Adams tkwił pod ścianą zwinięty w kłębek, z lękiem patrzył na przemianę sotnika. Obawiał się, że i jego to nie ominie. Odruchowo skubał czarne kudły, porastające prawy bok. Wiele ich już wypadło, ale jeszcze sporo pozostało. Rany na wierzchach dłoni goiły się. Jednakże to nie uspokajało.
Oto przed nim dogorywał ostatni towarzysz straceńczej wyprawy. Wprawdzie większość czarnych kudłów na ciele Sykenu wyleniała, jednak spod nich wychodziła zarumieniona, chora skóra, która sączyła się bezbarwną surowicą i pękała na całej grubości, odsłaniając podskórny tłuszcz. Twarze paradoksalne zamieniły się w przypadkowo rozmieszczone gruzły. Przemiana Sykenu sięgała jednak znacznie dalej: nie władał już ani rękami, ani nogami, a jego kończyny stały się nienormalnie chude, giętkie i sflaczałe, jakby kto wywlekł z nich kości. Macając pod włosami, dawało się wyczuć zmieniony kształt czaszki o mocno zredukowanej, wąskiej puszce mózgowej – Rozpuszczają mu się kości – powiedział Hjalmir, badając ciało Sykenu. – Inaczej nie potrafię tego wyjaśnić. – Spojrzał na Adamsa.
Ten notował wymiary malejącej czaszki dowódcy, mierzone przez chirurga drewnianym cyrklem.
– Organizm wchłania wapń, kość mięknie.
– Może i tak jest. – Hjalmir wzruszył ramionami. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Do czego może ten wapń zużywać?
Adams rozłożył bezradnie ręce.
– Zwykle do utwardzenia kości, może zębów… – powiedział.
Hjalmir skończył oględziny sotnika. Skinął na Adamsa, żeby razem wyszli. Zwykle dzielił się uwagami z Adamsem w pretorium. Od chorego felczera nie spodziewał się nowych spostrzeżeń, raczej dyskutował sam z sobą, szukał lepszych uzasadnień dla własnych obserwacji. Na miejscu zaczął od poszukiwań dzbana. Akurat wszedł decymus pretorii. Hjalmir dostawił trzeci kubek.
– Znowu ustrzeliliśmy Czarnego, który podszedł pod jego kwaterę. – Reutel odpiął gladius i przysiadł obok Adamsa. – Busierec tkwił, wyjąc, pod samymi murami dokładnie na wysokości kwatery sotnika. Jak one wyczuwają jego obecność, skoro jęki ledwie słychać w sąsiedniej izbie?
Obecnie Czarnych podchodziło pod mury mniej. Gabery zostawały na płaskowyżu, pod Wentzla docierały jedynie stare busierce o wielu twarzach i łbach paradoksalnych na piersiach czy plecach. Krojący je Hjalmir twierdził, że to wyjątkowo stare osobniki, które czują nadchodzący koniec.
– Czarne mają wyjątkowo ostre zmysły. Mogą coś czuć – powiedział Adams.
– Węszą swego?
– Raczej niecałkiem swego. Za schwytanymi Czarnymi nie przekraczały Linii – zauważył Hjalmir.
– Wy coś węszycie, Krawiec? – rzucił Reutel.
– Nie, nic. Chociaż po tamtej stronie Linii wydawało mi się, że mam wyjątkowo wyostrzone zmysły. Potrafiłem wyczuć zapach sotnika na kilka metrów. Różnił się od odoru Golców i zapachu Czarnych.
– Nie odwrotnie?
– Nie. Tak właśnie odczuwałem te wonie. Teraz już ludzie przestali mi śmierdzieć.
Z pokoju sotnika dobiegał słaby skowyt. Zaraz potem rzężenie, które przerodziło się w gardłowe chrapnięcie.
– Ile to będzie jeszcze trwało? – Reutel skinął głową w tamtą stronę.
– Od przedwczoraj przyśpieszyło.
– Nadal nie wiecie, co go czeka?
– Pierwszy raz widzę coś takiego – powiedział Hjalmir. – Krawiec nie traci świadomości. Jego przemiana jest inna.
Reutel zerknął przez ramię na Adamsa.
– Wy też, Krawiec?
– Myślę, że inna, sam nie wiem… Ręce się goją. Myślę, że mój organizm odrzucił skórę gabery, dlatego gniłem przez jakiś czas. Jestem świadomy, poruszam się o własnych siłach.
– Jeśli to prawda, to samo będzie ze skórą na kostkach nóg i na boku – powiedział Hjalmir.
– Prawdopodobnie już wkrótce. Skóra jest podrażniona i zasiniona. Zgoliłem futro w tych miejscach.
– A co z tym niewidocznym czynnikiem zakaźnym, o którym tyle zawsze opowiadałeś?
– Staram się utrzymać czystość. Tyle mogę. Nie zabijajcie mnie.
– Jestem daleki od zabijania bohaterów – powiedział Reutel. – Zaszliście dalej niż ktokolwiek inny. Zasługujecie na życie chociażby po to, aby innym przekazać swoją wiedzę. Ale pomóc wam przeżyć nie zdołamy. Sami musicie się z tym uporać.
– Wiem.
„Jak przeżywają ci, co zaszli jeszcze dalej?”, pomyślał Adams. „Na przykład Grieta w brązowym kubraczku”.
Hjalmir zszedł do Krum zarobić trochę grosza. Na Linii panował spokój, a stan zdrowia sotnika wydawał się stabilny. Obecnie w Wentzlu nie prowadzono żadnych zwiadów, a Czarne pod mur przestały podchodzić. Nadeszły chude czasy dla chirurgów.
Jednak akurat pod nieobecność Hjalmira nastąpił przełom w przemianie sotnika. Stan Sykenu pogarszał się z każdą godziną. Tułów jego pęczniał, stawał się coraz bardziej walcowaty. Na wieczór Reutel zdecydował wynieść go na Linię; uznał, że tam sytuacja musi się wyjaśnić. Skoro sotnik przemienia się w Czarnego, niechże to się już stanie. Zasługuje na uwolnienie.
– Pójdziesz z nami na Linię – powiedział do Adamsa.
– Obawiam się tego jak śmierci. Chcę uniknąć przemiany w Czarnego, a tam grozi mi ona najbardziej.
– A może to najlepsze, co cię może czekać? – Decymus spojrzał na niego poważnie. – Przynajmniej sprawa wyjaśni się: czy jesteś jeszcze człowiekiem, czy już bestią.
– Wolę pozostać, kim jestem. Nawet w trakcie zatrzymanej przemiany.
– Jeśli przemienisz się i nie zaatakujesz nikogo z nas, pozwolimy ci odejść wolno – powiedział Reutel. – Tak jak jemu. – Wskazał na poruszający się niezbornie obły kształt.
– Mogę jednak zostać?
– Lepiej idź. Kiedyś mogę nie upilnować żołnierzy. Rozochocili się polowaniem na Czarne.
Zawiniętego w prześcieradło Sykenu wynieśli na Przełęcz trzej pretorianie. Towarzyszyli im Adams i Reutel. Wszyscy oprócz Adamsa mieli broń. Wymknęli się boczną furtą wartowni. Żadnego Czarnego nie było w zasięgu wzroku. Pojedynczy busierec zapuszczał się tu teraz nie częściej niż raz na dwa, trzy dni. Adams po drodze zerwał strzępek skóry z plamy na prawym boku. Nawet nie krwawiła.
Zeszli na płaskowyż, ale niedaleko, i skryli się w kolebie. Sykenu zostawili w dobrze widocznym miejscu.
Adams drapał się zawzięcie.
– Bierze się za mnie – powiedział. – To swędzi, kiedy wrasta w człowieka. Sykenu stale uskarżał się na świąd na płaskowyżu.
– A ty?
– Też, ale znacznie mniej.
– Cii… – szepnął Reutel. – Patrz na niego.
Sykenu wił się jak wąż, jego twarz wyrażała ogromne cierpienie i wysiłek. Wydawał z siebie zduszone jęki. Obrócił się na brzuch, pod białawą skórą na grzbiecie prześwitywało coś ruchomego, dokładnie w miejscu, gdzie powinien być kręgosłup. Nagle napięta do niemożliwości skóra pękła, odsłaniając wężowy, segmentowany splot. Jeden, potem drugi.
– Zabijcie go! Zabijcie go natychmiast! – powiedział podniesionym głosem Adams. – Widziałem już taką przemianę. On nie przemienia się w Czarnego.
Głowa Sykenu uniosła się na wężowym ciele, poruszała się bezładnie, rzucając we wszystkie strony nieprzytomne spojrzenia. W przekrwionych oczach płonął obłęd.
– Reutel, wydajcie rozkaz! Jego trzeba przenieść przez Linię i zaraz zabić. Powstaje z niego nędzny, zredukowany stwór: wąż o ciele segmentowanym jak larwa owada. Pachom nie zasługuje na tak nikczemny koniec!
Prefektus zawahał się przez moment.
– Mamy gości – simpel przerwał tę wymianę zdań. Podbródkiem wskazał na zbliżające się trzy rosłe busierce. Już nie można było opuścić kryjówki.
Sykenu nie przemienił się nawet w segmentowanego węża. Przemiana nie przebiegła prawidłowo. Z pękniętej, wyschłej skóry wyłaniały się nierówne sploty, do których w przypadkowych miejscach doczepione były różne narządy wewnętrzne: tu zniekształcone, ale ciągle bijące serce, tu płat wątroby, niżej żołądek spinał ze sobą dwa sploty wężowego cielska, w innym miejscu dyndała samotna nerka uwieszona na moczowodzie; ogon kończył się groteskową stopą. Powstały twór nie potrafił się sprawnie poruszać: ruchy kolejnych zwojów przeszkadzały sobie nawzajem.
„Skóra gabery nie jest jedynym promotorem przemiany postaci u Czarnych”, ocenił Adams.
Pokraczny wąż zdziwił swoim wyglądem również nadchodzące Czarne. Zareagowały po swojemu: najpierw zaczęły odrywać organy przyrośnięte do jego splotów i kosztować, jak smakują. Następnie wzięły się za resztę jego ciała.
Pachom już wcześniej wyzionął ducha, kiedy zaraz na wstępie litościwa dłoń jednego z busierców wyszarpała mu serce.
Po Sykenu sotnikiem został Reutel. Nie mógł dłużej się wzbraniać. Starzy dowódcy wykruszali się, młodsi byli jeszcze zbyt niedoświadczeni. Decymę pretorii objął Croyn. Oficer, podobnie jak Pachom, bardzo utalentowany, ale zbyt młody na prefektusa i w gorącej wodzie kąpany. Jednak boleśnie brakowało mu wyszkolonych żołnierzy. Co więcej, Croyn zbyt krótko był adiutantem sotnika, żeby się dość nauczyć. Ile zresztą można było nauczyć się od tak dziwnego dowódcy, jakim był Sykenu…?
Hjalmir wrócił z Krum ponury jak chmura gradowa. Nie było go wszystkiego trzy dni, a wtedy akurat zaszły najważniejsze zmiany w wyglądzie sotnika. Przemiana interesowała go jako lekarza i jako badacza, a właśnie jej przełomowy moment przegapił. Adams nie miał odwagi spytać, czy chirurg odwiedził domostwo Hrabbana.
Z twierdzy Hjalmir przyniósł niepokojące wieści, ale na razie trzymał język za zębami. Szybko uporał się z dolegliwościami żołnierzy i wziął się za przeszukiwanie archiwów oraz dołączenie do nich swoich ostatnich raportów. Robota szła wolno, gdyż obecnie zatrudniony tam rachubiec cechował się przysłowiową wręcz głupotą. Trudno inaczej ocenić kogoś, kto miast czytać raporty potrafi tylko je podrzucać, zarazem narzekając na górę papierów, która go rzekomo przysypuje. „A niby od czego jest rachubiec?”, pomyślał z pogardą Hjalmir. „Jak nie od roboty z papierami? Jeśli nie chce się tym zajmować, niechże ruszy dupę do służby patrolowej”. Ten osobnik nie ułatwiał w najmniejszym stopniu dostępu do archiwów, na ogół twierdząc, że zapisów nie ma lub że się nie zachowały. Hjalmir nie miał czasu, żeby sprawdzać wszystkie kłamstwa leniwego bibliotekarza. Spodziewał się przecież, że wkrótce nadejdzie punkt kulminacyjny przemiany sotnika. Pomylił się ledwie parę dni.