– Eee… – powiedział chirurg. – Mocne włosy jak u młodzieńca. Żebyś widział, jak szybko łysieją moi legioniści. Od hełmów wycierają się kudły. Wszy też nie masz. Te dziewczyny o to dbają? Córki Hrabbana…?
Adams nie odezwał się.
– Uważaj, wielu się nie podoba, że niewolnik mąci w głowach pannom, jakby był wolnym mężczyzną.
– Nie odważyłbym się zawracać im w głowach.
– Taak… Wystarczy, że do nich gadasz. To nie jest gadanie tępego parobka. Takiego Symmachsa na ten przykład.
– Symmachs nie jest tępy.
– To akurat jest prawda. O mało nie przekonał Drubbaala, żeby dowódca przyszedł tu osobiście.
– Jestem dużo starszy od nich wszystkich. Hjalmir pokręcił przecząco głową.
– Zęby masz białe i mocne. – Zamyślił się. – Pokaż no te zęby. – Podniósł się z ławy. – Schyl się. Rozdziaw tę gębę. Nie tak, do światła.
Oglądał zęby Adamsa jak końskie, próbował, czy się nie kiwają, czy dziąsła nie rozpulchnięte.
– Coś takiego. Nigdy czegoś takiego nie widziałem – powiedział wreszcie. – Ktoś lepił twoje zęby i ratował. W życiu nie widziałem takiej techniki. Potrafisz to sam robić?
– Nie.
– Żałuj. Zbiłbyś fortunę. Więcej niż za amputacje. Znowu obejrzał zęby Adamsa. – Myślę, że rzeczywiście jesteś tak stary, jak sam mówisz, ale zęby masz znakomicie połatane. Prawie na każdym jest twardy plaster. Miałeś dotąd dużo szczęścia w życiu, niewolniku, nie zostawiło na tobie zwykłych śladów. Jak dbasz, żeby ci zęby nie powypadały?
– Jem cebulę.
– Właśnie. Córki Hrabbana cię rozpieszczają. Czasem brakuje cebuli nawet dla moich legionistów. Za Mroczną Przełęczą rośnie tylko trująca trawa. Dolej mi jeszcze tej waszej kawy. – Spojrzał badawczo na Adamsa. – Mam rację, nie jesteś zwykłym niewolnikiem – stwierdził. – Macie tu jakiś samogon?
– Edykt zabrania.
– Taa… To może być wódka z Krum. Teraz potrzebuję tylko szklankę, żeby ręce nie drżały.
Adams wrócił z napoczętym dzbankiem. Wprawdzie nikt nie miał odwagi obudzić Hrabbana, ale Raachill pozwoliła naruszyć domowe zasoby.
– Co to są Czarne? – spytał Adams, gdy Hjalmir był już w połowie szklanki cuchnącego kwasem trunku.
– Huh…! Trucizna! – wytarł usta. – Nie widziałeś ich?
Adams pokiwał przecząco głową.
– Przecież połowa Krum śpi na ich skórach… A na każdej bramie będzie z dziesięć ich czaszek. Na waszej też.
– Tylko to widziałem, a nigdy żywego Czarnego.
– To się przerazisz za pierwszym razem. Jak wszyscy. Potem się przyzwyczaisz jak każdy żołnierz. Można z nimi walczyć, da się nawet odnosić zwycięstwa.
– Co jest dziwnego w ich wyglądzie? – Adams nie był pewien, czy nie pozwala sobie na nie przystojącą niewolnikowi natarczywość. Hjalmir jakoś tego nie zauważał. Może zaczął już szkolenie swojego pomocnika.
– Na ogół chodzą jak ludzie, ale niektóre biegają na czterech nogach i wcale im to nie przeszkadza w walce z nami. Żarłoczne pyski, czasem po dwa: jeden normalnie, a dodatkowy z tyłu albo w kroczu, albo na brzuchu. Niektóre mają rogi jak krowa lub baran, inne wcale nie mają rogów. To samo z ogonami: krótkie, długie, łuskowate, rozdwojone, owłosione albo bezwłose. Nie ma dwóch jednakowych Czarnych.
– To rozumne stwory?
– Cha…! Cha…! Cha…! – Wybuchnął tubalnym śmiechem Hjalmir. – Pewnie, że rozumne. Bestie zmyślne jak zaraza. Rozumniejsze niż niektórzy legioniści.
– Dlaczego nazywają ich Czarnymi…?
– Bo młode są zwykle porośnięte czarnym albo czerwonym futrem. A te nieliczne bezwłose mają matową, czarną skórę. Dorosłe są często wielobarwne, czasem całe pokryte łuską, ale przyjęło się na wszystkie mówić „Czarne”.
– A w środku są jak ludzie, panie?
– Flaki, bebechy…?
– Właśnie.
– Napatroszyłem się ich ścierwa, ale nie znalazłem dwóch jednakich. Niby mają żołądki czy wątroby, jak my, ale w innym kształcie albo po kilka. A na dodatek całą masę innych narządów. Są też takie, co mają w środku to, co my. Zgłodniałem. Przynieś coś.
Rokka przyniosła na rękach Eluwę. Chłopczyk był już zbyt słaby, by chodzić o własnych siłach. Nie majaczył, ale trawiła go gorączka: wzrok miał szklisty, czoło spocone. Hjalmir założył długi fartuch lekarski, czarny i sztywny od zaschłej krwi. Starannie pozapinał guziki za wyjątkiem dwóch na piersi. W dziurki od nich włożył kawałki nici chirurgicznych. Przygotowując się do pracy, promieniał energią. Twarz jego poczerwieniała od alkoholu, oczy nabiegły krwią. Adams założył czysty fartuch, w którym podawał do stołu.
– Wdziejże swoje najgorsze łachy, niewolniku – powiedział chirurg. – Żeby je później wyrzucić na śmieci.
– Słyszysz, Wodogłów? – warknął Symmachs, uradowany, że może pognębić nienawistnika. – Nie niszcz mienia swojego pana. Zaraz się przebieraj!
Adams zdjął fartuch. Został w połatanym ubraniu codziennym.
– Weź te łachy, w których przerzucasz gnój – nakazał Symmachs.
Adams go zignorował.
– Wtedy Eluwa umrze na pewno – powiedział.
– Dziwactwo. – Hjalmir wzruszył ramionami.
– On wcześniej dziesięć minut mył ręce w wodzie z sodą – oskarżył go Symmachs. W jego oczach paliło się złośliwe zadowolenie.
– Po coś to robił?
– Tak trzeba.
– Tak uczył cię ten spec od klejenia zębów…?
– Powiedzmy.
– Mów „tak” albo „nie”, niewolniku.
– On też tak uczył.
– Mnie nie będzie uczył. Pół życia mi zeszło na krojeniu ludzi. Niektórzy dotąd mi za to dziękują. Posadźcie chłopaka na ławie. Przytrzymaj go – rzucił do Symmachsa.
Pozostali domownicy stali w izbie kręgiem, ciekawi pracy chirurga. Jedynie Hrabban odsypiał kaca, dawno już spisał Eluwę na straty. Wystarczył mu zapach z rany.
Ściągnęli małemu koszulę z grzbietu. Matka zdjęła mu opatrunek. Dłoń była szara, cuchnęła. Hjalmir w kilku miejscach naciął nożem dłoń i przedramię małego, za każdym razem sprawdzając, czy wypływa krew. W łokciu czy w połowie przedramienia jeszcze tak; bliżej dłoni już nie. Nic nie mówił, przecierał palcem ostrze noża, zastanawiał się nad czymś.
– Co o tym sądzisz, niewolniku?
– To ty jesteś, panie, chirurgiem. Ja się na tym nie znam.
– Taak… Kto cię tam wie – burknął pod nosem. – Lepiej go położyć – powiedział głośniej. – Nie chcę, żeby się szarpał, jak go będę ciął.
Illation z Symmachsem rozciągnęli chłopca na stole. Symmachs trzymał za lewe ramię, Illation za stopy, a Adams, jako pomocnik, miał unieruchomić operowane ramię.
– Mocno trzymać – zakomenderował Hjalmir.
– Jasne. – Illation tym razem naprawdę się uśmiechnął. Renata wyprowadziła Rokkę, żeby ta nie patrzyła.
– Wsadzić mu jakąś szmatę albo kołek w zęby i przytrzymać, żeby nie wypluł.
W ustach Eluwy wylądował złamany trzonek od miotły, owinięty ścierką. Symmachs przygniótł go ciężką łapą.
Hjalmir kilka razy przeciągnął po pasie nożem o ostrzu wąskim jak skalpel.
– Trzeba ostrze zanurzyć w wódce – powiedział Adams.
– Niepotrzebne ceregiele – rzucił Hjalmir, ale zanurzył je w dzbanku. – Niech mały też ma jakąś przyjemność – powiedział z wymuszonym śmiechem. Sam pociągnął łyk i wytarł usta rękawem.
Odłożył nóż na stół. Ujął ramię Eluwy i oparł o krawędź stołu. Następnie mocnym ciosem zadanym kantem dłoni złamał obie kości przedramienia. Eluwa zatrzepotał konwulsyjnie, spod kołka wyrwał się jego nieartykułowany bełkot. Ręka zwisała, nienaturalnie przegięta.
– W ten sposób należy odpuścić napięcie mięśni – chirurg zwrócił się do Adamsa. – Łatwiej uformuje się kikut. Ręka jest martwa do łokcia, muszę ciąć powyżej – dodał, rozglądając się po przerażonych twarzach domowników.
Znowu wyprostował ramię Eluwy, aby zwisało poza stołem.
– Mocno zaciśnij na tym sznur – powiedział do Adamsa. Ten założył na ramię Eluwy pętlę z grubego sznura.
– Niżej?
– Nie. W tym miejscu jest dobrze. Nie chcę, żeby zakażenie pozostało w organizmie. Drugi raz ciął go nie będę.
Adams zacisnął pętlę, aż zbielała skóra.
– Trzeba było podłożyć szmatę – powiedział.
– Nie trzeba. Sznur jest dość gruby. Skóry nie przetnie. Chirurg wziął nóż do ręki.
– Trzymaj mocno – rzucił do Adamsa. Szybkim okrężnym ruchem objechał wokół wątłe ramię Eluwy, przecinając jednocześnie skórę i tłuszcz podskórny. Mały szarpał się jak złapany pstrąg. Spod przeciętej skóry pociekła na deski podłogi ciemna krew. Hjalmir drugim cięciem rozdzielił płaty mięśni. Poprawił i ukazała się kość. Adams wpatrywał się w ranę nieprzytomnie. Symmachs mocarną łapą wgniatał Eluwie kij od miotły w usta. Nieoczekiwanie delikatnym ruchem Hjalmir wyłowił spod przeciętego mięśnia tryskającą krwią tętnicę. Naciągnął naczynie.
– Zaciśnij to – rzucił do Adamsa.
– A to? – Wskazał na trzymany sznur ściskający ramię małego.
– Zawiąż.
Adams mocno zacisnął gruby sznur. Chciał sięgnąć po nici w dziurce guzika Hjalmirowego fartucha, ale chirurg wskazał mu kłębek na stole. Zawiązał ciasny węzeł na tętnicy małego Eluwy. Teraz Hjalmir palcami wyszukiwał białawe, sprężyste nerwy i je wyrywał. Za każdym razem dzieciak szarpał się konwulsyjnie. Hjalmir powiedział, że to jest konieczne, żeby ustały bóle. Wokół rozchodził się nieznośny smród, bo Eluwa zrobił w gacie.
Wreszcie Hjalmir odwinął ucięte mięśnie i odsłonił jak najwięcej kości. Następnie kilkunastoma szybkimi pociągnięciami piłki do metalu przeciął kość. Ramię nieszczęsnego Eluwy spadło na podłogę. Adala wyszła, zasłaniając usta.
Chirurg miękko przebiegł palcami po miejscu przecięcia. Poprawił piłką parę zadziorów, aby potem nie raniły kikuta.
– Trzymaj mocno! – rzucił gniewnie do Adamsa, kiedy Eluwa poruszył kikutem. Następnie zaciągnął mięśnie na uciętą kość i zaszył je mocnymi ściegami. Końce nici wywlókł na zewnątrz.
– Te szwy wyciągniesz po dziesięciu dniach – powiedział do Adamsa. – Jak nie będą chciały iść, to je rwij.