Wreszcie świst i twarde uderzenie: bełt z kuszy Nehanu po brzechwę utkwił pomiędzy jej żebrami.
Gabera upadła na kolana. Wtedy Sykenu dobił ją, podrzynając gardło od ucha do ucha.
Chwilę stał ze sztyletem w ręku, ciężko dysząc.
– Będziesz miał ze mną trochę roboty, Engilu – rzucił do Adamsa, przyciskając dłonią ranę na ramieniu, żeby powstrzymać krwawienie.
Do obozu Adams z korpuśnym nieśli na drągu jedną upolowaną gaberę, a obaj simple drugą. Sykenu prowadził, Adams podążał w ślad za nim.
– Wiatr szedł od waszego stanowiska – wyjaśnił sotnik.
– Poczuła nas?
– Jucha poprzedniej śmierdziała, aż w nosie kręciło. Gabera czuła bratnią juchę i była śmiertelnie przerażona.
– Tym razem magia pieszczot nie wzięła góry?
– Właśnie. Dla mnie też jest to zaskakujące. Te Czarne, widać, nie są jednakie…
Z każdym dniem Adams czuł się gorzej. Osłabł, gorączkował. Między kudłami futra skóra pękała, rany sączyły się przezroczystą cieczą. Mozolnie skubane futro rzedło. Na akcje Sykenu obecnie brał Hjalmira. Wprawdzie Adams podczas zwiadu nie przekroczył Linii, jednak podejrzewał, że pogorszenie zostało wywołane samą bliskością Strony Trupa. W głębi duszy taił przekonanie, że to właśnie on, a nie Sykenu, był bardziej podatny na Ukąszenie Płomieni. Przecież skóra zidentyfikowała jego płeć już wtedy, gdy odprowadzał Jelenę, znacznie wcześniej, niż rozpoznała Pachoma. Przed kompletnym przyrośnięciem skóry Czarnej uratowało go wyłącznie założenie pełnej kolczej zbroi. Skoro okazał się tak nieodporny na te zmiany, to, czy zachowa ludzką postać, nadal wydawało się wielce niepewne.
Jeszcze niedawno był zachwycony swoim maleńkim pokoikiem, o wymiarach ledwie przekraczających jego wzrost, a obecnie nie mógł w nim wytrzymać. Wydawało mu się, że zamknięto go w pudełku, a kamienne ściany zewsząd napierają, chcąc go stłamsić.
Mimo podwyższonej temperatury często przesiadywał na dziedzińcu. Zakutany w wyprawione futro, siedział na zwiniętej skórze innego Czarnego – drewniany zydel miał tylko sotnik; w pretorium były drewniane ławy. Adams pił jeden kubek gorących ziółek po drugim. Hjalmir porządkował notatki. Wypytywał Adamsa, wygładzał swój raport, dodawał spostrzeżenia. Cieszył się, że jego praca wzbogaci archiwa Krum. Podsunął Adamsowi kubek destylatu na rozgrzewkę.
– Zastanawiam się, ile jeszcze człowieka zostało w Młodym. – Chirurg zerknął znad papierów.
– A ile we mnie? – Adams skubał futro z lewego nadgarstka. Wyławiał pojedyncze włosy i krzywiąc twarz z bólu, jeden po drugim je wyrywał.
– Ciągnie cię do gaber?
– Do jednej mnie ciągło. Prawie za nią poszedłem w płomienie. – Mały łyk alkoholu palił gardło jak kwas.
– Musiało cię nieźle przypilić na tamtym pustkowiu, żeby ci się taka paskuda spodobała.
– To była Złota Gabera. Śliczna jak z żołnierskich opowieści. – Adams uśmiechnął się do swoich myśli. – Zupełnie jak dziewczyna w złocistym futerku, a nie jak bestia. Nawet kopytka miała jak damskie pantofelki. Nie zdziwiłbym się, gdyby je zdjęła.
Hjalmir przerwał notowanie. Spojrzał dziwnie na Adamsa. Słyszał już tę opowieść, jednak nadal w nią nie wierzył. Uważał, że piękne gabery nie istnieją. W raporcie konsekwentnie pomijał uwagi o nich. W pobliżu płomieni obaj zwiadowcy mogli zostać oszołomieni dymem. W rzeczywistości napotkali jedynie gaberę albinoskę, a wyobraźnia dodała resztę. Może uwierzyłby, gdyby powiedzieli o tym podczas pierwszego przesłuchania. Teraz trudno było skruszyć jego sceptycyzm.
– Młody gania za każdą bestią – powiedział Hjalmir. – Rzygać się chce. Tylko czekać, jak je zacznie posuwać.
– Na razie zabija. Gabery tylko obmacuje.
– Pamięta przygodę Kazigrota.
– Ja też jej nie zapomniałem. Nawet za Złotą nie poszedłem.
– Młody zabija tylko busierce. Nad gaberami znęca się, czasem kaleczy je i zostawia. Jest niezwykle okrutny.
– Gabery też zabija, czasem żołnierze je dobijają. Nie byłem świadkiem jego szczególnego okrucieństwa.
– Pozwala sobie na coraz więcej. Wczoraj własnymi pazurami rozszarpał brzuch jednemu busiercowi. Powiedział, że był o niego zazdrosny. Poradził sobie z potworem, chociaż był od niego niższy prawie o połowę.
– Zmiany w nim ciągle postępują. Futro linieje, skóra schodzi. Wyrastają pod spodem gęstsze kudły, a nowa skóra jest twardsza albo dziwnie zmieniona. Drżę ze strachu, że mnie spotka to samo, tyle że później.
– A co z twoimi znamionami?
– Stale to samo: futro linieje, skóra obumiera i odpada, otwierają się rany. Sączy się z nich ciecz. Nie chcą się goić. Jedynie z pazurów pożytek: nie łamią się przy robocie. W legionie ujdzie, ale jak takie łapy pokazać kobiecie…?
– Pomagasz swemu futru linieć.
– Najchętniej bym kazał to wszystko wyciąć. – Adams wytargał kilka włosów naraz – razem ze skórą.
– Wycięcie płata skóry może okazać się jedynym lekarstwem – powiedział poważnie Hjalmir.
Sykenu wrócił z kolejnej wyprawy. Znowu ściągnął kilkoro Czarnych na Stronę Człowieka. Legioniści rozprawili się z nimi z obrzynów. Adams oderwał się od ogniska. Czekały go oględziny sotnika, a potem asystowanie przy sekcjach upolowanych Czarnych. Nadal gorączkował. Czarne włosy na przegubach i podbiciach stóp schodziły lekko pociągnięte. Spod nich wyzierała zarumieniona, sącząca się skóra. Futro wyrosłe na boku nie wyglądało lepiej.
Dowódca już zrzucił srebrzysty, legionowy napierśnik i blachę z pleców. Zakładał je wprost na futro – pod spodem miał przecież wrośniętą skórzaną kurtkę i takież spodnie. Nie dbał, że na porośniętej włosami czarnej skórze tworzą się otarcia, a ból od nich tylko go złościł.
– Nalej, Engilu. – Wskazał stojący pod ścianą dzbanek. – Croyn jest na przepustce.
Adams napełnił kubek dla sotnika, drugi dla siebie.
– Dzisiaj znowu się poszczęściło – powiedział do Adamsa. Rzucił mu ciepłe spojrzenie jasnych, dawnych oczu. Pozostały jedynym ludzkim elementem jego twarzy. – Ściągnęliśmy zgrabne stadko na naszą stronę.
Adams skinął głową z uśmiechem. Sotnik wydzielał charakterystyczny ostry, kwaśny odór. „Pot Czarnego. Z rana tak nie cuchnął. Umęczył się tym marszem”.
– Jakieś nowe objawy? – rzucił Adams, oglądając futro Sykenu.
– Zwyczajne. Rano garść kudłów została na prześcieradle.
– Jasne.
Adams przystąpił do opatrywania nowych i starszych otarć. Młody topił pomruk w kielichu wina, kiedy Adams zbyt mocno wcierał alkohol w otwarte rany.
– Stąd wychodzą kudły? – rzucił Adams, dotykając wacikiem placków na piersi sotnika. Tworzyły się na nich płaskie narośla, coraz wyraźniej przypominające rysy twarzy. Nie potrafiły jeszcze robić min, pod naciskiem tylko krzywiły się i odkształcały.
– To swędzi? – Mocniej przycisnął jedną z narośli.
– Jak cholera. Nie muszę przechodzić przez Linię.
– Widział to Hjalmir?
– Rano.
– Masz więcej takich narośli?
– Hjalmir twierdzi, że formują się na pośladkach, na kolanach i na łokciach. Poza nimi jest jeszcze kilka innych w różnych miejscach.
– Co o tym sądzi?
– Mówi, że powstają twarze lustrzane. Co drugi Czarny ma coś takiego, dlaczego ja miałbym być wyjątkiem…?
– To są twarze rzekome lub paradoksalne. – Adams przetarł wacikiem nasyconym alkoholem jedną z takich twarzy. Sykenu nabrał głęboko powietrza. Skóra w tym miejscu była wrażliwa i bolesna.
– A co z tobą, Krawiec? Starannie zawijasz wszystkie ukąszone miejsca. Chcesz je ukryć?
– Wydzielina z nich kapie. Skóra obumiera, odpada. Lepiej to ukryć, bo wygląda wstrętnie.
– Może masz szansę wrócić, skoro ciało to odrzuca. Na mnie przyjęło się świetnie i rośnie na schwał. Będzie ze mnie okazały busierec.
– Podobno spróbowałeś z gaberami na płaskowyżu.
– Nie na płaskowyżu. Po naszej stronie.
– Opierały się?
– Ani razu. Tylko kijem sprawdzałem, czy nie ma szczeniaka.
– Podobno potrafisz poznać, czy która jest zasiana.
– Zgadza się. Ale na wszelki wypadek lepiej sprawdzić.
– Kaleczyłeś je?
– Gdzie tam. One już wiedzą, że je sprawdzam. Nie protestują, tylko czekają.
– Zdarzało ci się to więcej razy?
– Więcej razy? Engilu! Toż prawie co zwiad jakaś mi przypada do gustu…
Adams spojrzał na niego. „Według relacji Kazigrot umarł po tygodniu albo po dwóch”, pomyślał.
– Od kiedy z nimi próbujesz?
Sykenu spojrzał na belki stropu.
– Parę dni po tym, jak wziąłem ciebie za felczera. Parę razy jeszcze się powstrzymałem, ale potem już nie dałem rady.
„To zbyt długi okres”, myślał Adams. „Jeśli zakażają bakterie gnilne, jakoś tolerowane przez organizm Czarnego, to Sykenu został na nie uodporniony. Jego przemiana ma też dobre strony”.
Sykenu wziął milczenie Adamsa za niedowierzanie. Skrzywił pysk w uśmiechu.
– No tak, Engilu. I zawsze mi nie dość moich czarnych dziewczyn. Ile by ich było…
– Potem je zabijasz?
– Gdzie tam. Zabijam tylko brzydule.
– To co robisz ze swoimi dziewczynami?
– Odprowadzam za Linię. Każdą pannę, która mi da.
„On może być dla nas groźny. Jeśli przypadkiem kogo draśnie pazurem, jak Caliela dwa dni temu…”, pomyślał Adams. „Jeśli pijemy z tych samych naczyń…”
– Chyba się im spodobałem – powiedział Sykenu. – Zresztą wszystkie Czarne do mnie lgną. Tylko Złota się na mnie nie poznała…
A jeśli urodzą się potem dzieci…? A jeśli Czarne są z nami spokrewnione bliżej, niż się na pozór wydaje?”, myślał Adams. „Jeśli mogą się zmieszać geny ludzkie i geny Czarnej? Urodzi się wtedy mieszaniec, może taka istota jak Złota Gabera?”
– No, nie chmurz się, Krawiec – powiedział wesoło Sykenu. – Przecież nie jestem zazdrosny o tę jedną. Mam ich dziesiątki. Zresztą gdyby Złota mnie pierwszego spotkała, byłoby dokładnie na odwrót.