającego tak a tak, najpiękniejszego ze wszystkich, jej zaślepienie najlepiej świadczy o tym, że nie zawsze można powiedzieć to, co się czuje, na podstawie takiego portretu nikt zapewne nie rozpoznałby szpakowatego, ogorzałego, jednorękiego Baltazara, Nie, nie widzieliśmy, Blimunda schodzi z głównej drogi, idzie na skróty, tak jak wówczas, gdy szli razem, tu właśnie jest ta góra, tu las, cztery kamienie leżące rzędem, sześć zaokrąglonych wzgórz, upłynęło już sporo czasu, a Baltazara ani śladu. Blimunda nie zatrzymała się na posiłek, przeżuwa jedzenie ciągle idąc naprzód, jednakże zmęczyła ją bezsenna noc, niepokój odbiera jej siły, jedzenie staje jej w gardle, a szczyt Monte Junto, który widzi już od dawna, jakby się od niej oddalał, to chyba jakieś czary. Nie ma w tym jednak żadnej tajemnicy, po prostu idzie bardzo wolno, ledwie powłóczy nogami, w ten sposób nigdy tam nie dojdę. Niektórych miejsc Blimunda sobie nie przypomina, inne natomiast rozpoznaje, a to po jakimś mostku, a to po łączących się stokach, a to po podmokłej łące. Jest pewna, że już przechodziła przez tę wieś, gdyż na tej samej przyzbie siedzi ta sama staruszka i ceruje tę samą spódnicę, nic się nie zmieniło oprócz Blimundy, która tym razem idzie sama. Przypomina sobie, że właśnie w tej okolicy spotkali pasterza, który im powiedział, że te góry nazywają się Barregudo, a tamten szczyt to Monte Junto, teraz wydaje się jej podobny do wszystkich innych, lecz zapamiętała go inaczej, być może z powodu wypukłości, która wygląda jak miniatura naszej półkuli, to człowieka przekonuje, że ziemia jest naprawdę okrągła. Tym razem nie ma ani pasterza, ani stada i gdy Blimunda się zatrzymuje, otacza ją głęboka cisza, a gdy rozgląda się wokół, odczuwa bezgraniczną samotność. Monte Junto jest już tak blisko, że ma się wrażenie, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć jego podnóża, zupełnie tak samo, jak klęcząca kobieta może bez trudu dotknąć bioder swojego mężczyzny. Chyba jednak niemożliwe, żeby Blimunda była zdolna do tak wyszukanych porównań, ale dlaczegoż by nie, nikt z nas nie siedzi przecież w drugim człowieku, skąd więc możemy wiedzieć, co mu chodzi po głowie, przypisujemy po prostu innym własne myśli i później mówimy, Blimunda myślała, Baltazar pomyślał, a to wyłącznie nasze osobiste wrażenia, tak właśnie jest z odczuciami Blimundy wyobrażającej sobie, że Baltazar dotyka jej bioder. Zatrzymała się, by odpocząć, gdyż nogi się pod nią uginały ze zmęczenia, a i na myśl o owym dotknięciu też ogarnęła ją jakaś słabość, nagle jednak nabrała pewności, że na górze spotka Baltazara pracującego w pocie czoła, może splata ostatnie witki, może już zarzuca sakwę na ramię, a może nawet schodzi w dolinę, dlatego też zawołała, Baltazarze.

58
{"b":"89147","o":1}