Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Skończ z tą orkiestrą i przestań stękać! – rozkazałam surowo. – Cierp w milczeniu, wróg podsłuchuje. Zaraz wrócę.

– Nie! – wrzasnął szeptem. – Nie zostawiaj mnie tu! Ja się ruszę, pójdę z tobą! Niechby nawet do piekła, ale tu nie chcę!

– Jak, ty baranie boży? – zawarczałam ze stężoną furią i natychmiast uzyskałam odpowiedź. Odwrócił się tyłem do przodu i ze zdumiewającą szybkością zaczął się posuwać na tyłku, podpierając się rękami i wlokąc nogi za sobą. Zęby miał zaciśnięte i wydobywały się z niego tylko ciche syki.

Zaaprobowałam metodę. Poszłam szybciej, ten drugi na schodach leżał nieruchomo, przyjrzałam mu się z niepokojem, bo mógł ponownie walnąć łbem i zaszkodzić sobie nieodwracalnie. Nie, jednak nie zdechł, był żywy, trwał w przyczajeniu, oddychając płytko i cichutko. Musiał nas usłyszeć, nie wiedział, co się dzieje, bo szmaty z oczu zedrzeć nie zdołał i nic nie widział, widocznie zatem przeczekiwał. Niech przeczekuje, załatwię mu co trzeba za chwilę, jak tylko wydostanę się z tego upiornego miejsca, które, diabli wiedzą dlaczego, okazało się jednym kłębowiskiem pułapek.

Hipotetyczny fotograf Mikołaja dojechał na tyłku do drzwi, obejrzał się i zamarł.

– Kto to? – wycharczał cichutko na widok nieruchomej postaci.

Zatkałam mu gębę ręką. Papiery wypsnęły mi się z objęć i przysypały go porządnie. Pozbierałam je, szaleństwo we mnie rosło, a wydawałoby się, że już wcześniej osiągnęło szczytowe rozmiary, gestami wskazałam mu schody, musiał wyleźć na górę, omijając tamtego. Skoczyłam pierwsza, odłożyłam uciążliwe brzemię, wróciłam, pomogłam kretynowi. Zrozumiał potrzebę zachowania ciszy, nawet nie sapał, słabł tylko chwilami i zdaje się, że w takich momentach nie okazywałam tkliwości, możliwe, że nawet wór kartofli czułby się źle traktowany. Co sobie myślał tamten drugi, zamarły, Bóg raczy wiedzieć, nie zamierzałam teraz wnikać w jego poglądy i doznania.

Kiedy dotarłam wreszcie z całym balastem do drzwi wyjściowych, przypomniałam sobie o kozie i wyraźnie poczułam, że tego już dla mnie za wiele.

Wyjrzałam. Stała, cholera koszmarna, na środku dziedzińca i gapiła się na wejście. Czekała na kolejnego przeciwnika. Byłam skłonna mniemać, że do tego piekła dostaliśmy się razem.

– Siedź tu i czekaj – poleciłam, przy czym własny szept wydał mi się jakiś obcy.

– Bo co?

– Bo zobacz, co tam stoi.

Spojrzał, ujrzał kozę. Popatrzył na nią, potem na mnie, potem znów na nią, łeb mu się obracał jak na rozgrywkach ping-ponga. Przypomniałam sobie, że ten dom był w zasadzie umeblowany, zostawiłam go z całym papierowym bagażem, skoczyłam do wnętrza, zgadzało się, w jadalni leżały pod ścianą zgruchmonione stare zasłony. Chwyciłam jedną, z goryczą pomyślałam, że nie słyszałam dotychczas o kobiecie występującej w charakterze torreadora, i ruszyłam ku kozie.

Zdążyłam podjechać do bramy i zaparkować obok samochodu tamtego rozbitka, a ona jeszcze wyplątywała się z zasłony. Pomogłam tej ofierze zejść ze schodków, skoczyłam po drugą szmatę, w życiu nie miałam tyle roboty, ale chciałam mieć zapas na wszelki wypadek, biegiem przeniosłam makulaturę, chudzielec resztkami sił przejeżdżał na tyłku dziedziniec. Koza wyplątała się wreszcie, ale nie atakowała go, widocznie musiała się zastanowić nad zjawiskiem. Znów mu pomogłam, zdążyliśmy za bramę, zanim oprzytomniała do reszty. Milczeliśmy długą chwilę.

– No dobra, to teraz mów wszystko! -zażądałam, dojeżdżając do szosy.

Poszkodowany głupek siedział koło mnie na daleko odsuniętym fotelu, nogi udało mu się zgiąć i.usiłował głęboko oddychać.

– Kto ty jesteś? – spytał słabo…

– A co cię obchodzi? Pogotowie ratunkowe z nieba.

– Myślałem, że diabeł – wyznał żałośnie. – Jak Boga kocham, myślałem, że szlag mnie trafił i diabeł mnie szarpie… Bardzo cię przepraszam – zreflektował się nagle. – Ja nie jestem rasista, nie mam nic przeciwko Murzynom, ale rozumiesz, nie spodziewałem się… I rogi masz…

– To nie rogi, to włosy – wyjaśniłam z litości.

– Wyglądało jak rogi. Kto to był, tamten… Trup?

– Taki sam trup, jak i ty. Słuchaj, pogadajmy jak ludzie.

Zabrałeś od bagażowego torbę Mikołaja. Skąd wiedziałeś, że tam jest?

– Podglądałem – przyznał po chwili z lekkim oporem. – Mikołaj wiedział, że mnie w tę mierzwę wplątali, ale nie przyznawał się, że wie. Z glinami się w końcu namyślił umówić, zełgałem do niego, wiedziałem, że mi nie daruje. Sam łgał, ale do niego nie wolno było… Ty go znałaś?

– Znałam.

– No to ci nie potrzebuję tłumaczyć. Widziałem, jak coś od niego wyniosła ta jego dziewczyna, co z nią dawno zerwał, motorem byłem. Benzynę brała, zdążyłem zadzwonić… Potem byłem na dworcu, widziałem, że zrobiło się zamieszanie, ona rąbnęła cudzą torbę, to nie była ta od Mikołaja, czatowałem później jak szaleniec, widziałem, że bagażowy ją zabrał, wszystko widziałem. Ja jeden. Podszyłem się.

Przy dzwonieniu się zająknął, dostrzegłam to i zapamiętałam, chociaż zaczął mówić szybciej, prawie gorączkowo. Nie paliło się, miałam czas.

– To wiem – przerwałam mu sucho. – Co było w torbie?

– Dowody na mnie. I napisane, że reszta tutaj, wszystko inne, cała melina. Więc przyjechałem poszukać…

– A do kogo dzwoniłeś? – spytałam bezlitośnie i zanim skończyłam pytanie, już właściwie odgadłam odpowiedź. – Ci dwaj z pakunkiem byli od ciebie? Ci, co tam przyleźli i zaczęli awanturę?

Milczał parę sekund, ale ogłuszony był nieźle i siła woli w nim osłabła.

– Mój brat – wyznał z jękiem. – Ściągnąłem go do pomocy.

– Pakunek był owinięty w płachtę. Skąd miał tę płachtę?

– To nie on miał, to ja. Od Mikołaja. Pożyczył mi, jeszcze w lecie…

Zrozumiałam zjawisko. W pośpiechu chwycili, co mieli pod ręką, padło na płachtę Mikołaja. Gdyby nie ta płachta, nie nabrałabym podejrzeń, możliwe, że zachowałabym się spokojniej, nie waliłabym bykiem, nie kradła torby z narkotykami… Niech jasny piorun strzeli kretyńskie przypadki!

– Jakim cudem zdążyli?

– Z Poznańskiej blisko. Na Poznańskiej mieszkam… Odtworzyłam sobie tę całą sytuację. Błąkałam się po tym dworcu w nieskończoność, mogli zdążyć dziesięć razy. Potem oddałam przeklętą torbę bagażowemu, pół roku wisiałam na słuchawce, sterczałam obok i zastanawiałam się, co zrobić. Z Żoliborza by zdążyli, nie tylko z Poznańskiej! A do głowy mi nie przyszło patrzeć, czy mnie ktoś nie śledzi!

– Dobra, mów dalej.

– Co ma być dalej? Spojrzałem, dowiedziałem się o tym tutaj i przyjechałem od razu…

– Zarwało się, jak przechodziłeś?

– Przez altankę wlazłem, wziąłem rzeczy, chciałem wyjść do piwnicy, ale zaklinowało się czy co, bo klapa nie szła do góry. Zacząłem wracać tą samą drogą i wtedy poleciało nagle, skoczyłem do tyłu i nie przysypało mnie całkiem. Jak długo tam leżałem?

– A kiedy poszedłeś? Od razu po zabraniu torby?

– Prawie od razu.

– No to krótko. Ze dwie godziny albo trzy. Wygląda na to, że pojechałam w godzinę po tobie.

– Nieprzytomny byłem. A potem zobaczyłem diabła… Umilkł, wykończony był kompletnie i trudno się dziwić. Kazałam mu podać dokładny adres, uczynił to bez namysłu, zastanowiłam się, powinnam go właściwie zawieźć do pogotowia, ale na torbie Mikołaja zależało mi szaleńczo. Z Poznańskiej na Hożą blisko…

– Uratowałam ci życie, nie? – warknęłam nieżyczliwie.

– Uratowałaś. Fakt. Cud chyba…

– Za to mi oddasz torbę Mikołaja i możesz nie być wdzięczny. Ten twój brat będzie teraz w domu?

– Nie, ja sam mieszkam. On tylko czekał przy telefonie, bo tak się z nim umówiłem.

– I już go nie ma?

– Nikogo nie ma…

– Bardzo dobrze. Podjedziemy pod twój dom, dasz mi klucze, zabiorę torbę i zawiozę cię na Hożą. O mnie będziesz milczał, przypadkowa osoba jestem, a resztę wyjaśniaj, jak ci się podoba. Bardzo byłeś wplątany w ten interes?

– Nie. Nie wiem. Może i bardzo. Dobierałem kolor, zmusili mnie, bo wtedy jeszcze pornografia była zakazana, a ja robiłem zdjęcia. Dałem się zaszantażować jak kretyn, jak bydlę. Te zdjęcia tam były, taśmy, to teraz leży pod tamtą ziemią, o rany boskie, co zrobić…

– Nic. Łopatką odgrzebywał się nie będziesz. Ja też nie.

Poza tym, pornografia przestała być zakazana. Z tyłu, za nami, leżą papiery z innej szafy. Wiesz, co tam jest?

– Pewno dowody na innych. Ten skurwiel, co tym rządzi, wszystkich trzyma szantażem. Zabrałaś, widziałem, bardzo dobrze…

– To on ten dom kupił i remontuje?

– E tam. Jakiegoś napuścił, co nie ma o niczym pojęcia. Jakby co, za kozła ofiarnego będzie robił, bo nikt nie uwierzy, że sam me wie, co ma w piwnicy. Nikt mi tego nie mówił, sam zgadłem.

– A dlaczego tak to zostało? Nikt nie pilnuje? Nic tam nie robią? Nie boją się, że im tę forsę kto ukradnie?

– Fałszywą? Niech kradnie. Ale też zgaduję, że przerwali robotę, na kołku zawiesili, możliwe, że przez Mikołaja. A co do pilnowania, to po co? Nikt nic wiedział, jak się tam wchodzi. Też bym nie wiedział, żeby nie Mikołaj, mało, że napisał, to jeszcze narysował… Dwóch tylko chyba…

– I nigdy tam przedtem nie byłeś?

– Raz. Zawieźli mnie. Wejście w piwnicy było otwarte i tamtędy weszliśmy, ale nawet nie wiedziałem, gdzie to w ogóle jest. Kolor, mówię, dobierałem… Mnie się zdaje, że oni na tym krzyżyk położyli albo tylko przeczekują. Będzie cisza i przyschnie, to za jakiś czas zaczną na nowo.

– Znasz tych ludzi? Jakieś nazwiska albo co?

– Teraz już tak. Przez Mikołaja… Czy ja te nogi mam połamane? – zaniepokoił się nagle.

– Poruszaj palcami – poradziłam. – Możesz?

– Mogę.

– No to może tylko zgniecione albo nadpęknięte.

– Boli jak cholera.

– Kara boska za głupotę. Klucze od mieszkania dawaj od razu, bo nie będę cię rewidować, jak mi tu zaczniesz zdychać. Brzydzę się, a soli trzeźwiących w samochodzie nie wożę.

Sięgnął do kieszeni, skrzywił się, syknął, wygrzebał klucze i podał mi je z wahaniem.

31
{"b":"88685","o":1}