Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Większe zainteresowanie wzbudzała osoba nowego sotnika. Jego wygląd, wprawdzie potworny, jednak wystarczająco różnił się od Czarnych, aby nadal mówiono na dowódcę „Młody”. Raczej mu współczuto, a transformacja, której uległ, budziła lęk lub przerażenie. Hjalmir jednak wyczytał już wcześniej w archiwach Krum, a teraz to szeroko rozpowiedziano, że taka przemiana jest czymś normalnym u wracających z dalekich zwiadów. Dawniej, póki takich zwiadów nie zaprzestano, zmienionych żołnierzy nazywano Spalone Szczury, a samą przemianę Ukąszeniem Ogni albo Ukąszeniem Płomienistych Wrót. Zdarzało się, że Spalone Szczury stanowiły dziesięć procent stanu osobowego na Linii. Legioniści zaczęli zabobonnie obawiać się przechodzenia na Stronę Trupa, chociaż przemianą w dziwaczną istotę groziły tylko dalekie zwiady.

Tymczasem sytuacja na froncie zmieniła się radykalnie. Sykenu bez wytchnienia prowadził zwiad za zwiadem, wyprawę za wyprawą. Wiódł z sobą zaledwie po jednym, rzadziej dwa korpusy. Resztę żołnierzy trzymał jako odwód w forcie, na który przyjęła się nazwa: „Wentzel” – na pamiątkę żołnierza, który poszedł w ogień za swoim dowódcą.

Zaprzestano zwiadów prowadzonych przez dziesiętników. Jednak nikt nie narzekał, ponieważ Sykenu wprowadził rotację oddziałów liniowych. Rzadko zdarzała się wyprawa, z której sotnik wracał z pustymi rękami. Golców zgarniał osobiście, własnoręcznie wyciągając z grupy wybrane osoby. Widząc to, inne Czarne nie protestowały. Reszta oddziału zwykle czekała na przełęczy. Dowódca szczodrze dzielił się brańcami z innymi żołnierzami.

Hjalmir twierdził; że taka praktyka zdemoralizuje żołnierzy. Wtórował mu Reutel, narzekający na spadek karności wśród pretorian. Ale póki zdobyczy było pod dostatkiem, a każdy simpel miał przynajmniej jedną, a zwykle więcej zdobycznych skór, nikt inny nie przejmował się konsekwencjami taktyki Sykenu.

Od dawna nie zabito tylu Czarnych, a nikt nie pamiętał, żeby tak nachalnie i bezmyślnie pchały się na Stronę Ludzi. Wraz z nimi przechodziły ruchliwe i dożarte Stwory Ciemności. Na pewien czas stały się one prawdziwym utrapieniem legionistów. Okazało się jednak, że wściekle agresywne Stwory Ciemności da się łatwo ustrzelić z kuszy. Ich skóry, wprawdzie mniejsze, zwykle były trwalsze niż skóry dorosłych. Rozkładały się wolniej, przez co łatwiej je było wyprawić. Ceniono je dla delikatnego, jedwabistego futra.

Sykenu brańców przekazywał oddziałowi. Rzadko zostawiał dla siebie jednego lub dwóch – z reguły posyłał ich ojcu. Wiedział, co robi, kupując sobie żołnierzy. Legioniści w każdej chwili mogli przestać akceptować takiego dowódcę, który nie potrafi ściągnąć z siebie czarnej skóry. Póki odnosi sukcesy, wszystko jest dobrze; gdy nadejdą klęski, sytuacja odwróci się natychmiast. Na razie nie szemrali, a bajecznie przetworzona historia zamordowania Drubbaala budziła małe zainteresowanie.

Zwykle Czarne brały Sykenu za swego. Gabery same przychodziły łasić się i tulić. Najpierw wydawało mu się to perwersyjne, potem przyzwyczaił się i polubił takie zaloty. Sam zaczął uganiać się za co zgrabniejszymi Czarnymi. Podszczypywał je i obłapiał. Mówił Adamsowi, że niezwykle bawi go to zajęcie, a szczególnie ucieszne piski gaber. Podobno nauczył się bezbłędnie rozpoznawać, w której kiełkuje szczeniak, a która staje się „mokra” po jego zaczepkach. Unikał tych „zasianych”. Używał swoich własnych określeń do opisywania Czarnych. Uważał, że dzięki ludzkiej ogładzie bardziej podoba się gaberom, mimo że nie dorównuje wyglądem ani siłą żadnemu busiercowi. Wiele opowiadał swoim zaufanym, do których oprócz Adamsa zaliczał chirurga, Reutela i starego Quirinu. Hjalmir starannie notował te opowieści.

Dziwaczne afekty do gaber nie przeszkadzały mu prowadzić bezlitosnej eksterminacji tych stworów. Wkrótce sława wojenna Młodego przyćmiła dawne wyczyny Drubbaala. Tym bardziej że straty były niewielkie: tylko dwóch lekko poturbowanych żołnierzy.

Zdarzało się, że Czarne próbowały powstrzymywać uprowadzanie Golców. Robiły to bez przekonania, zwiedzione wyglądem sotnika. Na ogół tłumaczyły mu, że pomylił drogę. Sykenu ściągał je przez Linię na stronę Krum. Tu on sam lub jego oddział rozprawiał się z nimi bez litości. Sotnik zalecał brać ze sobą dużo broni. Lubował się w niezwykle kosztownej, ale skutecznej broni palnej. Przynajmniej na co trzeci zwiad zabierano samopały. Korpuśny miał przygotowane aż po cztery naboje na akcję, simple po dwa.

O ile z gaberami rozprawiano się jedną celną kulą, to do busierców Sykenu zalecał strzelać siekańcami albo grubym śrutem. Miał w tym sporo racji: Pojedyncze kule zwykle nie powalały busierców, które nawet celnie trafione i zranione, potrafiły rozszarpać niefortunnego strzelca. Znajdowały go, idąc po zapachu spalonego prochu. Nawet trafienie w czaszkę mogło okazać się nieskuteczne, jeśli nie poszło z boku w skroń. Na ogół kula z obrzyna nie przebijała grubych kości czaszki, a często grzęzła już w rogowej skorupie na czole samca. Rzadko zdarzał się okaz, który właśnie zrzucił rogi.

Natomiast siekańce wywalały w busiercu dziurę wielkości głowy mężczyzny; wtedy stwór gubił wnętrzności i wykrwawiał się, zanim dopadł strzelającego.

Nawet bełty odnosiły lepszy skutek niż pojedyncza kula: wprawdzie trzeba było pięciu do siedmiu trafień, aby powalić samca, ale głęboko wbite ostrze było bardzo bolesne, każdy ruch ofiary wywoływał dodatkowe zranienie, odwracając jego uwagę. Nadto strzał z kuszy nie zdradzał ukrycia legionisty.

Adams odkrył, że petrynał przerobiono na broń lontową, dobudowując dodatkowy kurek. Oba kurki działały sprawnie, chociaż sprężyna hubczastego, wzięta pewnie od jakiegoś innego zamka skałkowego, była zbyt twarda.

Zagadnięty o skałkówki, Hjalmir odpowiedział:

– Przestaliśmy używać takiej broni, bo jak przyjdzie na nią czas, to skałkówka nie odpali.

Adams zrobił tak zdumioną minę, że Hjalmir wzruszył ramionami.

– Nie potrafię tego wyjaśnić, ale czasem i przez miesiąc każda z nich milczy. Iskry krzemień nie skrzesze, a nawet jeśli, to skra poleci gdzieś, omijając podsypkę. A lontem zawsze odpalisz.

Petrynał okazał się tyleż piękny, co niepraktyczny. Wprawdzie dzięki krótkiej lufie można go było nosić w olstrze, jednak dziwaczny kształt kolby utrudniał celowanie. Adams załadował broń jednym z trzech posiadanych nabojów, zmierzył z ręki i ściągnął spust. Rozległ się huk, a kula zarykoszetowała po głazach. Chirurgowi powiedział, że odpalił przyciskowym, jednak odwiódł kurek skałkówki. Jeszcze dźwięczały w uszach uwagi Sykenu na temat wywyższania się niewolnika legionowego.

Hełm wymagał poważnych przeróbek. Sporo masy kostnej narosło w czasie zwiadu i trudno było to usunąć w całości. Adams odciął fragment kości potylicznej. Teraz, gdy założył hełm, zęby górnej szczęki sięgały równo z linią jego czoła. Po oddzieleniu żuchwa zasłoniła mu twarz poniżej nosa. Wyglądało to tak, jakby wyłaniała się ona z paszczy Czarnego. Hełm zrobił się bardzo malowniczy, ale odsłaniał oczy i nos. Niestety, nie dało się tego rozwiązać inaczej.

118.

Adamsowi przydzielono wbudowaną w wewnętrzną linię muru ciemną salkę, pozbawioną okien i zamykanych drzwi. Niby w środku fortowego rozgardiaszu, lecz była wyniesiona o dwa metry nad poziom bruku, co wystarczająco izolowało od otoczenia. Nie przeszkadzało drżenie sufitu od tupotu wartowników na blankach. Otwór drzwiowy Adams zasłonił paroma starymi skórami, kupionymi za bezcen, i już miał własny pokój, pierwszy od niepamiętnych czasów.

Jeszcze w nocnym mroku wyrwało go ze snu szturchanie. Pochylał się nad nim Humrug.

– Krawiec! – syknął pretorianin. Adams otworzył oko.

– Ja się nadaję do wypadków, nie do chorób – burknął. – Nie przychodźcie z tym do mnie. Obudźcie Hjalmira.

– Bierz sprzęt – rzucił Humrug. – Idziesz na zwiad.

– Ja? Przecież jestem chory.

– Tak zadecydował Młody.

Adams westchnął i naciągnął obrośniętą futrem kolczugę. Głowę skrył w czaszce Gaberci – nowa wyściółka hełmu przyjemnie szorstko opierała się o czoło – i przypasał graniasty sztylet po Krippelu.

Sotnik i reszta korpusu Nehanu zebrali się przy bramie.

– Chodźmy już, słońce zaraz wzejdzie – rzucił Sykenu. Obecnie zwiady zawsze wychodziły przed świtem, a wracały przed południem. Bardzo rzadko kończyły się później. Sykenu uważał, że im później, tym groźba napotkania Wiatru Noży jest większa.

Wartownik uchylił dla nich wrota Wentzla. Ruszyli miarowym, niezbyt szybkim marszem. Powietrze było rześkie. Każdy wydech zamieniał się w mgiełkę.

Adams zdziwił się, że nie idą na Mroczną Przełęcz.

– Na Mogiłę Drubbaala – rzucił przez ramię prowadzący Nehanu. – Ostatnio tam się nam szczęściło.

Mogiłą Drubbaala nazwano mylną płaśń, gdzie przebieg Linii był niewiadomy. Wdawanie się tam w potyczki z Czarnymi mogło przecież już od początku być skazane na klęskę. Sykenu się tym nie przejmował.

„Chce mnie wykończyć czy co?”, pomyślał Adams. „Przecież po tamtej stronie Linii znowu zacznie się moja przemiana. Chce mieć drugiego takiego samego jak on?” Zerkał nieżyczliwie na porosłe czarnym futrem, pochylone plecy maszerującego dowódcy.

Szybko nabierali wysokości. Na grzbiecie uderzył ich chłodny wiatr. Adams przestał się pocić, wilgotna odzież schła. Włochata kolczuga grzała wystarczająco, chłód nie przenikał. Żołnierze, zawinięci w purpurowe płaszcze, drżeli z zimna. Wszyscy przycupnęli w płytkim, niezbyt długim okopie, umocnionym murkiem z luźno ułożonych płaskich kamieni.

– Tu czekacie na mnie – powiedział Sykenu. – Nehanu, każcie naładować broń. Nie strzelać bez rozkazu. Nadejdę stamtąd. Tam mierzyć. – Wskazał grupę głazów.

Nehanu spokojnie wydał komendy. Zajęczały korbki kusz. Obrzynów nie wzięli.

Sykenu spojrzał na Adamsa. Jasny wzrok zdradził dawnego Pachoma.

– Ty masz się nie ruszać zza tego murka – rozkazał. – Linia przechodzi o dziesięć metrów dalej. – Wskazał usłaną rumoszem płaśń. – Jeśli ci miły dotychczasowy wygląd, to nie wystawiaj nosa z okopu – dodał twardo.

83
{"b":"89139","o":1}