Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dzisiejsze pomysły Ibn Khaldouniego wydały się Adamsowi jeszcze bardziej dziwaczne niż poprzednie, oszczędził sobie otwierania ust, żeby z tym polemizować. On sam nie dostrzegł tu sprzeczności akurat z konceptem dziecięctwa Bożego. W takim wypadku wielokrotne skrawanie rzeźby Bożej, jaką jest świat, oznaczałoby, że świat żywych i ten drugi stykają się w wielu punktach podczas ludzkiej egzystencji, będącej wielokrotnym przenikaniem od jednego do drugiego, a nawet dla wybranych trudnym zadaniem do wykonania. Pozostawały jednak zwykłe zarzuty wobec reinkarnacji, to jest, jaki sens ma dobroć i miłosierdzie, jeśli ktoś drugi przez swoją mizerię i nieszczęście odpracowuje własne niegodziwości z poprzednich bytowań.

Dwa dni później Adams został przez Ciakena zaprowadzony do magazynu, gdzie za pokwitowaniem wydano mu komplet cywilnych łachów: podarte i połatane spodnie, bieliznę i bluzę. Jego dokumenty tymczasowo pozostały w depozycie.

– Włóżcie to, Adams. Nadobywatel komendant wybierze się z wami na spacer.

– Zimno na dworze? – rzucił uradowany aresztant.

– Możecie ustawowy kombinezon zostawić pod spodem. Na mieście wieje, słońce rzadko wygląda – powiedziała tęga, piersiasta milicjantka, wydająca depozyt. Grube rysy twarzy pozbawionej brwi i zmarszczek nie zdradzały wieku otyłej funkcjonariuszki.

Człekoust skrzywił się na widok Adamsa. W czarnej, skórzanej, skrojonej do figury kurtce i czarnych bryczesach prezentował się zgrabnie i elegancko.

– Mam godzinkę wolnego, mogę z wami pospacerować. Adams owinął szyję szalikiem, wciskając jego końce pod bluzę.

Wyglądał wyjątkowo nędznie.

Nagle Człekoust zaczął okazywać coraz większe zniecierpliwienie, jego twarz poróżowiała.

– Ciaken! – wrzasnął. – Coście za gówno na niego naciągnęli? Wygląda jak łajza.

– Tak jest! – szczeknął przodownik.

– Biegiem!

– Adams, za mną biegiem marsz! – rzucił stropiony funkcjonariusz.

– Nie, Adams. Wy sami, Ciaken! Dostarczyć odzież cywilną z magazynu strażników. No już!

– Tak jest! – Śledczy załomotał buciorami po pustym korytarzu.

„Tutejsi funkcjonariusze gorzej wyglądają niż behmetim”, pomyślał Adams.

– Widzicie, z kim przyszło mi pracować…? – rzucił nadkomendant. – Niedorajdy i nieudacznicy, najgorszy materiał… Wszystkich co lepszych Gruby ściągnął na Dół.

Adamsowi drgnęła powieka. „Stale czyta moje myśli…? Niczego nie zdołam przed nim ukryć?”

Człekoust spojrzał na niego uważnie.

Adams zauważył to. „Może właśnie to chciał dać mi do zrozumienia…?”, pomyślał. „Takie rozważania to najkrótsza droga do obłędu”.

Wkrótce wrócił zziajany Ciaken. Wcisnął Adamsowi w ręce wysokie skórzane buty wąskie, czarne spodnie i szarą bluzę ze skaju.

Identyczną jak noszone przez szeregowych funkcjonariuszy milicji. Adams naciągnął spodnie i buty, kurtkę nałożył na aresztancką bluzę, a szyję owinął szalikiem. Człekoust zmierzył go spojrzeniem.

– No… – orzekł. – Teraz może być. Chodźmy.

Adams dreptał za Człekoustem, rozmyślając: „Czy pokłócił się z Grubym aż tak bardzo…? Dlaczego postanowił się ze mną spoufalić? Dlaczego dał mi do zrozumienia, że moje myśli są stale czytane? Czy szuka we mnie sprzymierzeńca? Może powiernika?

Nie, to akurat bez sensu. Nie jestem przecież dla niego partnerem. Ale może czuje coś w rodzaju samotności wśród posłusznych, ale niezbyt lotnych funkcjonariuszy… Może wreszcie zaproponuje mi jakąś pracę”. Myśli przychodziły jedna za drugą, ale żadna z nich nie przyniosła rozwiązania.

Nadkomendant sunął długimi krokami, pogrążony w myślach. Niedbale odsalutowywał mijanym wartownikom. Adams musiał mocno wyciągać nogi, żeby nie zostawać w tyle.

„Może spróbować rozmowy w myślach? Może o to mu chodzi?

Odpowiedz?”

Adams wyczekiwał, jednak odpowiedź nadkomendanta nie pojawiła się wśród innych myśli.

Wkrótce opuścili zabudowania Urzędu. Dzień był pochmurny i wietrzny, ale ziąb nie dokuczał zbytnio. Ciepło odziany Adams mógł się wreszcie cieszyć przestrzenią i wiatrem.

Po zachmurzonym niebie krążyły stada ptactwa. To łączyły się w chmury, to ciemnymi liniami przemykały od jednej gromady do innej.

Człekoust zerknął w górę. Wzruszył ramionami.

– Znowu mi je nasłał – burknął pod nosem. – Tędy. – Wskazał drogę Adamsowi.

Otoczony dwiema nitkami jezdni obszar był całkiem jałowy. Ziemia, ubita stopami przechodniów, w zagłębieniach po deszczu tworzyła zwierciadła odbijające niebo. Tu i ówdzie brązowiały psie odchody, niektóre rozdeptane, inne rozwleczone butami nieostrożnych, inne wreszcie – te skryte pod okapami dachów – wyschłe jak kawałki skały. Na tym pustynnym terenie wyróżniało się kilka marnych krzaczków forsycji. Ot, po parę badyli wystających z gołej ziemi. Jeden nieśmiało wypuścił kilka żółtych kwiatków.

Człekoust przydeptał gałązki do ziemi, butami starł mizerne kwiatki. Sapiąc z wysiłku, odarł krzak z całego kwiecia, nie ustawał w pracy, póki ostatni płatek nie zmieszał się z ziemią.

– Ty nienawidzisz istot żywych, Behetomotoh.

– Ja…? Ach, to masz na myśli? – Człekoust spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem. – Och, nie. Tutaj nie może być żółtej plamy, bo myli kierowców. Widzisz? Niedaleko jest żółty znak drogi z pierwszeństwem przejazdu.

Oczywiście, miał rację, chociaż nikły krzaczek był ledwie widoczny.

– Piszą tak o tobie.

– Jak mogę nienawidzić, skoro sam jestem żywy…?

– Mam na myśli drugą generację istot żywych. Przecież tego, co czujesz do innych podobnych sobie, nie mogę wiedzieć.

– Masz na myśli istoty z pyłu i wody?

– Tak. Na przykład forsycję.

– Ty znowu o tym… – żachnął się. – Zwyczajnie: usunąłem stąd chwasta. To nie jest przepisowy trawnik forsycji. Tu forsycja jest chwastem, na dodatek stwarza zagrożenie dla ruchu ulicznego. Jeśli nie ja, to ogrodnik by to zrobił.

– Jednak wszędzie piszą, że nienawidzisz ludzi. Przynajmniej nienawidzą ich twoi bracia – Adams nieustraszenie rozwijał ryzykowny temat. Ostatecznie Ibn Khaldouni też pozwalał sobie na wiele.

– Człowiek wzbudza moją odrazę, a nie nienawiść. Zarówno wyglądem, jak i sposobem życia. Wybacz, Adams, ale sam nalegałeś… – Behetomotoh uśmiechnął się. Kopnął kamyk. – Bo widzisz, ulepki czy jak chcesz ich zwać, „druga generacja”, powinny spełniać pewne reguły, założenia. A wy, ludzie, wyjątkowo marnie się w tym spisujecie. Patrz! – Schwycił Adamsa za rękę i mocno nacisnął ostrym paznokciem skórę na jego przedramieniu. Zranił go, pociekła krew.

– Dlaczego?!

– Nic. Taka demonstracja. Zaraz się zgoi. – Behetomotoh przejechał palcem po rance i przestała krwawić, chociaż ślad pozostał.

– Demonstracja czego? Zraniłeś mnie, to wszystko.

– Masz skórę miękką jak gumowy kapeć. Przy najmniejszej nieuwadze leje się z ciebie ciecz. Dość to obrzydliwe, musisz przyznać.

– No, ale…

– Sami rzeźbicie, ale każda z waszych rzeźb jest piękniejsza niż oryginał. Niezmienna forma.

– My potrafimy się ruszać.

– Mechanitony też to potrafią. Rzeźba to kryształ, ciało ludzkie jest raczej jak smoła. A po śmierci jeszcze gorzej: nawet jak się spuści tych pięć litrów obrzydliwych płynów, które zawieracie, to i tak każdy z was zamieni się w cuchnącą breję. Moi próbują wydobyć to, co w ludziach najpiękniejsze. Zdobią i kształtują kości, przetwarzają skórę, modelują naczynia krwionośne. Ale przecież kościany dzban to już dzban, a nie czaszka i żebra. Więc piękno jest tu raczej pięknem dzbana, nie człowieka. Jeszcze jedno… – Behetomotoh przytrzymał dłoń Adamsa, czując, że ten chce mu wejść w słowo. – Całe wasze życie to nieustanne niszczenie innych ulepków. Musicie przecież coś jeść.

– Ale to cechy wszystkich istot z pyłu, nie tylko ludzi.

– Niekoniecznie. Są takie, które są piękne, foremne jak mechanitony, nie deformują się byle gdzie. Więcej, po śmierci nie zmieniają swej formy. Ich oczy to nie są miękkie, opalizujące gałki, które mętnieją, zapadają się odrażająco zaraz po zgonie, lecz u trupa wyglądają dokładnie tak samo jak za życia.

– Owady?

– Właśnie.

– Ależ one są głupie.

– Mają dokładnie tyle mózgu, ile używają, a nie dziewięć dziesiątych części nieużytecznej masy. Znakomita optymalizacja. Pełna celowość. Mięśni tyle, ile trzeba, nie ma trzęsącego się sadła, jakie hoduje większość ludzi.

– One też pożerają i niszczą.

– Nie te moje ulubione. Są takie, które opanowały i ziemię, i niebo, a ich życie jest nieustannym radosnym tańcem.

– Motyle?

– Skądże? Po co te niepotrzebne kolory. Może to się komu podobać, ale jest bezsensowne. Zresztą te barwy są mocno nietrwałe i prędzej czy później całkiem schodzą. Ich lot jest żałośnie nieporadny, jakby wymachiwały arkusikami blachy.

– Więc które?

Po ramieniu Behetomotoha energicznie przechadzała się mucha. Ten zgarnął ją dłonią i podsunął pod nos Adamsowi.

– O to, to. To moje ulubione ulepki. Są optymalne pod każdym względem. A martwe i przez wiek będą wyglądać jak żywe. Ich barwy nie umkną.

Okazała mucha poruszała opalizująco niebieskim odwłokiem.

– Żerują na padlinie, na odchodach.

– No właśnie. W pokorze swojej nie żywią się tylko nektarem, ale usuwają te wasze odrażające pozostałości. Tę bryję, którą wydalacie, albo tę, w którą się obracacie. – Behetomotoh lekko strząsnął grubą muchę, a ta zerwała się z donośnym bzykiem i zgrabnymi łukami poszybowała gdzieś w górę. – Znakomity lot. Jakże porównywać to arcydzieło z nieudacznymi motylami. W talii jak niteczka, tułów i odwłok ujęte w doskonałe krzywizny. Proporcjonalne, zwiewne skrzydła.

– Kraina, gdzie są tylko muchy, to twój kraj…?

– Ja władam czym innym. Mój kraj to Miasto pod Skałą. A ty mówisz o kraju Szemchazaja. Tam nie masz wstępu. Właściwie skąd o nim wiesz? – spytał surowszym tonem.

– Jak w rojeniach Mazateków?

– Ach… Kiedyś już o tym rozmawialiśmy. Ludzie zawsze bredzą po zjedzeniu trujących grzybów. Wtedy można im wplątać trochę prawdy w te rojenia. Kto to rozróżni? Prawie nikt. A jeszcze mniej z nich oddzieli to od bredni.

129
{"b":"89139","o":1}