Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kompleks gmachów Ochrony Ludności wyrastał z ziemi jak wzgórze. Mógł konkurować z Janycułem. Z pewnością funkcjonariusze siedzący w biurach na najwyższych piętrach mogli oglądać imprezy w Ogrodach Przewodniczącego Nero. Trudno dziwić się rozmiarom tego gmaszyska, skoro obywatele Miasta pod Skałą byli tu tak częstymi gośćmi.

Adams podszedł do małych blaszanych drzwi w litym murze pozbawionym okien, a wyciętych tuż poniżej budki strażniczej. Najpierw zapukał, ale nie było żadnej reakcji, więc załomotał, aż echo poszło od blachy.

– Czego tam na dole!? – zawołał wreszcie strażnik na gnieździe.

– Przyszedłem się zameldować u Człekousta.

– Nie jesteś oczekiwany.

– Przekażcie, że przyszedł Adams. Na pewno mnie wpuszczą.

– Czy wy myślicie, że ja, ot tak sobie, zaraz mogę skontaktować się z samym nadkomendantem?

– Może być przodownik Ciaken, nadzwiadowca Bieleń, może być też śledczy Ribnyj albo funkcjonariusz Clfugg.

– Skąd znacie tyle nazwisk?

– Znam ich wszystkich osobiście. Dajcie choć jednego z nich do bramy.

Strażnik nie odezwał się więcej. Zapanowała cisza. Adams cierpliwie czekał. Pięć, dziesięć, piętnaście minut. Wiedział, że oni tam mają niesamowity bałagan, jednak wreszcie zaczął się niepokoić.

– Mają teraz posiłek – odpowiedział w końcu strażnik. – Zaraz ktoś podejdzie.

W końcu drzwi otworzono, a wychyliły się z nich kłapiące żarłocznie pyski służbowych rottweilerów. Na szczęście funkcjonariusz zdołał okiełznać psy i odciągnąć od drzwi.

– Wchodźcie, Adams! – rzucił nieznany lewtan. Miał twarz pozbawioną zmarszczek i brwi, jakby ktoś naciągnął mu na głowę maskę przeciwgazową z cienkiej gumy.

Adams ostrożnie ominął rozwścieczone bestie. Funkcjonariusz szamotał się z zamkiem, zarazem próbując utrzymać służbowe psy. Wreszcie skinął głową, by Adams poszedł za nim.

– Do kogo idziemy?

– Do samego nadkomendanta. Macie szczęście, że znalazł dla was chwilkę czasu.

Człekoust spojrzał na wchodzącego Adamsa znad papierów rozłożonych na biurku.

– To znowu wy? Czego chcecie? – burknął. – Przecież załatwiłem dla was wszystko, co chcieliście. Możecie nawet wejść na Most. Trzy dni wytrzymaliście na wolności i znowu zawracacie mi głowę.

– Nie odejdę bez Renaty. A ceny w mieście są tak wysokie, że pieniądze skończą mi się za parę dni.

– Wy znowu swoje: Renata i Renata, bez Renaty, bez Renaty. – Nadkomendant skrzywił się, przedrzeźniając Adamsa.

– Proszę o przyjęcie mnie z powrotem jako rezydenta, póki sytuacja się nie wyjaśni.

– Może chcecie jeszcze celę trzydzieści trzy oraz Ibn Khaldouniego jako sąsiada?

– Jeśli jest na wolności, to nie, jednak jeśli nadal tu przebywa, to bardzo chętnie.

– Czy wy sobie myślicie, że my tutaj będziemy spełniać wszystkie wasze zachcianki? – Twarz mu pokraśniała. Wyraźniej rysowały się blizny.

Adams nie odpowiedział. Człekoust się uspokoił.

– Dostaniecie swój apartament trzydzieści trzy. Może nawet siedzi jeszcze tam ten wasz kumpel. Będzie tak samo, chociaż z jedną różnicą: odtąd płacicie za pobyt w pomieszczeniach Ochrony Ludności. – Machnął ręką, żeby Adamsa wyprowadzono, a sam opuścił wzrok na papiery.

179.

Cela znajoma, kubeł opróżniony, nie śmierdziało; dodano nawet miednicę na zbitym z nieheblowanych desek taborecie. Tyle że nikogo w celi nie było. Ribnyj zapytany burknął, że stary włóczy się po mieście, ale na wieczór pewno wróci.

Ibn Khaldouni rzeczywiście zbudził go na kolację. Adams powoli przytomniał z drzemki, gramoląc się z podłogi.

– Byłeś tak długo na przesłuchaniu? – spytał stary.

– Nie. Wypuścili mnie na wolność, ale wróciłem.

– He, he, he. Kiedyś mi zarzucałeś, że siedzę tu dobrowolnie, a sam wróciłeś do tego śmierdzącego pierdla.

– Forsa mi się kończyła. Musiałem wrócić.

– Powód nieważny, ważna decyzja.

Adams wziął się za miskę przesłodzonego grysiku.

Spytał Ibn Khaldouniego o to, kto mógłby być demonicznym przybyszem nakłaniającym władcę do zmiany obyczajów w Mieście pod Skałą…

– Ty jesteś specem od mechanitonów. Może on podejrzał to w twoich myślach, spodobało mu się i teraz to wykorzystuje. Oni tak często robią.

– Czyli że przeze mnie ludność Miasta pod Skałą znacznie zbiednieje?

– Na to wychodzi. I na dodatek stałeś się tu mocno nie lubianą osobą. – Stary zawinął się w koc i nie odezwał więcej.

Z rana, po śniadaniu, Ibn Khaldouni naciągnął swoją połataną kurtkę i palnął pięścią w drzwi, aż blacha załomotała, i jednocześnie uśmiechnął się do Adamsa.

– Tak oto wolny człowiek wychodzi na spacer – powiedział i jeszcze raz przyłożył kułakiem. – To zwykła procedura.

„Jak się zmienił. Zupełnie jakbym rozmawiał z innym człowiekiem. Wolność czyni cuda”, pomyślał Adams. „Wczoraj był normalniejszy”.

Ribnyj otworzył drzwi i bez słowa wyprowadził Ibn Khaldouniego z celi.

– Wrócę na wieczór – rzucił filozof już z korytarza.

Adams cały dzień nudził się w samotności. Zaczął już rozważać, czy dobrze zrobił, wracając. Może gdyby pozostał na wolności, łatwiej zdołałby załatwić sobie jakąś pracę?

Na obiad wydali mu nieco mniejszą rację. „Przewidują, że wkrótce nie będę mógł płacić za pobyt. Już mi takie numery robili”, pomyślał.

Jednakże Ibn Khaldouni wyglądał kwitnąco. Może mu znaleźli jakąś pracę? Na pewno tu nie głoduje.

Stary wrócił w równie dobrej formie jak z rana. Niemal rozkazał Ribnyjowi przynieść spóźnioną kolację, bo suchy prowiant obejmował tylko obiad. Funkcjonariusz natychmiast się zgodził.

Adams odczekał, aż tamten zaspokoi głód, podciągnął nogi, oparł plecy o ścianę, rozsiadł się wygodniej i powiedział:

– Teraz zreferuj mi, co wymyśliłeś pod moją nieobecność. – Czekał na tę rozmowę przez cały dzień.

Stary odstawił miskę, wytarł usta rękawem.

– To słuchaj. Zasadniczą rzeczą różniącą nas od świata demonów jest sposób poznawania rzeczywistości. To obserwacja i zbieranie faktów tworzące podstawę wiedzy. Ogląd świata charakterystyczny dla demonów przypomina postrzeganie świata przez filozofów: czysty zbiór pojęć, uczuć, związków między nimi. Istnienie świata, jak go postrzega i opisuje człowiek-przyrodnik, jest tu zbyteczne. W każdej chwili filozof może zakwestionować istnienie świata realnego lub – wedle życzenia swego czy kogo innego – wybranych fragmentów świata realnego, a obalenie takiego rozumowania okazuje się nieoczekiwanie trudne lub niemożliwe.

– Co ty?! – spłoszył się Adams. – Takich słów używasz?

– Bez przesady. – Ibn Khaldouni machnął ręką. – To mi jeszcze tutaj wolno. Śledzenie sposobu rozumowania filozofów – kontynuował – jest pożyteczne z dwóch względów: pokazuje, jak może wyglądać rozumowanie bytu odartego z doświadczeń zmysłowych (więc bytu demonicznego); pokazuje również, jak dla takiego bytu istnienie świata realnego może wydać się zbyteczne, budzące niechęć, a nawet, już tylko z powodu swego istnienia, nienawiść. U innych, rzecz jasna, wzbudzić może zaciekawienie, tęsknotę do nieznanych doznań, sympatię. Jak widzisz, w naszym świecie, znaczy w Haddammie, oba światy: ten ludzki i ten demoniczny, przeplatają się niedostrzegalnie. Również Miasto pod Skałą nie jest tu wyjątkiem. – Kończąc wywód, powiódł wzrokiem wokoło, jakby oczekując na pytania niewidzialnego audytorium.

– Powiedz jeszcze, jak to się stało, że tak się tutaj ustawiłeś – Adams nie nawiązał do wywodu. – Przecież przy mojej wypisce ledwie żyłeś, a teraz kwitniesz… Dali ci jakąś pracę czy co? Skąd dostajesz pieniądze?

Adams nie pamiętał, czy tamten odpowiedział, że pracę właśnie mu znaleziono, czy też, że dostaje specjalne kupony od strażników, którzy potrzebują gotówki, gdyż po całym dniu zmorzył go nagły sen.

180.

Jakby w odpowiedzi na wczorajsze pytania Adams został zaraz z rana wezwany do nadkomendanta. Ibn Khaldouni przeliczył się z siłami, bo przespał śniadanie. Nie podniósł się też, gdy wyprowadzano Adamsa.

W gabinecie Człekousta Adams zatrzymał się naprzeciw biurka władcy, w milczeniu patrząc, aż tamten skończy robotę. Skoro podsłuchali wczorajszą rozmowę, to teraz pozostawało czekać na propozycje.

– Właśnie przeglądam wasze papiery – odezwał się wreszcie Uombocco. – Za cztery dni zostaniecie bez grosza. Później zaczniecie się zadłużać u Ochrony Obywateli. Domyślacie się, co to może oznaczać? – Spojrzał pytająco na Adamsa.

– Nie powinienem był tu wracać?

– Na mieście już bylibyście bez pieniędzy.

– Może mógłbym się tu zatrudnić?

– Wy chcielibyście się zatrudnić w Ochronie Ludności…? – Człekoust parsknął śmiechem. – A co też chcielibyście robić?

– Jaką przydatną robotę. Mogłem łatać starą odzież, mogę robić co innego. Z racji wykształcenia mógłbym zająć się robotą papierkową – dodał Adams po chwili namysłu. – Prowadzenie archiwum, ewidencji, też statystyka. Sam nie wiem. Myślę, że łatwo bym się przyuczył.

– Wasza prośba zostanie rozpatrzona. – Ubmbocco machnął ręką, żeby funkcjonariusz wyprowadził Adamsa. – Mam jeszcze trzy podobne sprawy – mruknął pod nosem.

Wieczorem Ibn Khaldouni znowu kipiał energią. Znów był jakby innym człowiekiem. Używał słów, których nie odważyłby się wypowiedzieć kiedy indziej, i formułował poglądy, których nie odważyłby się wyrazić kiedy indziej. Inna sprawa, że były to poglądy dziwaczne.

Teraz przechadzał się z rękami założonymi z tyłu.

– Dłuta Boże – rzucił. – Reinkarnacja jest możliwa. Ale jest ona tylko do wyobrażenia, jeśli dusza przed kolejnym wcieleniem zupełnie zapomina swój pobyt na świecie. Oczyszcza się ze wspomnień, jak to ujawnił Wergiliusz. Człowiek nie jest stworzeniem najważniejszym, lecz ledwie dłutem rzeźbiącym Bożą rzeźbę, świat, we wszystkich chwilach swego istnienia. Przecież ponadczasowy Bóg równocześnie widzi początek, środek i koniec czasów, świat jako obiekt we wszystkich chwilach naraz, więc dla Niego coś jakby rzeźbę. Jakiż miałoby to sens, gdyby człowiek był Dzieckiem, nie dziełem Bożym? Trudno obronić tu koncept dziecięctwa Bożego.

128
{"b":"89139","o":1}