Skrzywił się, przełykając łyk gorzkokwaśnego napoju.
„Rysy nabrzmiałe, ale zmarszczek tylko tyle, by twarz wyglądała przystojnie i męsko. Sam chciałbym tak wyglądać…”
Przy stoliku obok przysiadła jakaś dziewczyna. Studentka albo pensjonarka. Jasna blondynka, w drucianych okularach o małych szkłach. Adamsowi wydała się zagubiona, może dlatego, że była zarumieniona. Zatopiona w lekturze, co chwilę robiła notatki. Nosiła strój niezwykły w Mieście pod Skałą: długą sukienkę prawie po kostki i narzucony na nią kubraczek. O krzesło oparła mały plecaczek, z którego wystawały fragmenty okładek książek. Ani strojem, ani zachowaniem nie pasowała do pomieszczenia wypełnionego kwaśnym odorem i gwarem pijackich swarów, gdzie jedynymi kobietami poza nią były rozkrzyczane prostytutki, zasłaniające krzykliwym makijażem krosty na twarzy. „Wydział humanistyczny La Sapienzy, pierwszy albo drugi rok”, ocenił w myśli Adams.
Człekoust nerwowo spojrzał na dziewczynę, pociągnął jeden, dwa, trzy głębokie łyki piwa, otarł pianę kantem dłoni.
– Popatrz, Adams…! – wrzasnął. – Znowu mi ich nasyła! – zerwał się z krzesła. – Ja nie mogę tego już wytrzymać. To nie jest Twój czas…! – Spojrzał z wściekłością w górę. – Dałeś mi tylko trochę miejsca pod kamieniami na skraju skały. A jeszcze tutaj mnie dręczysz…!
Nie przeszkadzali mu pijaczkowie czy nieogoleni, bełkoczący ćpuni, leżący pod ścianami. Zerwał się ku tej cichej dziewczynie i złapał ją za poły kubraka.
– To gabriel! To cholerny gabriel. Adams, dzwoń po radiowóz! Znowu mi podesłał gabriela! Wszyscy umilkli, jedynie z podwieszonego na stalowej rurze telewizora dochodził równy łomot werbli, a na ekranie wyświetlono nazwę zalecanego przez władze miejskie szamponu.
– No, dzwońże Adams! Na co czekasz…!? Jeszcze mi się wyrwie.
– Uombocco, to dziewczyna. Czy naprawdę stanowi groźbę?
– Gabriel czy gabriela… Co to ma za znaczenie? Dzwońże, człowieku, bo ją tu zakatrupię! – Człekoust szarpał studentkę. Zrzucił i zdeptał jej okulary. Nie broniła się. Kartki z notatkami rozsypały się na podłogę.
Barman wyręczył Adamsa. Wezwał Ochronę Ludności. Reakcja Uombocco odmieniła wszystkich. Nawet mętny wzrok ćpunów ogniskował się na nieszczęsnej. Skoro popularny i poważany obywatel reagował tak gwałtownie, to z pewnością mieli tu przed sobą groźną przestępczynię.
– Dziewczyna? Jaka dziewczyna?! – dyszał Człekoust, przygniatając ją do blatu stołu. – Żeby mi tylko nie zwiała.
Wkrótce rozległa się syrena radiowozu. Suka zatrzymała się przy drzwiach knajpy. Milicjanci roztrącili tłumek gapiów i wbiegli do środka. Zignorowali pijaków i narkomanów.
– To ta – rzucił Człekoust. Funkcjonariusze skuli i wyprowadzili dziewczynę.
– Adams, wskakuj do wozu. Na komendzie zobaczysz, co to za zioło.
Wóz trząsł niemiłosiernie na nierównym bruku, w korkach czy na światłach zamierał beznadziejnie. Dziewczyna uporczywie wpatrywała się w podłogę. Miała mocno zarumienione policzki.
Na komendzie Człekoust natychmiast zawlókł ją do pokoju przesłuchań. Z upodobaniem osobiście tarmosił lub popychał ujętą. Zatrzasnął za nimi metalowe drzwi.
– Patrz, Adams – powiedział i rozerwał jej z całej siły kubrak, potem sukienkę, wreszcie zdarł bieliznę.
– No, co!? Ma tam co czy nic?
Dziewczyna wyginała się na boki, ale mając ręce skute na plecach, nie mogła się osłonić.
– No, widzisz to? Widziałeś kiedyś taką!?
– Mówiłeś, że wiele z nich sprzedaje…
Człekoust skrzywił się ze złości i wściekle machnął ręką.
– Ech, gdzie tam…! To biała gabriela.
Adams nie protestował. Sytuacja była dziwaczna. Dziewczyna miała zupełnie gładką skórę. Nie chodziło o to, że jej biust był mały. Ona po prostu nie miała brodawek i ani śladu blizn po amputacji. Nic. Tam, gdzie kobieta ma piersi, ta miała gładką skórę o jasnej karnacji bez śladu obu kwiatków rumianku, które powinny ją zdobić, nawet gdyby nie wznosiły się na fascynujących podstawach. A u niej tylko ładnie ułożone, choć płaskie mięśnie piersiowe, lekko zaznaczające się przy wyłamanych do tyłu ramionach.
Dziewczyna wpatrywała się w Adamsa trochę nieprzytomnym spojrzeniem krótkowidza. Miała duże, mądre oczy, ocienione nieprzeciętnie długimi, choć za jasnymi rzęsami.
„Jak ci pomóc…?”, odpowiedział spojrzeniem Adams. „Przecież wiesz, że oboje od niego zależymy”.
– Jeszcze nie wierzysz? Widziałeś kiedyś takiego stwora…?!
– Dlaczego znieważasz kaleką dziewczynę? Wywlokłeś ją skądś. Pobiłeś. A teraz na dodatek obnażasz jej nieszczęście.
– Głupcze! – Twarz Człekousta stężała.
– Kim jesteś? Mów! – rozkazał dziewczynie.
– Azahael.
– No i co? Ona zna moje imię.
– Wolno ci z nimi robić, co chcesz, ale dlaczego z tego korzystasz?
– Ona nie jest jedną z moich. To nie jest ona. Patrz, niedowiarku! – pchnął dziewczynę na obitą ceratą kozetkę, służącą do przesłuchań. Zaczął zdzierać z niej odzienie do reszty. – Przekonajże się wreszcie, człowieku…!
Adams z początku chciał powstrzymać rozsierdzonego dostojnika, ale zatrzymała go ciekawość.
Dziewczyna nie miała tam nic. Nawet zwykłych włosów, które ochraniają od otarć. Nic, tylko gładka, elastyczna skóra, zaznaczająca wyżej spojenie łonowe miednicy. Adams po raz pierwszy w życiu widział żywy posąg – piękną, proporcjonalnie zbudowaną dziewczynę, ale bez jakichkolwiek śladów piersi czy łona.
Nie było wątpliwości jednak, że ta dziwna istota o białobłękitnych oczach, prostych nogach, gładkiej skórze i braku wyznaczników płci jest przepiękną kobietą.
– To biała gabriela, cholerna Gabriela! Nie mogę wytrzymać na jej widok! Zaraz mi portki rozerwie. Najpierw zrobię jej dziurkę nożem, a potem ją zerżnę!
Złapał ją za ramię, brutalnie odwrócił na twarz, zrzucając z kozetki na ziemię. Aż Adams westchnął.
– Patrzaj tutaj! Tu, gdzieś na ramionach, wyrastały jej skrzydła.
– Skrzydła?
Człekoust znowu złapał za kajdanki i rzucił ją twarzą na kozetkę. Ze ściśniętych przegubów gabrieli ciekła krew. Teraz ofiara klęczała na ziemi, leżąc resztą na kozetce.
– O, tu! O, tu powinna mieć skrzydła!
Trudno było dopatrzeć się na łopatkach gabrieli czegoś więcej niż naturalnych mięśni.
– Widziałeś takiego stwora…? Te usta to atrapa, skoro nie sra. Wszystko mi jedno. Nożem jej zrobię cipę, najwyżej się potem wykrwawi.
– Zabijesz ją, Człekoust?
– A co? Wolisz, żeby jej kiszki zostały rozerwane przez pożywienie…? Wyjdź.
Dziewczyna-jętka pokornie leżała twarzą na kozetce. Z rozciętej wargi sączyła się jej krew.
Strażnik wyprowadził Adamsa do celi.
Adams nie unikał kontaktów z wysokim urzędnikiem. Uważał, że może to pomóc w uwolnieniu Renaty. Ponadto był po prostu ciekaw kulisów życia w Mieście pod Skałą. Zbyt często jednak odnosił wrażenie dotknięcia nieskończonego brudu, który mógłby go skalać. Jakiejś nieskończenie głębokiej studni niegodziwości, która niezmywalnie naznaczy go, jeśli tylko do niej spojrzy.
Nigdy w Dolnym Mieście, ani nawet zaglądając za Płomieniste Wrota, nie miał odczucia takiego zbrukania, jak czasami tutaj, przy zwyczajnych rozmowach czy po prostu przebywając z Człekoustem.
Ibn Khaldouni przestał gorączkować. Jego twarz się goiła. Zniknęła czerwona wysypka i krwawe wylewy okularowe. Obrzmienia też prawie już nie było. Za dnia spał mniej, choć nadal respektował wymogi procedury medycznej.
– Cieszę się, że stajesz na nogi – powiedział Adams, kiedy medstrażniczka zakończyła swoją krzątaninę przy chorym.
Ibn Khaldouni lękliwie zerknął na judasza w drzwiach celi.
– Od razu mi się poprawiło, jak zacząłem wypluwać tabletki. Masaży nie da się uniknąć, ale pigułki można schować pod policzkiem. Ona wychodzi, zanim świństwo rozpuści się do reszty. Trują mnie mniej, a twarz goi się lepiej bez ich pomocy.
Adams zamilkł.
– Może chcą, żebyś się mniej ze mną kontaktował.
– Ale przecież mają swoją barierę.
– Widać chcą więcej, niż im gwarantuje bariera.
Skoro tak, Adams opowiedział mu ze szczegółami wydarzenia ostatnich dni, w tym zdarzenie z dziewczyną-jętką.
– Myślę, że kłamał – podsumował Ibn Khaldouni. – Odbyt musiałby jej zarosnąć niewiele przed aresztowaniem. Musiałyby być jeszcze widoczne ślady. Tymczasem twierdzisz, że była tam gładka, biała skóra.
– Właśnie. Pokój był dobrze oświetlony. Widziałem wyraźnie. Gładka, zdrowa skóra. To był żywy posąg. Ale co ona w takim razie robi z niestrawionymi resztkami?
– Może całkowicie trawi? Może wydycha resztki? A nadmiar wody usuwa, ziając jak pies?
– Mało prawdopodobne.
– To może w ogóle nie je.
– Jakże? Siedziała w kafejce.
– Siedziała, nie jadła. Może was śledziła?
– Sam mi to zasugerował. – Adams pokręcił głową. – Ale jakże ktoś tak rzucający się w oczy zajmowałby się śledzeniem?
– Kiedyś wyłuszczałeś mi przemiany u Czarnych, analogiczne jak u owadów. Są przecież owady, których forma dojrzała jest pozbawiona ust.
Przerwał im hałas na korytarzu. Do celi drugi raz dzisiaj wkroczyła postawna medstrażniczka.
– Będzie trochę seksu – powiedziała lekko zarumieniona. – Kalduni, kładźcie się na pryczy i nadstawcie tyłek.
– Co!?
– No, nie… – zachichotała. – Będzie zastrzyk. Doktor zaordynował wam bardzo skuteczny antybiotyk.
– Ale dureń ze mnie: tak się wygadać… – burknął stary, wyciągając się na pryczy i odsłaniając blady pośladek.
Wkrótce Adamsa znowu wezwano na spacer z nadkomendantem.
– Spacerki, samotne spacerki, tylko dwie przecznice i z powrotem – zagadnął Człekoust, gdy zamknęła się za nimi blaszana furtka Ochrony Ludności.
– Tam przecież filuje nadzwiadowca Ciaken – powiedział Adams. – Pod takim zapyziałym drzewkiem w żelaznym koszu. Myślałem, że dotąd mi wolno chodzić. Chyba w tamtym miejscu wydeptałem koleinę w „chodniku, bo zawsze zawracam pod drzewkiem. – Adams uśmiechnął się.