Wtedy było najprzyjemniej. Adams przeciągnął się, aż kości zatrzeszczały. Do jego uszu dotarł dziwny dźwięk, ni to wycie, ni zawodzenie. Dobrze pamiętał podobne odgłosy.
„To trzeba koniecznie sprawdzić”. Nie wiedział, czy wypada chodzić po forcie z bronią, wziął jednak cały sprzęt: sztylet, pałasz, kuszę i petrynał. Ostatecznie kryły się pod płaszczem, a gdyby jaki macajbaba zwędził mu broń z kwatery, trudno by było ją odzyskać.
Kuszy nie zmontował, ale petrynał mógł dobyć z olstra jednym ruchem ręki.
Po ordynansie ani śladu. Wrzeszczeć po forcie nie wypada. Z dziedzińca trafił do kantyny podoficerskiej, a w niej znalazł korpuśnego, który go kwaterował. Ten, zagadnięty o Czarne, wyjaśnił nawet, gdzie są trzymane, ale nie chciało mu się tam iść z Adamsem. Katrup mógł sam zejść w każdej chwili, nawet jeśliby nie miał ochoty na wiwisekcję. Adams poszedł więc za dziwnym, gardłowym śpiewem i znalazł wejście do lochów. Wartownik nie zaprotestował. Nie trzeba było tam pochodni, bo świetliki w sufitach cel wychodziły na dziedziniec. Lochami opiekował się rachubiec Barchem. Za darmo oprowadził po nich Adamsa. Oczywiście nie oglądali aresztantów, tylko więzione Czarne. Było ich tutaj sporo, trzymanych po kilka w osobnych, ciasnych celkach. Drzwi wykonane ze stalowych prętów zamknięto na duże kłódki. Każdy stwór miał skrępowane nogi (między którymi umieszczono klocek drewna) i podobnie unieruchomione ręce. Więzy rąk i nóg połączono dodatkowym łańcuchem, umocowanym do klocka w murze.
– To od Drubbaala? – wskazał dłonią Adams.
– Nie. Ostatnio sporo ich zeszło do Krum. Coś niedbale pilnowaliście Linii. – Skrzywił się w uśmiechu. – Z łapaniem tych stworów też nie mieliśmy większych problemów. Czarne są bezradne, same w sieci lezą… No tak, ale wam tam zimno na górze, ręce grabieją, dlatego tak trudno to idzie… – Pokiwał głową w udanym współczuciu.
Mieli tu ponad dwadzieścia gaber i trzy busierce, młode osobniki porosłe gładką sierścią, o krótkich rogach, kopytach i ogonach. Za to żadnych Stworów Mroku czy segmentowanych węży. Więźniowie milczeli i ponuro gapili się na zwiedzających.
– Małe trzymamy tutaj w pudle. – Barchem energicznie zatrząsł drewnianą skrzynią i podniósł wieko. Kilkanaście zestrachanych szczeniaków łaziło po dnie. Z początku lękliwe, zaraz zaczęły wspinać się po ścianach.
– Zamknę, bo zaraz wylecą.
– Szczeniaki też połapaliście?
– Gdzie tam. Gabery je urodziły w niewoli. Jeszcze parę młodych przybędzie.
– Co robicie z tymi wszystkimi Czarnymi?
– Mamy je od niedawna. Katrup je po kolei bada, skóry sprzedajemy. Sprawił dopiero osiem. Wolno to idzie, bo skóry tanie, a katrup mówi, że już wie, co każda ma w środku. Ja myślę, że się guzdra, bo za asystowanie przy sprawianiu musi sam płacić. Właścicielem tych stworów jest legion, nie jakiś pojedynczy żołnierz. W Krum nawet Czarnych nam nie brakuje. Sam możesz sobie jakiego kupić. Trzy sycele za gaberę, cztery za busierca, niedrogo, ale jakoś nikt nie kupuje. Za samą skórę mogliby dostać od sześciu syceli w górę, ale nie potrafią tego sprawiać.
– Ja umiem oskórować takiego stwora, ale nie potrzebuję czarnej bestii. Jedną skórą przyozdobiłem sobie zbroję, drugą wyprawioną mam na górze.
– Skąd jesteś?
– Z Ciemnej Doliny.
– One przełaziły od strony Tibium. Podobno ostatnio przestały. Mamy jedną specjalną, katrup dotąd jej nie ruszył, bo za bardzo ludzka. Może ciebie zainteresuje…?
Adams drgnął.
– Jakaś inna?
– Jeszcze jak. Poczekaj, przyświecę na nią. Zaraz ci laska stanie.
Barchem przyniósł pochodnię, żeby lepiej widzieć. Otworzył jedną z cel z gaberami. Obaj weszli do środka. Rachubiec pochodnią rozpędził uwięzione, które niezgrabnie wijąc się, odsłoniły przygniecioną ich ciałami. Adams poznał Złotą Gaberę. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Ona też go poznała.
– Ładna, nie?
– Bardzo ładna.
– Jak dla ciebie dwanaście syceli.
– Podwójna cena?
– Przecież warta jest znacznie więcej. Kobiety nie kupisz poniżej pięćdziesięciu syceli, a to prawie kobieta. Każdy wie, ile warta jest Złota Gabera, ale nikomu z Krum nie wolno jej kupić. Izabbaal zabronił. Nie chce, żeby rodziły się tu potwory. Ty sobie możesz ją wziąć na Linię.
– My sobie łapiemy kobiety na Drodze Trupa. A ona nie jest warta aż tyle, na dodatek ja nie mam dwunastu syceli, ale… – zawiesił głos. – Kiedy, rachubiec, idziecie na Linię?
– Co ci do tego? – obruszył się Barchem.
– Bo na Linii rachubców jest na razie dosyć, – owego poślą do decymy, a wtedy bez dobrego sprzętu od razu zginiesz. Mam fajną kuszę, celną, inkrustowaną. To dobra i piękna broń, sprawdzona na Linii. Mogę wam ją sprzedać za cenę tej bestii. – Adams odtroczył korpus kuszy i jej łuk. Zgrabnie zmontował piękną broń przed nosem Barchema, blokada zaskoczyła z trzaskiem.
– Ale opuść sycela, bo mam tylko jedenaście… – sapnął rachubiec.
– Może tak być – powiedział Adams. – Ale mam też do niej siedem bełtów zrobionych na miarę. Trafiają najcelniej, a potem możesz je wydłubać z Czarnego, wymyć i użyć jeszcze raz. Nie deformują się. Każdy wart trzy czwarte sycela.
– Dużo – sapnął rachubiec.
– Są tego warte. A na Linii są warte twoje życie.
– Nie zgromadzę aż tyle.
– Sprzedam ci je razem za cztery i pół sycela. Znaczy, dajesz mi Złotą oraz trzy i pół sycela za komplet broni.
– Przyniosę ci te pieniądze, ale wpierw muszę je pożyczyć.
– Przynieś mi je na kwaterę. Razem z pieniędzmi.
– Sam sobie ją nieś. Nie widzisz, że mam garba?
– Strasznie brudna i poobijana przez te inne, mógłbyś dać pół sycela zniżki na jej mycie. – Adams schylił się, uniósł Złotą w ramionach i złożył w korytarzu.
Barchem pośpiesznie zamknął celę i pobiegł po pieniądze.
– Nie zapomnij spisanej umowy! – rzucił za nim Adams. Dokładnie obejrzał ciało Złotej. Nie znalazł poważnych obrażeń ani złamań. Ból sprawiało jej, kiedy przesuwał skrępowane nogi czy ramiona. Nie wiedział, czy wolno mu ją tu rozwiązać. Przerzucił sobie Złotą przez ramię, przykrył połą płaszcza, żeby legioniści nie gapili się na jej pośladki, a do wolnej ręki wziął kuszę.
– Dasz radę? Wytrzymasz ból?
– Tak – powiedziała ciepłym, niskim głosem Złota. – Chciały mnie zadusić, przygniatając swoimi ciałami, ale zawsze dało się spod nich jakoś złapać powietrze.
Złota nie ważyła wiele. Jak dość wysoka, szczupła kobieta, nie jak Czarna. Przykryta płaszczem, jej kształtna sylwetka rysowała się jakby skryta w szkarłatnej sukni. Jedynie wystawały smukłe, złociste łydki. I tak zwróciło to uwagę legionistów odpoczywających po służbie.
– Katrup, bierzesz ją wydymać do siebie? – doleciało od ławy, gdzie korpus macajbabów raczył się piwem.
– Pewnie. Na Linii tylko Czarne i Czarne. Już mi się znudziły.
– Szczurom to wszystko wolno.
– Nie, chłopie… – Adams pokiwał głową. – To obowiązek zawodowy. Jak sobie nie podymam, to mnie taka złość nachodzi, że każdego kulasa chlastam nad kolanem, a gnata ponad łokciem. Zapytaj, jak trudno mocować protezę, kiedy brakuje kolana w kikucie. A ty tam, wesoły, co to takie szare znamię na goleni?
– Podejdź no do mnie z wieczora, bo coś mi się widzi, że idzie zakażenie.
Zapanowała cisza, jak makiem zasiał.
Adams rozpoznał wśród nich przydzielonego mu ordynansa.
– Wy, simpel, w mojej kwaterze za pięć minut po rozkazy. Legionista odsalutował.
– Tacy wykupieni są najgorsi. Z Krippela też był niezły skurwiel z nosem w chmurach – powiedział cicho ordynans.
– Ten jeszcze gorszy, bo oficer. Pójdę z moją nogą do tego starego – burknął drugi.
Na miejscu Adams przeciął więzy Złotej. Usunął usztywniające kołki, uwolnił udręczone kostki i przeguby. Barchem przyniósł umowę i pieniądze, obaj podpisali, wtedy rachubiec poinformował go, że od tej chwili Adams odpowiada za Złotą. Patrzył przy tym krzywo na przecięte więzy. Adams wręczył mu kuszę i siedem bełtów. Barchem z lubością gładził wyprofilowany korpus broni. Palcami wodził po wzorze intarsji.
– Umiesz z tego strzelać?
– Barchem pokręcił głową.
– To ucz się na dorobionych bełtach. Szkoda tych siedmiu.
– Muszę ci jeszcze przypomnieć, że masz ją zabrać z Krum, z miasta i z twierdzy. Tak stanowią przepisy – powiedział Barchem na odchodnym.
Adams skinął głową. Nie zatrzymywał go.
– A ty nie zawiedź mojego zaufania – powiedział surowo do Złotej.
Ordynansowi kazał zamówić podwójną kąpiel. Ten zaraz przysłał dwie niewolnice fortowe, które zaczęły rozkładać skórzaną wannę. Miało być ćwierć sycela za obie wody. „Na dole woda tania. Życie płynie milej”, pomyślał.
Nieoczekiwanie pomysł kąpieli przeraził Złotą.
– Nie wchodziłam do wody. Mam przecież futro.
– To wejdziesz. Dobrze ci to zrobi. Umyjesz rany.
– Koniecznie kup kadzidło.
Adams spojrzał pytająco na krzątające się kobiety.
– Trzy czwarte sycela za cztery porcje – powiedziała siwowłosa niewolnica.
– Niech będzie.
Wkrótce wanna została wypełniona gorącą wodą.
– Wskakuj – rzucił do Złotej.
– To nie jest mi potrzebne. – Dalej zerkała w popłochu. Adams skinął głową, więc gabera nie broniła się więcej, tylko zanurzyła po szyję w wodzie. Podał jej kawałek mydła.
– Włosy na głowie też umyj.
– Włosy też? – Znowu popłoch w oczach.
– Będziesz ładniej wyglądać.
Już wychodziła z wody i owijała się ręcznikiem, kiedy stara przyniosła zamówione kadzidło.
– Rozpal to jak najszybciej! – powiedziała Złota.
Adams wzruszył ramionami. Niewolnica zostawiła im koszyczek z metalowych prętów. Można nim było kiwać jak wahadłem. Adams okadził najpierw Złotą, potem wszystkie kąty, wreszcie resztę pokoju. Duszna, aromatyczna woń przechodziła przez kotarę na korytarz fortu.