Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Obie.

– Obie go znały?

– Obie. Jedna wcześniej, druga później, ale przez jakiś czas razem. Chociaż nie, poznała mnie z nimi teściowa. Tak, już sobie przypominani.

– Adresy tych wszystkich pań poproszę. Będę także musiał wziąć pani odciski palców, to formalność. I jeszcze ostatnie pytanie: co pani robiła wczoraj od piętnastej do dziewiętnastej?

– Miałam dyżur w hotelu. Ja pracuję w hotelu, w Europejskim, w kasie recepcji. Dyżury są dwunastogodzinne, od ósmej do ósmej.

– I nie wychodziła pani z pracy?

– Jednak jesteś o coś podejrzana – wtrącił z niesłabnącą uciechą pan domu. – Ja wiem, że nie wychodziłaś, bo dzwoniłem do ciebie cztery razy, ale niech ten pan to lepiej sprawdzi tam, na miejscu. Ciekawe, swoją drogą, o co…

– Tego państwu na razie nie mogę powiedzieć – rzekł grzecznie podporucznik i sprawnie przeprowadził operację daktyloskopijną.

Po drodze do komendy zawadził o Pewex na Dzielnej, gdzie dowiedział się, że znająca pana Torowskiego Jolanta Skórek od tygodnia znajduje się w Toronto. Jako zbrodniarka odpadła. Odciski palców pozostałych dam postanowił zdobyć podstępnie. Przekonanie, iż wśród nich znajduje się właścicielka torebki, nie tylko w nim kwitło, ale nawet owocowało.

Kapitan Frelkowicz też miał swoje osiągnięcia, aczkolwiek po niczyich mieszkaniach nic latał. Ściągnął akta i dowiedział się, iż pana Torowskiego przed tygodniem przejechał samochód, z tym, że dziwnie przejechał, świadkowie twierdzili, że specjalnie. Na rogu Odyńca i Niepodległości pan Torowski przechodził przez ulicę, ruchu wielkiego nie było, a ten samochód najechał na niego z dużym rozpędem. Poszkodowany zorientował się, podskoczył, wpadł na maskę i ześlizgnął się z niej na bok, nic by mu się nic stało, gdyby nie to, że upadł na złożone tam płyty chodnikowe i możliwe, że na tych płytach właśnie uszkodził sobie kręgosłup.

Sprawca wypadku zbiegł i nikt nie zauważył jego numeru, wiadomo tylko, że był to duży fiat, niezbyt nowy, biały. Świadków, na szczęście, znalazło się tylko cztery sztuki, co ograniczyło ilość wersji i zaledwie jedna osoba upierała się, że ten fiat był brązowy. Próby zabójstwa nie można było wykluczyć.

Akt podporucznika Jarzębskiego nie czytał dokładnie, miały bowiem objętość bliską baśniom z Tysiąca i jednej nocy. Stwierdził tylko, że wszystkie, dotyczą jednej i tej samej afery, która od lat spędza sen z oczu władzy wykonawczej. Część fałszywych banknotów produkowana była i jest w kraju, a część przybywa zza granicy. Produkcja krajowa trwa od dawna ze zmiennym natężeniem, wzmogła się bardzo dziesięć lat temu, podrabiane u nas studolarówki były znakomitej jakości i nie wiadomo, czy zgoła nie mieliśmy w tej dziedzinie i w tym okresie rekordu światowego, ostatnio zaś szajka, zdaniem Jarzębskiego ciągle ta sama, przerzuciła się na banknoty milionzłotowe. Osobnik, który wyniósł niegdyś z PWPW zapasy odpowiedniego papieru, od paru lat już siedzi. Nic był zacięty, nie miał szlachetnego charakteru, sypał wszelkimi siłami, ale niezbicie wyszło na jaw, że mało wiedział. Nie znał ludzi. Papier brał od niego jeden taki, którego nigdy przedtem i nigdy potem nie widział, obcy kompletnie, znikł i nie udało się go odnaleźć. Owszem, znał go ktoś i nawet rekomendował, tym kimś był rodzony wuj siedzącego, ale umarł jeszcze przed rozpoczęciem dochodzenia. Ów obcy płacił gotówką, dzięki czemu w aktach znajdowały się dwa porządne odciski jego palców, ale nie było do kogo tych palców przypasować.

Siedzący złodziej papieru sam wykrył i chętnie później wskazał jednego kolportera, ale z kolportera wielkiego pożytku również nie było. Twierdził, że natłukli tego dużo i puszczają po odrobinie, jeszcze na długo im starczy, magazyn znajduje się gdzieś poza Warszawą, a kserokopiarkę, na której odwalali produkcję, rozebrali na drobne kawałki i utopili w Wiśle. Możliwe jednak, że topienie w Wiśle tylko symulowali i ona gdzieś stoi w całości. Kolporter, wbrew woli i zupełnym przypadkiem, zdradził drugiego kolportera i teraz siedzieli już obaj. Zeznali, iż fałszywe banknoty dostawali od niejakiego Zenka, który lubił gryźć zapałki. Inne cechy Zenka powielone były w całym kraju w milionach egzemplarzy i ciężko było na niego trafić. Umawiał się zawsze przez telefon, dzwonił z automatów, przychodził z forsą, niszczył pudełko zapałek i znikał w sinej dali.

Jeden protokół jednego przeszukania wydał się kapitanowi dziwny, a podporucznik Jarzębski jego dziwność potwierdził. Wychodziło z niego, że przeszukanie zostało nagle i tajemniczo wstrzymane, po czym odbyło się jednak, ale z dobowym opóźnieniem. W ciągu jednej doby można wynieść z domu całe umeblowanie, a nie tylko trefne przedmioty, rezultatów zatem żadnych nie dało. Na właściciela owego z opóźnieniem przeszukanego lokalu Jarzębski od dawna ma oko, ale facet jest czysty jak łza, w dodatku awansował i obecnie robi za figurę. Możliwe, że już mu się nie opłaca wdawać w ryzykowne zarobki, a możliwe też, że zyskał większe szansę ukrywania działalności ubocznej. Do obstawienia wszystkich jego znajomych, przyjaciół i petentów brakuje ludzi.

– A ten Torowski? – spytał kapitan.

– Torowski koło niego chodził – odparł Jarzębski ze złością. – Wygląda na to, że coś wychodził. A ja się o tym dowiedziałem, jak już przestał chodzić i wyłącznie dlatego, że mściła się na nim adoratorka.

– Czyja adoratorka? Na kim się mściła?

– Na Torowskim. To był przystojny facet, sam widziałeś. Baba miała wielkie nadzieje, a on ją wystawił rufą do wiatru, no więc zaczęła kłapać gębą. Przedtem mu pomagała, ma taki mały butik na Puławskiej i służyła mu w tym butiku za punkt kontaktowy. Rozmaici przychodzili z wiadomościami, a ona nie ślepa, nie głucha i nie całkiem głupia. Wiedziała, za czym on chodzi. Pomagała mu z miłości, myślała, że wzajemnej, ale jak nie, to nie.

– Do ciebie te bzdety ględziła?

– E tam, do mnie! Do Zduńczyka. Za konwojenta go ma. Kapitan pokiwał głową z aprobatą, bo wywiadowcę Zduńczyka znał i obdarzał głębokim szacunkiem. Osobnik ów potrafił przedzierzgać się w dowolną postać, od ponętnej kurtyzany w średnim wieku poczynając, a na ambasadorze brazylijskim kończąc, zaś jego zakres osiągnięć kazał podejrzewać dokonywanie jakichś przedziwnych machinacji z czasem. Doba rozciągała mu się chyba na czterdzieści osiem godzin, w dwudziestu czterech bowiem tego wszystkiego w żaden sposób by nie zmieścił. Sam jeden uzyskiwał prawie tyle samo informacji co pozostały personel wywiadowczy razem wzięty. Tajemnica być może leżała w tym, że lubił swoją pracę.

– Wynika z tego, że gdybyśmy wiedzieli, co denat wiedział, zaczęlibyśmy szukać z sensem – westchnął smętnie kapitan. – Co, oczywiście, nie Wyklucza tej facetki, bo ona może tkwić w aferze. Z drugiej znów strony zostawienie torebki, ucieczka… Działanie w afekcie. On był dziwkarz, ten Torowski?

– Chyba tak, w gruncie rzeczy, chociaż taki utajony. Lubił być adorowany, tak mi się widzi i wykorzystywał fakt, że baby na niego leciały. Nic odżałuję tej mojej kretyńskiej punktualności!

W tym właśnie momencie do towarzystwa dołączył podporucznik Werbel. Skonfrontowano dotychczasowe osiągnięcia i wzrastająca ilość jednostek płci żeńskiej wzbudziła niepokój tak wielki, że kapitan pogonił podwładnych w trybie bez mała alarmowym. Wystrzeleni na trop wywiadowcy w błyskawicznym tempie stwierdzili, iż: Mariola Kotulska prowadzi własny motel pod Gdańskiem i w ciągu ostatnich trzech dni nie oddalała się od niego nawet na godzinę, Katarzyna Boller zaś przez całe w grę wchodzące popołudnie i wieczór własną ręką klepała liczne twarze na Żoliborzu. Zaświadczyło o tym sześć klientek i cały personel zakładu. Ponadto odciski palców obu dam w najmniejszym stopniu nie pasowały do obrzęchanej torebki. To ostatnie dotyczyło także właścicielki kwiaciarni, obsługującej klientów od dziewiętnastej samotnie, tak, że o żadnym wyjściu nie mogło być mowy. Kartka „zaraz wracam” nie wisiała na drzwiach nawet przez sekundę.

Późnym wieczorem natrafiono na taksówkarza, który stał na postoju przed dworcem Centralnym jako pierwszy i widział facetkę w zielonym ortalionie. W dzikim pośpiechu dopadła autobusu i o mało jej drzwi nie przytrzasnęły. W ręku trzymała wielką torbę na zakupy, dopasowaną kolorystycznie, a wyleciała z dworca. Spojrzał na nią wyłącznie przez ten jej galop, bo akurat panował spokój i nikt inny biegiem nie latał, a w ogóle nudziło mu się, więc patrzył dalej. Autobus, nie przysięgnie, ale chyba miał numer 175.

– Nie odleciała chyba do Argentyny? – mruknął kąśliwie kapitan. – Na lotnisko to jedzie.

– Bez torebki? – zaprotestował niepewnie Werbel.

– Jeszcze dwie zostały – przypomniał podporucznik Jarzębski. – Te Chmielewskie…

Ostrzegłam tę wariatkę, żeby się nie wdawała w romans z Mikołajem, to nie, musiała się narwać. Znałam go, starsza od niej byłam, może i głupsza, ale o te jedenaście lat bardziej doświadczona. Okropnym zbiegiem okoliczności poznali się przeze mnie i czułam się odpowiedzialna za cały dalszy ciąg. Wyłącznie z lej przyczyny zdecydowałam się teraz wplątać w przedziwną imprezę, której sens w najmniejszym stopniu nie był mi znany.

Nie miałam żadnych wątpliwości, że idiotyczna zielona torba, ciężka jak piorun, ma jakiś związek z Mikołajem. Nikt inny nie dostarczał obciążeń równie kłopotliwych i nikt nie potrafił wywrzeć równie silnej presji moralnej. Zasadniczy wpływ na sytuację miało pozostawienie portfela u Marii, a zależało mi na dostarczeniu Kajtusiowi jego grafik i gotowa byłam wmieszać się we wszystko, byle tylko dotrzymać obietnicy. Mógł mieć w tym udział zarówno Mikołaj, jak i stado szatanów, przy czym w głębi ducha byłam zdania, że Mikołajowi stado szatanów do pięt nie dorasta.

Nie zabierałam jej samochodu z parkingu. Razem z innymi dokumentami u Marii leżało także moje prawo jazdy, a znajomość życia kazała mi wstrzymać się przed kuszeniem losu. Do Racławickiej dojechałam autobusem, na Centralny taksówką, znalazłam golfa, otworzyłam, wepchnęłam torbę pod przednie fotele i tą samą taksówką wróciłam do domu.

Zamierzałam zadzwonić późnym wieczorem, ale Alicja mnie ubiegła. Rozpoznałam ją w telefonie od razu.

– Cześć! – ucieszyłam się. – No i jak? Jest tam u ciebie moja synowa?

9
{"b":"88685","o":1}